Established 1999

USA: DWOJE KANDYDATÓW

29 lipiec 2016

Walka o najważniejszą w świecie prezydenturę

Właściwie, po środowym wieczorze, po wystąpieniach wiceprezydenta Bidena, a przede wszystkim prezydenta Obamy, po wtorkowym namaszczeniu Hillary Clinton na pierwszą w historii Stanów kobietę, kandydatkę partii w wyborach prezydenckich i po przemówieniu jej męża można było opuścić Filadelfię – relacjonuje Marek J. Zalewski.

Choćby dlatego, aby dać sobie spokój z wysłuchiwaniem po raz czwarty wygłaszanej z namaszczeniem przysięgi i po raz czwarty wręcz wykrzyczanym hymnem USA. U nas powiedziano by, że demokraci „zawłaszczyli” hymn, bo w Cleveland odśpiewano go tylko raz i tylko raz wygłoszono rotę partyjnej przysięgi.

Można było więc spokojnie opuścić Filadelfię, choć pozostał przecież jeszcze jeden, ostatni dzień konwencji. Ale nic już tam zaskakującego, ani nawet ciekawego z rzeczy przewidzianych scenariuszem nie mogło się wydarzyć i się nie wydarzyło. Nikt przecież nie spodziewał się sensacji, że Hillary Clinton w swoim czwartkowym wystąpieniu nagle oświadczy, że… NIE przyjmuje partyjnej nominacji i tyle. Nie, nic takiego.

Jej wystąpienie, choć określone jako najważniejsze w jej życiu, nic nowego nie wniosło. Jako prezydent stworzy więcej dobrze płatnych miejsc pracy „tu, w Stanach Zjednoczonych”, zmieni prawo „od końca do końca”, i każdemu stworzone zostaną możliwości, bo nie będzie szklanych sufitów, a tylko „sky will be the limit” (ograniczeniem będzie niebo). A wszystko to – a jakże – „zrobimy razem”.

Trump w swoim konwencyjnym wystąpieniu w Cleveland przed tygodniem rzucił, robiąc przy tym minę tak charakterystyczną dla Benito Mussoliniego, że wszystko, co jest złe, źle działające w Ameryce „I can fix it alone” (naprawię to w pojedynkę). Ale w kontekście całej treści było oczywiste, że chodziło mu o to, że zrobi to nie tylko bez pomocy tych, którzy dzielą między siebie Amerykę, czyli dotychczasowego establishmentu, ale wbrew niemu. Ta postawa „Zosi-Samosi” rozsierdziła jego oponentów nie na żarty, co udowadniają każdego dnia i przy każdej okazji…

Jest to, jak sprawnie udało mi się policzyć, „moja” jedenasta kampania wyborcza w USA, którą obserwuję niejako zawodowo… Ale ta jest pierwszą, która mimo oczywistych podobieństw, wynikających z tradycji i procedur, tak bardzo wyróżnia się z tła poprzednich. Co ją tak wyróżnia? Według mnie nawet nie to, że kandydatem jednej partii został ktoś spoza układu politycznego (Trump), ani to, że z sukcesem kroczy przez nią pierwsza w historii tego państwa kobieta jako partyjny kandydat. Jest ona inna przez to, że nie przypominam sobie kampanii, w której amerykański establishment w przytłaczającej większości był wręcz wściekły, że do ich grona próbuje wedrzeć się ktoś OBCY…

Podczas kampanii wyborczej sezonu 79’/80’ minionego wieku na ekrany wszedł film Ridleya Scotta pt. „Alien”, czyli „Obcy”, który w Polsce był wyświetlany pod tytułem: „Obcy – 8. pasażer Nostromo”, dzisiaj klasyk kina. Zakładając, że wszyscy moi Czytelnicy ten film znają, nie będę streszczał jego fabuły… W każdym razie Donald Trump jawi mi się, a raczej tak jest przedstawiany, jakby to on był owym OBCYM, tym ósmym pasażerem statku kosmicznego „Nostromo”. To on ma być „potworem”, który zagraża wszystkim, całemu „Nostromo”, czyli Stanom Zjednoczonym. A Sigurney Weaver, grająca w tym filmie rolę dzielnej Ripley, to nikt inny jak Hillary Clinton, która OBCEGO ma pokonać i pokona.

