Established 1999

OPOWIADANIE

2 grudzień 2020

Trzy rzuty kością

Stary Ałmaz dotarł do małej wioski otoczonej niewielkimi pagórkami. W oddali ciemniał zarys lasu, poprzedzony migotliwą wstążką – małą, krętą rzeczką. Zmierzch malował kolorowe światła i cienie, wytyczając powoli granicę między ciepłą, zieleniejącą ziemią, a rozgwieżdżającym się powietrzem. W górze, ponad tą granicą, królował znajomy kształt – okrągły, srebrzysty złodziej światła. Nie pytając nikogo o zgodę, Ałmaz uchylił lekko bramę najbliższej stodoły, znalazł sobie ciepły kącik, wypełniony wonnym sianem i tam położył się, zmęczony wędrówką.
Od razu zapadł w sen – opowiada Dorota Kramarczyk.

Dorota Kramarczyk

Noc świat zabiera w zapomnienie.
Wydaje dzień ostatnie tchnienie.
Odgłosy wioski mrok pochłania.
Myśli szykują się do spania.
Księżyc kradzionym światłem świeci,
sam z siebie senny wiersz się kleci…
Gdy nie ma światła, nie ma cieni.
Jest tylko śnienie, sny i śnieni.

Rzucał kością. Ale nie zwykłą kostką do gry, z kropkami oznaczającymi liczby. Z każdej ściany sześcianu prześwitywały żywe obrazy, jak na filmie w zwolnionym tempie. Miał trzy rzuty w tej grze. W pierwszym ujrzał samego siebie, idącego drogami i bezdrożami, coraz wolniej i wolniej, bez oglądania się do tyłu, w upale i deszczu, ciągle naprzód. Drugi rzut pokazał mu łódkę, jakby czekającą na kogoś, kto popłynie nią na morze, kołyszącą się lekko przy brzegu. Za trzecim razem ujrzał księżyc. Jego pozorne światło mieniło się i falowało, przyzywało ku sobie, odbite w spokojnej tafli. Zrobił pierwszy krok w jego stronę, potem drugi…

Obudził się rześki i gotowy do dalszej podróży. Od dawna nie czuł w sobie tyle siły i woli pieszej wędrówki. Zebrał swoje manatki, zarzucił na plecy i po cichu opuścił śpiącą wioskę. Po chwili był już nad rzeczką, którą wieczorem widział przy granicy lasu. Wykąpał się
w chłodnej, krystalicznej wodzie, wysuszył w cieple już wzeszłego słońca i ruszył przed siebie, popychany delikatnymi podmuchami wiatru. Szedł do południa wąską ścieżką wydeptaną przez zwierzęta wzdłuż brzegu. Nie był głodny, a pragnienie zaspokajał czystą wodą, towarzyszącą mu w podróży i umilającą czas cichą piosenką pluśnięć i szmerów, kojącą jego poszukujące serce. Najgorętsze godziny spędził na nadbrzeżnej łące. Uraczył się miodem trzmiela, wypitym przez suchą słomkę wprost z gniazda ukrytego w bujnej trawie. Potem znalazł stokrotki i rumianek, więc posilił się kwiatami i młodymi liśćmi. Na skraju lasu znalazł też trochę dzikich poziomek, którymi dosłodził deser – wnętrze młodej łodygi tataraku zerwanego na rzecznym rozlewisku. Nazbierał sobie na drogę młode pędy pałki,
a potem jeszcze liście babki i berberysu.

Wczesnym popołudniem poszedł dalej, znowu wzdłuż rzeczki, wijącej się między lasem
a polami i łąkami, bogatymi w późne wiosenne rośliny rozsiewające wonności olejków eterycznych, wabiących owady i odurzających ludzi.

