Established 1999

OPOWIADANIE

12 luty 2021

Nosorożec

Rzeka w dżungli przypominała mi tę z „Siddharthy” Hermana Hesse. Płynęła leniwie, zarośnięta trawą, okolona gdzieniegdzie piaszczystym brzegiem. Trzeba było wstać wcześnie, zjeść śniadanie w bungalowie – stołówce, i wyruszyć. Spacer po dżungli, specjalny punkt programu w Royal Chitwan National Park.

Dorota Kramarczyk

Przyleciałyśmy do Nepalu z Waranasi, ale bilety na samolot kupiłyśmy jeszcze w Delhi. Musiałyśmy czekać, aż młody Hindus pobiegnie do innej firmy, żeby je wydrukować, bo w biurze pośrednika coś nie działało. Nie wiem, czy drukarka, czy Internet. Ada siedziała nabuzowana, bardzo europejska, a właściwie angielska, przez lata w Londynie przyzwyczajona do szybkiej obsługi. A tam nikomu się nie spieszyło. W Indiach czas płynie znacznie wolniej… Młoda mężatka, tuż po weselu, bo jeszcze z dobrze zachowaną henną na dłoniach, zabawiała nas rozmową. W końcu doczekałyśmy się. Z częścią bagażu i biletami lotniczymi Waranasi – Katmandu – Delhi, wyruszyłyśmy w długą podróż pociągiem, wypełnionym ludźmi, na twardych półkach do leżenia, z kłębiącym się tłumem miejscowych pasażerów w nogach. Na czas wypraw w naszym hotelu w New Delhi zostawiałyśmy niepotrzebną część bagażu. Dobrze jej pilnował Sai Baba z Shirdi, którego kaplica na dole, koło recepcji, służyła za przechowalnię. Bagaż nabierał mocy duchowej i woni kadzideł.

W Benares było jeszcze szaro, kiedy wysiadłyśmy na dworcu, całe pokryte czerwonym pyłem z mijanych pól. Był listopad, pora zimowa, sucha. Pył wypełniał też nozdrza, wniknął do oskrzeli. W plecach okropny ból, wyleżany na mojej środkowej półce. Uroki Indii. Jeszcze tego ranka udało się dotrzeć nad Ganges, razem z tłumem pielgrzymów. Było święto, masy ludzi ciągnęły na ghaty nadrzeczne, żeby oddać się rytualnej kąpieli. Wszyscy zanurzali się w brudnej wodzie, myli zęby, nurkowali. Brr! My w łodzi, wzdłuż brzegu, aż do miejsca kremacji. I z powrotem. Na rzece wianki z pomarańczowych kwiatków, z zapalonymi świeczkami. U szczytu schodów prowadzących ku rzece niewzruszone starożytne budynki, a na dole kolorowy tłum, którego nie imają się zarazki świętych nieczystości. Wreszcie hotel i masaż ajurwedyjski. Ulga, ból pleców minął bezpowrotnie. W głowie pozostała Ganga, święta rzeka. Dostojna i powolna, rozlewająca się w przestrzeni i czasie.

Ale to rzeka w nepalskiej dżungli, dużo mniejsza od Gangesu, dopiero ona wzbudziła ten szczególny nastrój. To skojarzenie. Tak jakby przez nią przeprawiał się Wasudewa i Siddharta, a może sam Gautama. Spacer obsługiwali dwaj malutcy Nepalczycy. Tacy w sam raz do dżungli, wtapiający się w tło. Czego nie można było powiedzieć o nas, a szczególnie o mnie, ubranej we wściekle różowy T – shirt. Bladym świtem wyruszyliśmy we czwórkę w stronę rzeki, tam jakiś miejscowy Wasudewa przewiózł nas łodzią na drugi brzeg i wkrótce znaleźliśmy się w lesie. Inaczej wyobrażałam sobie dżunglę. Chociaż drzewa nieco inne niż u nas, to jakieś za małe, na dole prześwity, zwierzęta gdzieś ukryte, nawet małp nie widać. W Bharatpur w Indiach małpy czaiły się wzdłuż drogi i grobli, prowadzących do wnętrza rezerwatu ptaków wodnych. Jechało się tam rowerami, a po obu stronach złodziejskie bandy tylko czyhały na naiwnego turystę. Trzeba było pilnować torebek, plecaków, rozglądać się czujnie, czy jakiś małpiszon nie zechce na nas napaść. A tu, w dżungli, tylko oswojona mała Jenny, samiczka makaka osierocona przez matkę, wskakiwała na głowę każdej nowej turystce, która pojawiała się w wiosce. Biedactwo potrzebowało samicy, która je przytuli i poniańczy. Przygarnęli ją pracownicy wioski, miejscowi przewodnicy. Ale oni nie mieli dla niej czasu, tresowali ją tylko popołudniami, uczyli chodzenia na dolnych rączkach. Na noc szła z nimi spać w chacie. W dżungli nie było widać żadnych zwierząt, poza dużymi owadami i pająkami, chyba że jechało się tam na słoniach, powabnych pannach, z umalowanymi nasadami trąb. Jak powiedział jeden z poganiaczy, to kobiety, muszą mieć makijaż. Trudno odmówić mu racji. W drodze na „jungle walking” mijało się parking słoni, a przed nim okazały krzak bielunia. Potem rzeka, a po drugiej stronie las, łąki, wysokie trawy, zarośla, piaszczyste dukty. I żadnych zwierząt, poza jakimiś pojedynczymi jelonkami ledwie widocznymi przez palisady drzew, znikającymi zanim się dobrze ukazały.

