DECYDENT SNOBUJĄCY
Trump w Pislandii
Ciekawe, czy Donald Trump wie, do którego kraju przyjedzie 6. lipca? więcej...
Metropolitan Opera w Nowym Jorku lub po prostu The Met. Scena, która od dziesięcioleci jest marzeniem każdego śpiewaka i nie tylko. Dyrygować tamtejszą orkiestrą, grać w niej, reżyserować przedstawienia, robić do nich scenografię – Marek J. Zalewski pisze z Nowego Jorku.
Słowem być członkiem tego zespołu choćby tylko w jednym przedstawieniu, choćby na zastępstwie… Oto marzenia wszystkich, którzy związali lub chcą związać swoje życie zawodowe ze światem opery.
Tegoroczny, kończący się, sezon jest jubileuszowy, 50. w obecnej siedzibie, mieszczącej się w Lincoln Center. Z tej okazji, zarządzające operą Metropolitan Opera Association, pozostającym od swego powstania organizacją non-profit, przygotowało specjalną galę, która odbyła się 7 maja. Na scenie pojawiła się istna plejada gwiazd światowych teatrów operowych. A przeciętnie w sezonie, trwającym od końca września do końca maja roku następnego, Met daje ponad 220 przedstawień 27 oper, które zawsze ogląda komplet ponad 4000 widzów, siedzących na głównej widowni i pięciu balkonach.
I pomyśleć, że mogłoby to wszystko się nie wydarzyć, gdyby nie pewna, i to całkiem niemała, doza wyniosłości, pomieszanej z okazywanym lekceważeniem z jednej a urażonej dumy i poczucia obrazy z drugiej strony. A było tak…
Wszystko zaczęło się wówczas, gdy elita Nowego Jorku zapragnęła dystyngowanej rozrywki, którą w stolicach Europy oferowały teatry operowe. Już w 1833 roku Lorenzo Da Ponte wybudował dla Metropolitan Opera Company pierwszy budynek z przeznaczeniem na teatr operowy. Zaledwie po dwóch sezonach MOC zostało rozwiązane, a budynek sprzedany. Ale operowy bakcyl został zasiany.
W 1847 roku na ziemi, należącej do Johna Jacoba Astora, w owym czasie najbogatszego Amerykanina, i za jego pieniądze wybudowano i otworzono Astor Opera House u zbiegu 8. Ulicy, ulicy Lafayette’a i Zaułka Astora (Astor Place, nazwanego tak na cześć fundatora po jego śmierci w 1848 roku), biegnącego od Trzeciej Alei do Broadwayu.
Niestety, miejsce nie okazało się zbyt szczęśliwe. 10. maja 1849 roku doszło tam do krwawych zamieszek. Pretekstem do nich okazały się dwa przedstawienia „Makbeta” w dwóch pobliskich teatrach. W jednym rolę tytułową grał Amerykanin (Edwin Forrest), a w drugim Anglik (William Ch. Macready). Właśnie jego osoba sprawiła, że nowojorscy Irlandczycy, których do emigracji z ojczyny zmusił głód, zwany głodem ziemniaczanym (w latach 1845 – 1853 Europę dotknęła klęska zarazy ziemniaczanej, która szczególne żniwo zebrała właśnie w Irlandii, gdzie ziemniaki stanowiły podstawę wyżywienia). Efektem była śmierć blisko miliona ich rodaków i emigracja za chlebem kolejnego miliona.
O wywołanie zarazy Irlandczycy oskarżali Koronę Brytyjską, jako że Irlandia była wówczas jej częścią. Osoba angielskiego aktora, choć o z irlandzka brzmiącym nazwisku, a może właśnie dlatego, wywołała rozruchy, w których na skutek użycia przez policję broni zginęło 18 osób, a kilkaset zostało rannych. Budynek Astor Opera House mocno ucierpiał podczas tych wydarzeń, które nawet od niego wzięły swą nazwę jako Astor Opera Riot (riot, ang. zamieszki, bunt). Nigdy już nie odbyło się tam żadne przedstawienie.
