KRYMINAŁ DECYDENTA
Samobójczy happy end
Akcja powieści toczy się w ciągu majowego tygodnia w 2018 roku, zarówno w USA jak i w Polsce. więcej...
Rzeka w dżungli przypominała mi tę z „Siddharthy” Hermana Hesse. Płynęła leniwie, zarośnięta trawą, okolona gdzieniegdzie piaszczystym brzegiem. Trzeba było wstać wcześnie, zjeść śniadanie w bungalowie – stołówce, i wyruszyć. Spacer po dżungli, specjalny punkt programu w Royal Chitwan National Park.
Przyleciałyśmy do Nepalu z Waranasi, ale bilety na samolot kupiłyśmy jeszcze w Delhi. Musiałyśmy czekać, aż młody Hindus pobiegnie do innej firmy, żeby je wydrukować, bo w biurze pośrednika coś nie działało. Nie wiem, czy drukarka, czy Internet. Ada siedziała nabuzowana, bardzo europejska, a właściwie angielska, przez lata w Londynie przyzwyczajona do szybkiej obsługi. A tam nikomu się nie spieszyło. W Indiach czas płynie znacznie wolniej… Młoda mężatka, tuż po weselu, bo jeszcze z dobrze zachowaną henną na dłoniach, zabawiała nas rozmową. W końcu doczekałyśmy się. Z częścią bagażu i biletami lotniczymi Waranasi – Katmandu – Delhi, wyruszyłyśmy w długą podróż pociągiem, wypełnionym ludźmi, na twardych półkach do leżenia, z kłębiącym się tłumem miejscowych pasażerów w nogach. Na czas wypraw w naszym hotelu w New Delhi zostawiałyśmy niepotrzebną część bagażu. Dobrze jej pilnował Sai Baba z Shirdi, którego kaplica na dole, koło recepcji, służyła za przechowalnię. Bagaż nabierał mocy duchowej i woni kadzideł.
W Benares było jeszcze szaro, kiedy wysiadłyśmy na dworcu, całe pokryte czerwonym pyłem z mijanych pól. Był listopad, pora zimowa, sucha. Pył wypełniał też nozdrza, wniknął do oskrzeli. W plecach okropny ból, wyleżany na mojej środkowej półce. Uroki Indii. Jeszcze tego ranka udało się dotrzeć nad Ganges, razem z tłumem pielgrzymów. Było święto, masy ludzi ciągnęły na ghaty nadrzeczne, żeby oddać się rytualnej kąpieli. Wszyscy zanurzali się w brudnej wodzie, myli zęby, nurkowali. Brr! My w łodzi, wzdłuż brzegu, aż do miejsca kremacji. I z powrotem. Na rzece wianki z pomarańczowych kwiatków, z zapalonymi świeczkami. U szczytu schodów prowadzących ku rzece niewzruszone starożytne budynki, a na dole kolorowy tłum, którego nie imają się zarazki świętych nieczystości. Wreszcie hotel i masaż ajurwedyjski. Ulga, ból pleców minął bezpowrotnie. W głowie pozostała Ganga, święta rzeka. Dostojna i powolna, rozlewająca się w przestrzeni i czasie.
Ale to rzeka w nepalskiej dżungli, dużo mniejsza od Gangesu, dopiero ona wzbudziła ten szczególny nastrój. To skojarzenie. Tak jakby przez nią przeprawiał się Wasudewa i Siddharta, a może sam Gautama. Spacer obsługiwali dwaj malutcy Nepalczycy. Tacy w sam raz do dżungli, wtapiający się w tło. Czego nie można było powiedzieć o nas, a szczególnie o mnie, ubranej we wściekle różowy T – shirt. Bladym świtem wyruszyliśmy we czwórkę w stronę rzeki, tam jakiś miejscowy Wasudewa przewiózł nas łodzią na drugi brzeg i wkrótce znaleźliśmy się w lesie. Inaczej wyobrażałam sobie dżunglę. Chociaż drzewa nieco inne niż u nas, to jakieś za małe, na dole prześwity, zwierzęta gdzieś ukryte, nawet małp nie widać. W Bharatpur w Indiach małpy czaiły się wzdłuż drogi i grobli, prowadzących do wnętrza rezerwatu ptaków wodnych. Jechało się tam rowerami, a po obu stronach złodziejskie bandy tylko czyhały na naiwnego turystę. Trzeba było pilnować torebek, plecaków, rozglądać się czujnie, czy jakiś małpiszon nie zechce na nas napaść. A tu, w dżungli, tylko oswojona mała Jenny, samiczka makaka osierocona przez matkę, wskakiwała na głowę każdej nowej turystce, która pojawiała się w wiosce. Biedactwo potrzebowało samicy, która je przytuli i poniańczy. Przygarnęli ją pracownicy wioski, miejscowi przewodnicy. Ale oni nie mieli dla niej czasu, tresowali ją tylko popołudniami, uczyli chodzenia na dolnych rączkach. Na noc szła z nimi spać w chacie. W dżungli nie było widać żadnych zwierząt, poza dużymi owadami i pająkami, chyba że jechało się tam na słoniach, powabnych pannach, z umalowanymi nasadami trąb. Jak powiedział jeden z poganiaczy, to kobiety, muszą mieć makijaż. Trudno odmówić mu racji. W drodze na „jungle walking” mijało się parking słoni, a przed nim okazały krzak bielunia. Potem rzeka, a po drugiej stronie las, łąki, wysokie trawy, zarośla, piaszczyste dukty. I żadnych zwierząt, poza jakimiś pojedynczymi jelonkami ledwie widocznymi przez palisady drzew, znikającymi zanim się dobrze ukazały.