Mali Nepalczycy prowadzili nas przez chaszcze w japonkach na bosych stopach, my szłyśmy w obuwiu sportowym. Przechodziliśmy dróżką między zagajnikiem rzadkich, rachitycznych drzewek a gęstwiną wysokich krzewów, kiedy przewodnicy zaczęli nadstawiać ucha i nerwowo rozmawiać w swoim języku. Nagle jeden z nich dał znak, żeby szybko wejść do zagajnika. Drugi błyskawicznie wspiął się na jedno z drzewek, aż trudno uwierzyć, że utrzymało go na cienkich gałązkach u samego szczytu. Jego kolega zagonił nas na podobne, wątłe drzewko, które cudem utrzymało naszą trójkę. Rhino! Z naszych gałęzi nie sposób było dostrzec, co przedziera się przez krzewy i trawy przed zagajnikiem, ale rzeczywiście, dało się słyszeć mocne „szu, szu, szu!”. Chłopak z czubka drugiego drzewka pokrzykiwał głośno, rytmicznie. W trawach szurało: „szu, szu, szu!”. Coś ciężkiego powoli przedzierało się w naszą stronę. Szu, szu, szu. Serce w gardle. Rhino. Nie widać, ale słychać. A w głowie wcześniejsze opowieści, jak to nosorożec statystycznie zabija iks przewodników rocznie. Turystów jego ofiarą pada znacznie mniej, ale to nic dziwnego, skoro przewodnicy biorą na siebie konfrontację z pancernym ślepcem. Na szczęście nasz nosorożec musiał usłyszeć okrzyki dobiegające z drzewka, bo szuranie powoli oddalało się, oddalało, aż wreszcie umilkło. Chłopak krzyknął, że zwierz poszedł przez łąkę w drugą stronę. Zeskoczyliśmy z drzewek, poślizgnęłam się na śliskiej korze i wylądowałam twardo, z pijawkami przytwierdzonymi do sznurowadeł. Potem droga powrotna, najpierw na piaszczystym dukcie duże świeże gówno, dowód na obecność nosorożca. Potem spotkanie z grupą podekscytowanych Amerykanów, którzy obserwowali naszego rhino z daleka, z dużego drzewa. I znowu magiczna rzeka, łódź, przeprawa, wieś, słonice pędzące z pracy na swój parking, z powiewającymi uszami. Chyba wolę, kiedy na drodze mija mnie słoń, niż samochód. Szczególnie na indyjskiej drodze, z ruchem pobrytyjskim, lewostronnym, kiedy jedzie się rowerem po ciemku i oślepiają cię ciężarówki.

Nasi niemieccy sąsiedzi tego dnia podobno widzieli tygrysa w innej części dżungli. Trudno, nie można mieć wszystkiego.

Droga powrotna do Katmandu, wysoko nad daleką rzeką, przecinającą rozległy wąwóz, na poboczu krzewy poinsecji, na stokach bananowce, gdzieniegdzie tarasy z ryżem, drzewiaste filodendrony. Gwarne miasto, hinduscy jubilerzy na Thamelu, złote topazy, birmańskie rubiny, kapliczki z resztkami krwi ofiarnej, Kumari wyglądająca z okienka, rodzina królewska jeszcze żywa, nic nie zapowiada tragedii. Pół roku przed masakrą. Początek końca monarchii w kraju u podnóża Sagarmathy, zwanej, nie wiedzieć czemu, Mount Everestem.

DOROTA KRAMARCZYK

W wydaniu nr 231, luty 2021, ISSN 2300-6692 również

  1. WIERSZOWNIA DECYDENTA

    Polityka i narty
  2. ALBA LACH HERITAGE

    Jak Polak ze Szkotem...
  3. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Samobójczy happy end
  4. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    USA obawiają się Chin
  5. POWIEŚĆ DECYDENTA

    Bohaterowie "po przejściach"
  6. HISTORIA DECYDENTA

    Szkoła
  7. POLITYKA DECYDENTA

    To nie tylko fabryka świata
  8. WIATR OD MORZA

    Atestacja stanowisk
  9. OPOWIADANIE

    Nosorożec
  10. SZKOŁA DECYDENTA

    "Znów za rok matura..."
  11. ANGLIK IN POLAND

    Takie były początki
  12. KSIĘGARNIA DECYDENTA

    Same bestsellery...
  13. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    GROM i jego ludzie
  14. POLITYKA DECYDENTA

    Czy to była Targowica?
  15. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Potrzeba dystansu
  16. LEKTURY DECYDENTA

    O Polakach i o Niemcach
  17. OPOWIADANIE

    Pies
  18. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Trudno się oderwać
  19. WIATR OD MORZA

    Ach, ten luty
  20. EWOLUCJA MORALNOŚCI

    Nokaut przez trawers
  21. HISTORIA DECYDENTA

    Niechętni krucjatom