Ale to, co było końcem opery w budynku przy Astor Place, dało początek nowej inicjatywie. Oto, 2 października 1854 roku na północno-wschodnim rogu 14. Ulicy i Irving Place (jak wówczas zwano dzisiejszy – ciągnący się do 20. Ulicy – fragment Alei Lexington) na Manhattanie przedstawieniem „Normy” Belliniego zainaugurowano działalność Akademii Muzyki. I właśnie tutaj, w ciągu kolejnych sezonów zaczęły się towarzyskie niesnaski między starą elitą Nowego Jorku, której przedstawiciele od lat mieli zarezerwowane dla siebie loże i do których prawo przechodziło z pokolenia na pokolenie, a tymi, którzy, wzbogaciwszy się, do owej elity aspirowali i także chcieli na przedstawieniach zasiadać w lożach. Tych jednak było zaledwie 18, czyli zdecydowanie mniej niż chętnych.
W tej sytuacji ci nowobogaccy, uznali, że dość tych impertynencji ze strony przedstawicieli starych fortun. 22 nowobogackich dżentelmenów spotkało 28 kwietnia 1880 roku w restauracji Delmonico i powołali do życia Metropolitan Opera Association, postanawiając wybudować nowy gmach dla nowego teatru operowego. Gdy wieść o tym dotarła do gospodarzy Akademii zdecydowali oni o przebudowie swojej siedziby i zaoferowaniu nowobogackim (a byli wśród nich m. in. Vanderbiltowie, Gouldowie, Morganowie i Rockefellerowie) 26 powstałych dodatkowych lóż. Było już jednak za późno, bo prace przy nowym gmachu opery dobiegały końca.
22 października 1883 roku na Broadwayu, między ulicami 39 a 40 Metropolitan Opera House zainaugurował sezon 1883/84 przedstawieniem „Fausta” Charlesa Gounoda. Pierwszy sezon, choć był wielkim sukcesem artystycznym i towarzyskim, to okazał się klapą finansową, bo przyniósł stratę blisko 600 tys. dolarów, co w porównaniu z 800 tys., które pochłonęła budowa, było kwotą olbrzymią. Ale członkowie Metroplitan Opera Association nic sobie z tego nie robili, a ich humory poprawiały się z sezonu na sezon, bo wroga im Academy of Music, z której ich przepędzono niczym biblijnych kupców ze świątyni, po trzech latach od otwarcia ich teatru, zamknęła swoje podwoje. Jej budynek przekształcono w teatr wodewilowy, który 40 lat później zburzono.
W ciągu kilku dekad działalności dotychczasowa siedziba Met z roku na rok coraz więcej pozostawiała do życzenia. W końcu, po ponad 80 latach, na sezon 1966-67 Metropolitan Opera przeniosła się tam, gdzie pozostaje do dziś i gdzie miałem nadzieję obejrzeć wspomnianą galę, do Lincoln Center, czyli ponad 20 ulic „up town”, w górę miasta, ale pozostając przy Broadwayu.
Gali nie zobaczyłem, bo chętnych była niezliczona liczba. Miałem jednak okazję w tej operowej świątyni obejrzeć, a może raczej wysłuchać, dwa przedstawienia: „Don Giovanni” Mozarta i ”Rigoletto” Verdiego. Obie opery były wystawiane w pierwszym sezonie Metropolitan 1883-84. Nie mam zamiaru pisać tu recenzji, bo ani nie znam się na operze w stopniu, który – mimo mej bezczelności – pozwalałby na profesjonalną ocenę, ani też nie jestem fanem opery, choć kilka inscenizacji głęboko wryło mi się w pamięć. Mam też kilka, a może nawet kilkanaście ulubionych arii, których melodię nawet zdarza mi się czasami nucić. Należą do nich m.in. „La Donna e mobile” z „Rigoletta” i „La ci darem la mano” z „Don Giovanniego”. Obu tych arii miałem zatem możliwość wysłuchać w znakomitym wykonaniu. Bo to, co charakteryzuje Met, to to, że raczej jest mało możliwe, aby ktoś z całej obsady źle zaśpiewał, albo ktoś w orkiestrze źle zagrał.
