2 luty 2013
Dr Jazz - 2.02
Kocham klimatyczne stare miasta z magiczną ich aurą i tym wszystkim, co można by nazwać dobrą wibracją w tym zwariowanym świecie – pisze Barbara Gałczyńska.
Spotkanie z Krystyną i Alexem, moimi przyjaciółmi, wypadło późnym wieczorem na nadreńskiej starówce, skąd z dala słychać odgłosy syren cicho przemykających w górę rzeki załadowanych, olbrzymich barek. Właściwe widać na nich różne bandery, głównie niemieckie, holenderskie i belgijskie. Lubię przyglądać się, kiedy prują granatową powierzchnię Renu, by zniknąć za chwilę za jednym z wielu zakoli tej potężnej rzeki.
Wyłożone kostką małe, kręte uliczki odbijają blask ulicznych latarni po wieczornym deszczu, a z różnorodnych wnętrz co chwilę rozbrzmiewa muzyka. To właśnie ona ciągnie nas do jaskini jazzu przy Flinger Strasse. To kolejny nasz jazzowy wieczór w miejscu spotkań międzynarodowej sceny jazzowej i już można by rzec – kultowej. Schodzimy w dół, by za chwilę znaleźć się w surowym wnętrzu, ale jakże klimatycznym w swojej prostocie. Klub pokrywa drewniana, już mocno zheblowana podłoga, to ważne i zaraz do niej wrócę, podwyższona estrada podobnie, a ściany zakamarków i sklepień pokrywa kamień.
Nad prostymi stolikami dyndają niewielkie lampki, których światło rozjaśnia tylko to, co w tej chwili jest potrzebne, mianowicie złocisty płyn, wlewany tutaj hektolitrami. Lokujemy się w przytulnym wcześniej zarezerwowanym kąciku, z którego całkiem przyzwoicie widoczna jest niewysoka, dyskretnie oświetlona scena.
To na niej grywali wielcy mistrzowie trąbki, klarnetu, saksofonu, a liczne czarno-białe fotografie i pożółkłe już sztychy z ich autografami są jedyną ozdobą wyrafinowanie kamiennych ścian.
Na stołach drewniane miski pełne orzeszków ziemnych są właściwie jedyną przekąską i kiedy wjechało nasze piwo zaczyna się uczta. Na estradzie pięciu muzyków przenosi nas w inny, ukołysany wymiar utworem „When your’re smiling”. My, czyli piwopijcy, zatapiamy nasze zmysły w kompozycji aromatów przywodzących na myśl drewnianą beczkę wyturlaną ze starej piwnicy.
Atakujemy orzechy, które z pewną ceremonią, a na pewno tradycją, są tutaj, w klubie spożywane. Gromadkę łupinek jednym ruchem ręki zsuwa się po prostu na podłogę i siedzimy sobie w tym śmieciowisku, ale jakże przytulnym i wyjątkowym. Kiedy skończy się micha, kelner dostarcza kolejną wraz z następnym gatunkiem piwa o karmelowej, palonej nutce. „Sommertime” basowo wydobywa z siebie wokalista, a ze ścian uśmiecha się dobry, kochany Louis Armstrong, Duke Ellington w lekko zsuniętym z czoła kapeluszu, Glenn Miller, Arthie Shaw z tajemniczym uśmiechem, Jimmy Blanton z kontrabasem, wielu innych, no i dziewczyny… królowa Ella Fitzgerald, Billy Holiday i moja szczególnie ulubiona Nina Simone. Oni wciąż tam są!
Dobrym duchem klubu jest wokalistka jazzowa i właścicielka tegoż, Lous Dassen, która tam zaczynała karierę w 1967 roku, a często towarzyszyli jej tacy muzycy, jak Acker Bilk, Oscar Klein czy Bob Haggat. Repertuar oczywiście jest poszerzony o rock, pop, country rock, my jednak, zwykle trzymamy się jazzu z klimatów nowoorleańskich i późniejszych jego odmian, z dixielandem, bluesem i swingiem włącznie.
Atmosfera przypomina nieco warszawski, znany mi dobrze Tygmont przy Mazowieckiej, z tą jednak różnicą, że w Dusseldorfie nie znam lokalnych celebrytów i bardzo mi z tym dobrze.
Płynie jazz, czasu nie liczymy, bo tu zatrzymał się na dłużej. Lagerowy charakter i wytrawna chmielowość złotego płynu zbalansowana słodem jest jak sam wielki jazz. W takich miejscach łapie się oddech od nachalnej, napierającej kultury masowej, tutaj można wymienić swoje myśli w gronie ludzi wolnych zawodów, tutaj można zbalansować samego siebie pod opieką Doktora Jazz.
Barbara Gałczyńska
URODA DECYDENTKI
Cera w zimie - 21.02
Wiosna nas zwykle odmładza i dodaje młodzieńczych rumieńców na policzkach, ale jesień i zima, niestety, delikatnie mówiąc: nie dodają nam urody. Zima jeszcze do 21 marca. Co robić? więcej...