Niebo jest taką łąką,
na której świerszcze grają
ciepłu lata do tańca,
a kłosy traw dojrzałych
pod palcami przechodzą
paciorkami różańca.
Zioła wonne się plenią,
odurzają i w letarg
pogrążają nas błogi.
Kwiatów złote kaskady
kobiercami miękkimi
opadają pod nogi…
Łąka letnia, gorąca
niebu w oczy zagląda,
potokami doń gada.
Nad brzegami strumieni
drżące pasma błękitu:
niezabudek plejada…
Trwa od zawsze do zawsze
koncert nad koncertami:
świerszcze, żaby, skowronki…
Kolorowe anioły
jak motyle nie wiedzą,
co jest z nieba, co z łąki.

Szedł sprężystym, młodym krokiem, jak gdyby ubyło mu 50 lat, aż wieczorem, jeszcze widnym i ciepłym, dotarł nad brzeg morza. Jak w śnionej grze w kości, zobaczył łódkę, kołyszącą się lekko na wodzie, podpływającą do brzegu i oddalającą się w rytm fal przyboju.

Oszołomiony, usiadł na piasku i zamyślił się. Dnia nie zostało zbyt wiele, ale łódka kusiła swoim zgrabnym kształtem, solidną budową, wygodnym siedziskiem. Po chwili wrzucił do niej swoje rzeczy i cofnął się do rzeczki, żeby nabrać słodkiej wody do sfatygowanych bukłaków. Potem przyniósł jeszcze trochę trzciny i gałązek, z których uplótł matę, na której można leżeć nocą, a w ciągu dnia osłaniać się przed słońcem. Odetchnął głęboko i wsiadł do swojej wyśnionej arki. Odepchnął się od brzegu, powiosłował trochę, by oddalić się od lądu,
a potem położył się i pozwolił, by łódź dryfowała po morzu.

Obudził się w blasku księżyca, ogarniającym powierzchnię wody i rozświetlającym noc. Fale chlupotały mocniej, a łódka poruszała się raz w przód, raz w tył, aż w końcu utkwiła dziobem w piachu. Ałmaz uniósł się na łokciach i rozejrzał wokół. Za sobą zobaczył rozświetlone srebrem morze, a przed sobą wyraźne kształty lądu: rozległą plażę, palmy kokosowe, a w oddali zarysy krzewów.

— Skoro tu mnie przyniosło, to chyba trzeba wysiąść i odsapnąć — pomyślał.

Wciągnął łódkę na plażę, popatrzył w głąb lądu i wydało mu się, że widzi jaśniejszą plamę prześwitującą między drzewami. Poczuł zapach dymu od strony tego prześwitu i powoli poszedł dalej, prowadzony węchem. Za krzewami, na polance, biwakowało kilkoro ludzi. Opiekali na ogniu jakieś bulwy, zatknięte na długich patykach.

— Witamy wędrowca — usłyszał niski głos jednego z mężczyzn, w nieokreślonym wieku, z kilkudniowym zarostem na opalonej twarzy. — Ciebie też przyprowadziła tu łódka?

— Tak… — odparł z wahaniem. — A dlaczego „też”? Czyżbyśmy wszyscy przybyli tu jakimś zrządzeniem losu? Rzucił tu nas niewiarygodny przypadek?

— Trudno to nazwać przypadkiem — odpowiedziała starsza kobieta z włosami zawiązanymi w węzełek. — Przypadkiem każdy miał taki sam sen i przypadkiem każdy przydryfował tu na łódce, która czekała na niego na brzegu morza. No i przypadkiem spotkaliśmy się na wyspie, do której przypadkiem dobiły nasze łódki.

— Jaki sen? — zapytał Ałmaz.

— Śniły nam się rzuty kością… — Głos należał do wysokiego młodego człowieka z bujną czupryną.

— Mnie też – szybko wtrącił Ałmaz. I opowiedział zebranym swój sen.