Tak było i tym razem. Partię tytułową w „Don Giovannim” śpiewał Mariusz Kwiecień, który na scenie w Met występował ponad 200 razy w 19 operach. Wypadł świetnie, ale wydawałoby się, że tytułowa rola oznacza najdłuższą obecność na scenie i najwięcej libretta do wyśpiewania. Tymczasem w „Don Giovannim” największą rolę ma Leporello, sługa Don Giovanniego i śpiewający ją – zresztą wyśmienicie – Erwin Schrott dostał największe brawa, choć nasz Kwiecień zademonstrował piękną barwę i czystość swego głosu, że o jego wspaniałym przygotowaniu aktorskim nie wspomnę. Zaskoczeniem było dla mnie pojawienie się wielkiego tenora Placido Domingo w roli… dyrygenta. Z tą rolą wybitny śpiewak – według mnie – nie bardzo sobie radził, ale marka nazwiska niosła go przez całe przedstawienie aż do owacji na zakończenie.
O ile „Don Giovanni” był wystawiony w klasycznej formie, czyli w kostiumach i scenografii, przenoszących widzów do osiemnastowiecznej Sewilli, to „Rigoletto” pokazano w często od jakiegoś czasu proponowanej przez teatry operowe na całym świecie formie inscenizacji przeniesionej do czasów bardziej nam współczesnych. Warto pamiętać, że libretto opery powstało na kanwie dramatu Wiktora Hugo „Król się bawi”, co pozwala od razu zrozumieć sens scenicznej intrygi.
I tak, znajdujemy się w Las Vegas początku lat 60. Kasyna od 30 lat, po legalizacji hazardu w 1931 roku, nadają charakter miastu. Książę, czyli tytułowy Król z dramatu Hugo, to właściciel kasyna i gangster, a może raczej odwrotnie gangster i właściciel kasyna. Rigoletto, to jego przyboczny, człowiek do wszystkiego, mający piękną córkę i starający się za wszelką cenę uchronić przed złem tego świata, a przede wszystkim przed zakusami Księcia, łasego na kobiece wdzięki…
Nie będę relacjonował akcji, ale scenografię muszę, bo gdy tak obserwowałem poszczególne jej odsłony miałem wrażenie, że gdzieś już cos takiego widziałem… I przypomniała mi się inscenizacja „Cyganerii” Pucciniego w naszym Teatrze Wielkim, bo Treliński i Kudlićka zastosowali bardzo podobne przeniesienie akcji do innej, zdecydowanie bardziej nam współczesnej epoki, a w nowojorskim „Rigoletto” dokonano wręcz tożsamego zabiegu. W III akcie na scenie królował (choć ustawiony mocno z boku, po lewej stronie) piękny prawdziwy, skrzydlaty krążownik szos, do kufra którego zapakowano zwłoki Gildy, ukochanej córki Rigoletta… Ech, działo się. Aria „La Donna e mobile” wspaniała w wykonaniu Josepha Calleja, a kwartet śpiewaczy „La bella figlia dell’amore” nawet człowieka z pierwszym stopniem umuzykalnienia oznaczającym, że odróżnia kiedy grają, a kiedy nie, doprowadziłby co najmniej do orgazmu…
Dość! The Met, jak mówią o tej scenie nie tylko w Nowym Jorku, powinien odwiedzić każdy, dla kogo opera to coś więcej niż tylko odśpiewanie poszczególnych partii jakiejś tam opery.
To precyzja tego śpiewania. To jego brzmienie i jego czystość, bo tu – jak już zostało powiedziane – śpiewają tylko najlepsi na świecie.
No i atmosfera. Może już nie tak podniosła, już nie tak odświętna, bez fraków i muszek, bez wieczorowych sukien i feerii błysków rzucanych przez wystawną biżuterię, ale na tyle oddziaływająca, że daje wspaniałe uczucie obcowania z delikatnym pięknem.
MAREK J. ZALEWSKI
Nowy Jork
BIBLIOTEKA DECYDENTA
Głośne zabójstwa w PRL
Ciekawa jest tematyka tej książki, chociaż jej tytuł jest niezupełnie zgodny z treścią. więcej...