Czy pokona? Will see – jak mawiają Amerykanie, czyli „zobaczymy”. Ta kwestia pada w innym, skądinąd znakomitym według mnie filmie Mike’a Nicholsa, „Wojna Charliego Wilsona” (oparty na autentycznych wydarzeniach; gorąco polecam!). Pada w jego zakończeniu, gdy uradowany powodzeniem swych działań, kongresmen Charlie Wilson (grany przez Toma Hanksa) w rozmowie ze współpracującym z nim agentem CIA (doskonała rola zmarłego dwa lata temu Philipa Seymoura Hoffmana) wypowiada kwestię: „No to zwyciężyliśmy”, na co ów, doświadczony, stary i zmęczony życiem agent odpowiada, przytaczając starochińską anegdotę: „Will see…”, czyli ZOBACZYMY.

Ale wyjdźmy z kina i wróćmy na scenę polityczną… Film Mike’a Nicholsa przywołałem także dlatego, że traktuje on o polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych. A ta jest głównym zarówno polem, jak i powodem, dla którego i na którym atakowany jest Donald Trump. W tej materii odżegnują go od czci i wiary wszyscy jego przeciwnicy tak ze środowiska związanego, czy też przychylnego demokratom, jak i – co potwierdza tezę o wściekłości establishmentu, bez względu na to, jaka jest jego proweniencja – z grona sympatyzującego z republikanami.

Wszyscy oni mówili w zasadzie jednym głosem i powtarzając te same argumenty, które można nazwać także epitetami. A mianowicie, że nie zna świata, że nie wie na czym polega polityka zagraniczna, że nie ma pojęcia na czym polega rola Stanów we współczesnym świecie, że nie ma doświadczenia (to zresztą argument-epitet, który pada przy każdej okazji), że nie zna światowych polityków, ani on im nie jest znany, a jeżeli, to raczej nie ze strony swej „so called”, czyli tzw. politycznej działalności, że nie ma pojęcia o funkcjonowaniu armii w sferze politycznej, że strach takiemu komuś powierzyć walizkę z kodami do broni nuklearnej, bo gotów unicestwić nie tylko „Nostromo”, ale i cały świat, a może i Wszechświat. Hillary Clinton na konwencji w Filadelfii rzuciła z wyraźnym niesmakiem retoryczne pytanie: „Czy wyobrażacie sobie Donalda Trumpa w Gabinecie Owalnym z czasach poważnego kryzysu?” Niemal wzdrygnęła się na tę myśl, podobnie jak tysiące delegatów, którzy sobie wyobrazili Trumpa przebierającego palcami po przyciskach tej tajemniczej walizki, którymi wprowadza się kody broni nuklearnej…

Długo można by wymieniać, bo zarzuty się mnożą i będą się mnożyły wraz z rozwojem kampanii wyborczej, która według mnie będzie w tym roku niezwykle „krwawa”. Oczywiście nie w sensie dosłownym, chociaż w dzisiejszych czasach nie postawiłbym ani dolara na to, że nie może dojść do jakiejś próby nawet – że nazwę to – „ostatecznego” rozwiązania. Bo dzieją się rzeczy, które zadziwiają…

A tak zupełnie przy okazji – właśnie zapowiedziano wyjście na wolność Johna Hinckleya, człowieka, który strzelał do prezydenta Ronalda Reagana.

Ot, choćby sprawa ujawnionych w przeddzień rozpoczęcia DNC (Narodowej Konwencji Demokratów) w Filadelfii blisko 20 tys. mejli, które „wyciekły” z biura wyborczego demokratów (pisałem o tym w jednym z poprzednich tekstów). Natychmiast pojawiły się oskarżenia, że ów „wyciek”, to sprawa hakerów z Rosji. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwsze Moskwa chce „sterować” wyborami w USA, bo chce mieć w Waszyngtonie sympatyzującego z nią polityka, a nim jest Donald Trump. A na dodatek te „shakowane” mejle zostały upublicznione na stronach witryny internetowej WikiLeaks, a przecież „wiadomo”, że jej założyciel, Julian Assange, jak i całe WikiLeaks cieszy się sympatią Moskwy i osobiście prezydenta Putina, a niejaki Eric Snowden do dziś korzysta z moskiewskiego parasola.