Każdy z nich śnił rzuty kością, siebie w wędrówce, łódź na brzegu morza i księżyc
w pełni. I każdemu ziścił się sen, chociaż każdy zatrzymał się tuż przed wkroczeniem
w światło księżyca.

jesteśmy znikąd
wymyślamy sobie tożsamość
malujemy przezroczyste ciała
jaskrawymi kolorami
jesteśmy znikąd
stwarzamy sobie boga
uczymy się go bać
tańczymy tango
żeglujemy pod wiatr
przez wiosnę, lato, jesień, zimę
znikamy za horyzontem
wracamy donikąd

Wędrowcy pochodzili z różnych stron świata i odmiennych kultur. Byli w różnym wieku
i rozmaite były ich drogi. Jedno mieli wspólne — sen i drogę na wyspę. Spędzili całą noc na rozmowie, zastanawiali się, co dalej. Wyspa była przyjazna i pełna jadalnych roślin, dojrzewających przez cały rok. Z pobliskich skał biło źródło czystej wody, a na niedalekiej lagunie kwitło życie. Zdawało się, że dotarli do raju. Czy warto płynąć dalej, szukając sennej mrzonki? Jaki ta ma sens? Po co trudzić się i ryzykować?

Ostatecznie jedynie Ałmaz zdecydował, że wyruszy dalej. Nie dał się namówić na pozostanie wśród przyjaznych ludzi, na spokojnym lądzie. Głos wewnątrz kazał mu wędrować.

Rankiem Ałmaz przygotował się do drogi. Załadował owoce, pieczone bulwy, świeżą wodę i wsiadł do łódki. Będąc już na pełnym morzu, położył się znowu na dnie, zakrył twarz przed słońcem i usnął, kołysany falami.

Obudził się wczesnym popołudniem, czując, że coś stuka w łódkę. Usiadł i spostrzegł, że jest w pobliżu jakiegoś archipelagu, łańcucha wysepek większych i mniejszych. Koło niego płynęła grupa delfinów.

— Cześć Ałmaz! — zapiszczał jeden z nich w wyjątkowo zrozumiały sposób.

— Dzień dobry, od dawna mi towarzyszycie?

— Dopchnęliśmy cię w pobliże lądu — odpowiedział największy delfin. — Po co masz się tułać po oceanie. Trzeba trzymać się blisko lądu, tak jest bezpieczniej dla człowieka.

Delfiny opowiedziały Ałmazowi, jakie niebezpieczeństwa czyhają na ludzi na pełnym morzu i stanowczo odradziły dalsze dryfowanie na falach. Zdrowy rozsądek przemawia przeciwko takiej postawie. Normalny człowiek siedzi w domu, a jak już wypuszcza się
w podróż, to niech ma jakiś punkt odniesienia,  a nie bezwolnie płynie w nieznane.

Ałmaz pobył z delfinami, wykąpał się w ich towarzystwie, podelektował ich niezwykłym śpiewem, ale w końcu zdecydował płynąć dalej.

Powoli dzień sczerwieniał, zżółkł i zszarzał. Ałmaz, zmęczony wydarzeniami, leżał na łodzi i wpatrywał się w rozgwieżdżone niebo.

Zagłębiasz się w chłodną ciszę,
nie chcesz myśleć ani słyszeć.
Na plaży nocy tak czekasz…
A ona i bliska, i daleka…
Noc pochłania obrazy i dźwięki,
twój głos, twoją twarz, zarys ręki…
Pozwala zagłębić się w siebie,
z księżycem, gwiazdami i niebem.

Obudził się o brzasku i zobaczył unoszący się na wodzie orzech kokosowy. Wyłowił orzech z wody, położył na dnie łódki i przyjrzał mu się uważnie. Wyglądał jak głowa
z rzadkimi włosami i zarostem, dwa wgłębienia imitowały oczy, a trzecie, poniżej – usta.
W głowie usłyszał cichy głosik:

— Na co się tak gapisz? Nie widziałeś kokosa?

— Co to? — zapytał głośno Ałmaz.

— Powiedziałbym raczej – „kto” — odpowiedział głos. — To ja, orzech kokosowy.

— Coraz ciekawsza jest ta moja podróż. – Ałmaz nie posiadał się ze zdziwienia.