Mali Nepalczycy prowadzili nas przez chaszcze w japonkach na bosych stopach, my szłyśmy w obuwiu sportowym. Przechodziliśmy dróżką między zagajnikiem rzadkich, rachitycznych drzewek a gęstwiną wysokich krzewów, kiedy przewodnicy zaczęli nadstawiać ucha i nerwowo rozmawiać w swoim języku. Nagle jeden z nich dał znak, żeby szybko wejść do zagajnika. Drugi błyskawicznie wspiął się na jedno z drzewek, aż trudno uwierzyć, że utrzymało go na cienkich gałązkach u samego szczytu. Jego kolega zagonił nas na podobne, wątłe drzewko, które cudem utrzymało naszą trójkę. Rhino! Z naszych gałęzi nie sposób było dostrzec, co przedziera się przez krzewy i trawy przed zagajnikiem, ale rzeczywiście, dało się słyszeć mocne „szu, szu, szu!”. Chłopak z czubka drugiego drzewka pokrzykiwał głośno, rytmicznie. W trawach szurało: „szu, szu, szu!”. Coś ciężkiego powoli przedzierało się w naszą stronę. Szu, szu, szu. Serce w gardle. Rhino. Nie widać, ale słychać. A w głowie wcześniejsze opowieści, jak to nosorożec statystycznie zabija iks przewodników rocznie. Turystów jego ofiarą pada znacznie mniej, ale to nic dziwnego, skoro przewodnicy biorą na siebie konfrontację z pancernym ślepcem. Na szczęście nasz nosorożec musiał usłyszeć okrzyki dobiegające z drzewka, bo szuranie powoli oddalało się, oddalało, aż wreszcie umilkło. Chłopak krzyknął, że zwierz poszedł przez łąkę w drugą stronę. Zeskoczyliśmy z drzewek, poślizgnęłam się na śliskiej korze i wylądowałam twardo, z pijawkami przytwierdzonymi do sznurowadeł. Potem droga powrotna, najpierw na piaszczystym dukcie duże świeże gówno, dowód na obecność nosorożca. Potem spotkanie z grupą podekscytowanych Amerykanów, którzy obserwowali naszego rhino z daleka, z dużego drzewa. I znowu magiczna rzeka, łódź, przeprawa, wieś, słonice pędzące z pracy na swój parking, z powiewającymi uszami. Chyba wolę, kiedy na drodze mija mnie słoń, niż samochód. Szczególnie na indyjskiej drodze, z ruchem pobrytyjskim, lewostronnym, kiedy jedzie się rowerem po ciemku i oślepiają cię ciężarówki.
Nasi niemieccy sąsiedzi tego dnia podobno widzieli tygrysa w innej części dżungli. Trudno, nie można mieć wszystkiego.
Droga powrotna do Katmandu, wysoko nad daleką rzeką, przecinającą rozległy wąwóz, na poboczu krzewy poinsecji, na stokach bananowce, gdzieniegdzie tarasy z ryżem, drzewiaste filodendrony. Gwarne miasto, hinduscy jubilerzy na Thamelu, złote topazy, birmańskie rubiny, kapliczki z resztkami krwi ofiarnej, Kumari wyglądająca z okienka, rodzina królewska jeszcze żywa, nic nie zapowiada tragedii. Pół roku przed masakrą. Początek końca monarchii w kraju u podnóża Sagarmathy, zwanej, nie wiedzieć czemu, Mount Everestem.
DOROTA KRAMARCZYK
WIERSZOWNIA DECYDENTA
Polityka i narty
Polska rzeczywistość w wierszowane słowa ubrana. więcej...