Ale tu pojawia się rzecz wielce zastanawiająca. Oto, bowiem w niedawnej rozmowie telewizyjnej prezydent Obama oskarżył o wykradzenie owych mejli hakerów rosyjskich i że powiązany jest z tym… Donald Trump. Zastanawiające było w tej wypowiedzi i to, że prezydent Stanów Zjednoczonych stawia taki zarzut i jako argument wskazuje na śledztwo FBI, które zmierza jakoby do potwierdzenia „rosyjskiego tropu”, jak i to że wskazuje jakoby bezpośredniego zainteresowanego, mówiąc o tym, że wiadomo jakie „on ma sympatie”. Ale najbardziej zastanowił mnie ton tej wypowiedzi, bo Barack Obama wypowiadał te słowa z wyraźnym skrępowaniem, to załamując, to rozkładając ręce i ze źle skrywaną bezradnością, jakby chciał powiedzieć: „No, wiecie państwo…” Właśnie, co mamy wiedzieć? Czy to, że taka jest prawda, czy że tak to trzeba przedstawić, bo taki jest nakaz chwili? Śledztwo FBI trwa, bo – jak to się mówi – trwa mać…

A tymczasem pojawiło się cos nowego… Na wczorajszej konferencji prasowej Donald Trump powiedział coś takiego, zwracając się jakby do Rosjan: jeśli tego słuchacie, to chciałbym, abyście odnaleźli te 30 tys. mejli Hillary i je przysłali, a ja wam czyli zebranym dziennikarzom je przedstawię. Miał to być żart a propos wiązania jego osoby z publikacją WikiLieaks, ale… Ale jeżeli ten – może i niezbyt udany, choć np. dla mnie oczywisty – żart jest wczoraj  i dzisiaj przedmiotem dogłębnych analiz komentatorów i polityków, to świadczy albo o tym, że nagle stracili oni wszyscy  poczucie humoru, albo – traktując tego rodzaju wypowiedzi Trumpa śmiertelnie poważnie –  chcą go w ten sposób absolutnie zdyskredytować, pokazując, że jest on gotów narazić bezpieczeństwo USA, a nawet oddać je w ręce sił zewnętrznych. Mało tego, Donald Trump tłumaczył się też z tego, jak śmiał nazwać Putina lepszym przywódcą od Obamy. Wyjaśniając to, powiedział, że powiedział to „sarkastycznie”, bo Barack Obama w przeciwieństwie do Władimira Putina po prostu „nie jest żadnym przywódcą”.

Na pewno nie wzięli tego za żarty, ani za sarkazm polityczni przeciwnicy Donalda Trumpa. Zaatakowano go niemal jako zdrajcę. Na tym – w tej sytuacji raczej niezbyt przemyślanym – żarcie chyba nikt się nie poznał. Sam Trump z oczami jak spodki zdumienia, starał się wyjaśniać, ż powiedział to z oczywistym sarkazmem. Ale pojęcie „missunderstanding”, błędnego zrozumienia, chyba wyparowało z języka amerykańskiego, bo nawet Leon Panetta, były sekretarz stanu i szef CIA, który pracował przez blisko 50 lat z dziewięcioma prezydentami USA, uznał, że zachowanie i to, co sobą reprezentuje, a to znaczy czego jest pozbawiony Donald Trump, jako przyszły prezydent, absolutnie dyskwalifikuje go do odegrania tej roli.

Zdaniem Baracka Obamy do tej roli jest gotowa tylko Hillary Clinton, która – jak powiedział w swym środowym wystąpieniu w Filadelfii – ma za sobą 40 lat „służby dla Stanów Zjednoczonych”, co oznacza, że jest bardziej doświadczona i ma „większe kwalifikacje niż miał Bill i niż miałem ja (w tym momencie rozbawiony Bill Clinton klaszcząc poderwał się ze swego miejsca na widowni – przyp. MJZ), aby pełnić urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych”.

Prezydent Obama – jako wytrawny mówca – którego gwiazda zabłysła podczas konwencji partii w roku 2004 – mówił z wyraźną swobodą. Zapewniał, że jako kończący swój ośmioletnie zasiadanie w Owalnym Gabinecie Białego Domu jest spokojny o „przyszłość”. Odniosłem jednak wrażenie, że jest rad, że za pół roku opuści Biały Dom. Że opuści go WRESZCIE.