Pół dnia spędzili razem, prowadząc rozmowy w głowie Ałmaza. Orzech kokosowy jest niesłychanym cudem natury. Zaopatrzony w słodką wodę wewnątrz i twardą, wytrzymałą skorupę na zewnątrz,  podróżuje przez ocean, osiadając w końcu na lądzie, po przemierzeniu setek i tysięcy mil, nawet na drugim krańcu świata. Jest samowystarczalny, ma wewnątrz siebie wszystko, co trzeba. Kiedy już osiądzie na brzegu, kiełkuje i przeradza się w piękną palmę, która rodzi kolejne owoce, wpadające do morza i żeglujące w nieznane, popychane wiatrem, gnane przez sztormy, porywane przez cyklony, by odnaleźć kolejny brzeg, na którym odrodzi się jako piękne drzewo, silne i giętkie, tańczące na wietrze w ciepłym deszczu. Istotą życia orzecha kokosowego jest wędrówka. I zaufanie, że podróż doprowadzi do właściwego miejsca.

Kiedy wreszcie kokos odpłynął w swoją stronę, Ałmaz znowu położył się na dnie łódki
i zapatrzył w niebo.

wtopić się w błękit
unieść na fali
ciepłego wiatru
popłynąć przez chmury
zlać się w jedno
z przejrzystością powietrza
stać się tą wonią
tym światłem
stać się światłem
przeobrazić ciało
w świetlisty obłok
stopić się ze światłem
dać się wchłonąć
morzu światła…

Obudził się nocą. Wokół niego rozpościerało się srebrzyste światło. Księżyc był wszędzie, otaczał go z każdej strony. Zamiast morza, falowała świetlistość. Leżał na sianie,
w gościnnej stodole, a z góry, przez odkryty dach, patrzył na niego księżyc w pełni. Wszystko zamarło, zaczarowane mlecznym blaskiem. Światło gasiło dźwięki, rozpraszało kształty, jednocześnie budziło i usypiało. Dotykało Ałmaza, otaczało go, przyzywało. Wstał i wyszedł na zewnątrz. Świat wokół zdawał się złoto-srebrny, drgający jak woda, wibrujący, nietrwały.

Ałmaz zanurzył się w świetle.

Jest w moim ciele księżyc, lecz nie mogę go dostrzec!
Księżyc i słońce.
Bęben nie tknięty przez ręce, bijący,
a ja nie mogę go słyszeć!
Póki człowiek troszczy się o to, kiedy umrze i co ma swojego,
cała praca jest niczym.
Gdy przywiązanie do „ja” i tego, co posiada, jest martwe,
wtedy kończy się praca Nauczyciela.
Celem pracy jest się nauczyć;
kiedy wiesz, praca się kończy.
Kwiat jabłoni istnieje, by wydać owoc; wtedy płatek opada.
Piżmo jest wewnątrz jelenia, ale jeleń go nie szuka:
wędruje wokół, poszukując trawy.

                                                                                      Kabir

DOROTA KRAMARCZYK

W wydaniu nr 229, grudzień 2020, ISSN 2300-6692 również

  1. ANIOŁ, DIABEŁ, TUROŃ

    Hej ho, hej ho, kolędować się szło
  2. POLITYKA DECYDENTA

    Werblan o sobie
  3. KOBIETY DECYDENTA

    Erotyka po japońsku
  4. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Problemy Joe Bidena
  5. LEKTURY DECYDENTA

    Relacja uciekiniera z KGB
  6. OPOWIASTKA ADWENTOWA

    Pamiętajcie o diduchu
  7. WIATR OD MORZA

    Lubię być z nią...
  8. HISTORIA DECYDENTA

    Fikcja, oparta na rzeczywistości
  9. EWOLUCJA MORALNOŚCI

    Kilka pytań
  10. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Polityka historyczna
  11. KOBIETY DECYDENTA

    Czy była niemieckim szpiegiem?
  12. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Gangster i glina
  13. DECYDENT POLIGLOTA

    Niemiecki nie jest trudny
  14. OPOWIADANIE

    Trzy rzuty kością
  15. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Odejść z honorem
  16. LEKTURY DECYDENTA

    Wesołe jest życie staruszka
  17. WIATR OD MORZA

    Lockdown po polskiemu
  18. EWOLUCJA MORALNOŚCI

    Słowa, słowa, słowa...