24 maj 2009
Ludzie wybrali
Gra się zawsze po to, żeby wygrać. Polityka jednak wymaga rozwagi, a nie porywania się na sprawy, w których nie ma żadnej możliwości uzyskania sukcesu – mówi Marek Balicki.
Z MARKIEM BALICKIM
lekarzem, senatorem SLD-UP,
posłem w latach 1991-97,
wiceministrem zdrowia w latach 1992-93,
doradcą Prezydenta RP w latach 1998-00,
b. kandydatem na prezydenta Warszawy
rozmawia Damian A. Zaczek
Pochodzę ze Słupska, ale od 1987 r. związany jestem z Warszawą. To, że koalicja SLD-UP złożyła mi propozycję kandydowania na prezydenta stolicy uważam za wyróżnienie, a zarazem za interesujące wyzwanie. Ktoś, kto od lat para się polityką, nie może w takiej sytuacji rejterować – mówi senator Balicki.
Panie senatorze, czego dowiedział się Pan podczas kampanii o warszawskich wyborcach?
Przede wszystkim wzbogaciłem swoją wiedzę o problemach stolicy, o tym, co jej mieszkańcom najbardziej dokucza w codziennym życiu. W badaniach sprzed roku warszawiacy na pierwszym miejscu wśród uciążliwości życia wskazali transport i komunikację. Jednocześnie uznali, że ówczesne władze stolicy zrobiły dużo dla rozwoju miasta. Okazało się jednak, że gdy w tym roku doszło do bezpośrednich wyborów prezydenta miasta, to wyborcy opowiedzieli się za zmianą władzy. W niecały rok nastąpiło tak duże przewartościowanie ocen.
Co wpłynęło na zmianę postaw?
Myślę, że w znacznym stopniu chęć zmiany dotychczasowego “układu warszawskiego”, którego częścią była też koalicja SLD-UP. W pierwszym roku rządów koalicja podjęła wiele trudnych, ale koniecznych decyzji. A żaden wyborca tego nie lubi. Tak więc wybory samorządowe stały się też pewnego rodzaju referendum, pokazującym władzy, że obywatele nie akceptują niektórych decyzji rządu. W tradycyjnie prawicowej Warszawie do wyborów na prezydenta stanął najpopularniejszy polityk opozycji – Lech Kaczyński, co dodatkowo wzmocniło referendalny sposób głosowania.
Jaka, wobec tego, była ta warszawska kampania?
Kampania była spokojna, w zasadzie bez sensacji czy ekscesów. Niektórzy komentatorzy mówili wręcz, że nudna. Osobiście tego nie mogę powiedzieć. Napracowałem się. Kampania była dość merytoryczna, chociaż media szukały problemów politycznych, a nie spraw ważnych dla miasta. To upolitycznienie także oddziaływało na wyborców. Ponadto, różnice pomiędzy programami poszczególnych kandydatów nie były duże. Na znane, zdiagnozowane problemy trudno zaaplikować zgoła odmienne lekarstwa.
Czy
spodziewał się Pan przejścia do drugiej tury?
Gra się zawsze po to, żeby wygrać. Polityka jednak wymaga rozwagi, a nie porywania się na sprawy, w których nie ma żadnej możliwości uzyskania sukcesu. Na początku kampanii założyłem wejście do drugiej tury. Był to czas, kiedy kandydatowi lewicy nikt takich szans nie dawał. W świadomości społecznej funkcjonowało tylko dwóch kandydatów: Kaczyński i Olechowski. Tego samego zdania była niemal połowa elektoratu lewicy. W tej sytuacji moim zadaniem było zmobilizowanie i przekonanie wyborców z własnego środowiska. I to się udało.
Dlaczego przegrał Andrzej Olechowski?
Jedną z przyczyn, było potrzeba elektoratu dokonania zmiany w tzw. “układzie warszawskim”. Taka psychologiczna potrzeba istniała, choć uważam, że była nieuzasadniona. Lech Kaczyński uosabiał zmianę, ale teraz już widać, że nie o taką zmianę wyborcom chodziło. Za chęć zmiany układu zapłacił Olechowski. Dodatkowo, kandydat PO nie ukrywał, że prezydentura stolicy jest dla niego przymiarką do ponownej walki o prezydenturę kraju. Co prawda, Kaczyński też nie wykluczał zamiarów ubiegania się o najwyższy urząd w państwie, ale nie eksponował tego. Natomiast całą energię skierował na zawładnięcie ludzkimi emocjami.
Czy był Pan zaskoczony tak wysoką wygraną Kaczyńskiego?
Wynik wyborów zaskoczył wielu obserwatorów. Nagle zapomniano, że głównym kontrkandydatem był Olechowski i zaczęto mówić, że to lewica osiągnęła słaby wynik. A przecież w Warszawie przegrał nurt dotąd bardzo tutaj mocny – polityczne centrum. Jego elektorat przejął Kaczyński. Przejął też głosy elektoratu radykalnie prawicowego i uzyskał tak dobry rezultat. Pamiętajmy, że do wyborów stanął najbardziej wyrazisty lider całej opozycji, polityk, który według wszystkich sondaży miał największe poparcie wyborców i największe ich zaufanie. Kaczyński, jako minister sprawiedliwości czy szef NIK, nieustannie atakował i oskarżał. Nikt nie zna go jako polityka mozolnej, konstruktywnej pracy.
Wynik głosowania świadczy o stanie umysłów wyborców. Tym razem dobrze czy źle?
Na wyborców obrażać się nie wolno. Na ich decyzje mają wpływ przesłanki racjonalne i emocje. Bardzo często te ostatnie biorą górę. Na nastroje warszawiaków wpływały lęki, frustracje związane z przestępczością, sytuacją ekonomiczną, narastającym bezrobociem, utratą poczucia bezpieczeństwa. To one również spowodowały, że ludzie tęskniąc za tym jedynym sprawiedliwym szeryfem, który ma jakąś tajemniczą moc, wybrali iluzję. Tym właśnie grał Kaczyński.
Jak Pan ocenia osobliwe sojusze, które
tworzą wszyscy ze wszystkimi?
Nie jestem zwolennikiem używania łatwych określeń: sojusz osobliwy, egzotyczny. Dlaczego ugrupowania, które nie mogą samodzielnie rządzić nie mają być otwarte na porozumienia np. z Samoobroną? Wszak to przecież mieszkańcy wybrali radnych, a nowy samorząd musi funkcjonować. Im szybciej zacznie pracować, tym lepiej. Powtórzę, że na wyborców nie należy się obrażać, bo wtedy województwa czy miasta “nierządem” będą stały. A dzisiaj potrzeba sprawnych samorządów jest większa niż kiedykolwiek.
Dziękuję za rozmowę.
ALTERNATYWY
Szopka polska
Sezon, a właściwie festiwal „Szopka polska” uroczyście zainaugurował nasz niedoceniony rząd pod wytrwałym przywództwem Leszka Millera. Początkowo, co prawda, nic nie zapowiadało tej feerii żartu - pisze Marek J. Zalewski. więcej...