Obserwując go w ciągu ostatnich miesięcy widziałem człowieka, z którego powoli „schodzi powietrze”, pozbawionego jakiejś wewnętrznej iskry, wręcz umęczonego, który robi coś, bo musi, ale to coś nie sprawia mu już najmniejszej przyjemności. Faktem jest, że ostatnie wydarzenia i w Stanach (seria zamachów na osoby cywilne i policjantów) i na świecie, konieczność wygłaszania kondolencyjnych przemówień miały prawo zmęczyć nawet bardzo odpornego człowieka, ale to jest przywódca najpotężniejszego państwa świata. Ale czy z racji tego, nie ma on prawa okazać żadnej oznaki czysto ludzkiego zwątpienia czy zmęczenia? Prawo może i ma, ale czy ma prawo z tego prawa korzystać?

Hillary Clinton na razie tryska energią. Na zakończenie mowy prezydenta Obamy wyszła do niego ubrana w amarantowy „mundur” jakby wzorowany na wdziankach przez całe dziesięciolecia charakterystycznych dla członków partii pewnego azjatyckiego mocarstwa. Dzisiaj przemówi do blisko 5 tys. delegatów i tych milionów Amerykanów, którzy wysłuchają jej wystąpienia w telewizji. Myślę jednak, że będzie jej coraz trudniej przekonywać do siebie wyborców. Jej przeciwnicy zostali ostatnio wzmocnieni tysiącami mejli z jej komitetu wyborczego oraz filmem pt. „Clinton Cash”, w którym przedstawiono korupcyjne zarzuty w stosunku do państwa Clintonów. Pokazano też wyniki bardzo intersującego sondażu, w którym na pytanie, czy Hillary Clinton jest uczciwa i prawdomówna aż 68 proc. indagowanych odpowiedziało, że NIE, a tylko 30 proc., że TAK. Jej mowa ciała, gdy a to prawą, a to lewą ręką, niczym siekierą przecina przed sobą powietrze, także nie robi dobrego wrażenia…

Co będzie dalej? ZOBACZYMY, że powtórzę za chińskim mędrcem z anegdoty opowiedzianej przez doświadczonego agenta CIA…

MAREK J. ZALEWSKI

W wydaniu nr 176, lipiec 2016, ISSN 2300-6692 również

  1. USA: DWOJE KANDYDATÓW

    Walka o najważniejszą w świecie prezydenturę
  2. DEMOKRACI WYBRALI

    Hillary Clinton - First Mrs. President?
  3. DEMOKRACI W FILADELFII

    Apel o partyjną jedność
  4. LEKTURY DECYDENTA

    Magia szkicu
  5. I CO TERAZ?

    Amerykańskie wybory - kolej na demokratów...
  6. I CO TERAZ?

    Trump - ma co chciał
  7. KACZYŃSKI O POLSCE

    Droga do jedynowładztwa
  8. I CO TERAZ?

    Erdogan rozdaje karty
  9. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Sułtan to miał klawe życie...
  10. A PROPOS...

    ...rwetesu w GOP
  11. WIATR OD MORZA

    Czy kiedykolwie dojrzejemy
  12. A PROPOS

    Nicea, czwartek wieczór
  13. I CO TERAZ?

    Wiadomo...
  14. WIATR OD MORZA

    Pochwała Macierewicza
  15. LEKTURY DECYDENTA

    Czytać, jak to łatwo powiedzieć
  16. HAJOTY PRESS CLUB

    Wianków strojenie
  17. Z KRONIKI BYWALCA

    Co robi Rosja
  18. I CO TERAZ?

    Powrót do przeszłości
  19. PODRÓŻE DECYDENTA

    W Krainie Rumianku
  20. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Mordujące państwo
  21. A PROPOS...

    ...warszawskiego szczytu NATO i bezpieczeństwa "wschodniej flanki"
  22. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Chińczyki trzymają się mocno...
  23. I CO TERAZ?

    Bringo...
  24. RADA PRZEDSIĘBIORCZOŚCI

    Krytycznie o prawie według PiS
  25. LEKTURY DECYDENTA

    Wierny Adolfowi do dzisiaj
  26. W OPARACH WIZERUNKU

    Celebrytyzm i celebrytyzacja
  27. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Polak-Anglik dwa mohery