Established 1999

SIŁA POLITYKI

1 kwiecień 2012

Szpetny terroryzm - 30.04

Iran jest za tym, żeby zniszczyć zapasy broni jądrowej. Tak twierdzi Ramin Mehmanparast, rzecznik MSZ w Teheranie – pisze Henryk Suchar.


Dyplomata, były ambasador w Kazachstanie i Tajlandii, gościł w Warszawie, gdzie go podjął m.in. Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. – Na świecie jest 20 tys. głowic nuklearnych, w tym 10 tys. w USA. Taka ilość by starczyła, żeby 20-krotnie unicestwić kulę ziemską – dodał. Ocenia, że Izrael ma 200 głowic, ale nikt go nie skontroluje, ponieważ państwo to nie należy do Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA). Odnosząc się do sytuacji w Syrii, gdzie od ponad roku toczy się antyrządowa rebelia i giną ludzie, Mehmanparast nawiązał do przeprowadzonego tam referendum. Przypomniał, że 64 proc. uczestników plebiscytu opowiedziało się za programem reform zarysowanym przez Baszara al.-Asada. Czyli zdecydowana większość. Ale, zdaniem irańskiego reprezentanta, Stany Zjednoczone popierają tamtejszą mniejszość, chcąc, by to jej żądania zostały spełnione. Rzecznik irańskiego MSZ obarczył również Amerykę odpowiedzialnością za wspieranie ugrupowań terrorystycznych wszędzie tam, gdzie Waszyngton ma interes polityczny. Swoją tezę zilustrował opisem sylwetki Abdolmaleka Rigiego, Beludża, lidera opozycyjnej wobec ajatollahów organizacji terrorystycznej Jundallah, Żołnierze Boga. Gdy go ujęła policja publicznie wyjawił, że za walkę z władzami irańskimi USA miały mu rzekomo obiecać złote góry. Mimo poczynionego wszem i wobec wyznania, Rigi i tak został powieszony. W opinii Ramina Mehmanparasta, Iran jest główną ofiarą terroryzmu; w zamachach życie traci elita krajowa, politycy, naukowcy, zwykli ludzie. Łącznie zabito 16 tys. osób. Dlatego republika islamska przeciwstawia się ekstremizmowi, piętnuje go jako złe, szpetne zjawisko. Mehmanparast zwrócił uwagę, że odkąd dokonała się rewolucja, która doprowadziła do obalenia reżimu szacha (33 lata temu), w kraju 32 razy odbywały się wybory różnego szczebla. W tym kontekście przytoczył przykład Bahrajnu, gdzie społeczeństwo poderwało się do boju przeciwko znienawidzonemureżimowi, ale w jego obronie stanęły USA. – Bo widocznie demokracja nie jest tam potrzebna – uzupełnił z przekąsem wysłannik Teheranu. O spotkaniu z irańskim dyplomatą można by jeszcze więcej, bo nie ma jak – zawsze owocny i płodny – kontakt z żywym człowiekiem. I to na dodatek tak wysoko umocowanym w hierarchii własnego państwa. Zresztą o randze prelegenta z Teheranu świadczy także i to, że sala PISM tym razem trzeszczała w szwach.


Grzebią Nabucco – 27.04


Gazprom bierze kolejne szańce energetyczne w Europie. Właśnie przeciągnął na swoją stronę Węgrów. Obserwatorów zatkało: MOL, czołowy koncern paliwowy Madziarów, oznajmił, że się wycofuje z projektu Nabucco. Czyli odstępuje od flagowej inwestycji unijnej, mającej być przeciwwagą dla szarogęszących się Rosjan. Nie brakuje opinii, artykułowanych m.in. przez Alexa Jacksona (na łamach Caspian Intelligence), że decyzja Budapesztu to ostateczny cios dla Nabucco. Miała ona zapaść 17 kwietnia, na spotkaniu eurosceptycznego premiera Victora Orbana z reprezentacją Gazpromu. Po rozmowach obwieszczono, że i Węgrzy, i Kreml status przedsięwzięcia o randze narodowej nadają forsowanemu przez Moskwę rurociągowi South Stream. Czyli co, koniec pieśni, Nabucco zasili lamus niezrealizowanych koncepcji europejskich? Szkoda by było, gdyż jeśli rzeczywiście tak się stanie, to nasz kontynent dobrowolnie się pogrąży w dalszym uzależnieniu od Rosjan, którzy, nawiasem mówiąc, i tak już robią co chcą. A robią, bo mają za sobą potęgi: Niemcy, Francję i Włochy. Może jednak nie popadajmy od razu w skrajny pesymizm: jakieś wiążące postanowienia zapaść mają dopiero w czerwcu. Ale to może być słabe pocieszenie, bo wygląda na to, że UE sama nie jest w stanie wygenerować pomysłów owocujących budową obiektów kluczowych dla swego bezpieczeństwa energetycznego. Wydaje się, że bez USA ani rusz. Bo Amerykanie, i owszem, też dość długo zabiegali o rurociąg Baku-Tbilisi-Ceyhan (BTC), ale go w końcu zrobili. Mimo zażartego oporu i intryg Kremla.


Echa wojny – 26.04


Do Polski zawitał okrzyczany film „5 dni wojny”, o wojnie rosyjsko-gruzińskiej w 2008 roku. Dziennikarze mieli okazję zobaczyć tę rozreklamowaną realizację w Warszawie. I to nawiasem mówiąc w restauracji „Kindzmarauli”, o nazwie brzmiącej tak jak wino, które dzbanami wypijał Stalin. Obraz najwięcej szumu narobił, oczywiście, w Gruzji, bo był sponsorowany przez tamtejszy rząd i pokazuje brutalne oblicze najeźdźcy. I w związku z tym, że reżyser, Fin Renny Harlin (ten od „Szklanej pułapki” i „Łowcy umysłów”) nie głaszcze agresorów, to i w Rosji gromko grzmiały działa propagandowe. W USA produkcja, która miała tam swoją premierę ponad 8 miesięcy temu, na razie nie zrobiła furory. Jak to u Harlina, dzieło jest sprawnie nakręcone, ma zaskakujące efekty, a fabuła – co kto lubi. Na pewno niezłą rolę zagrał Andy Garcia, który wcielił się w postać barwnego, lecz budzącego niejednoznaczne opinie w świecie prezydenta Micheila Saakaszwilego. Mamy tam jeszcze m.in. Vala Kilmera i Ruperta Frienda, którzy wypadają tak jak powinni, czyli dobrze. Ciekawostką jest fakt, że soundtrack to dzieło Katie Melua, uzdolnionej, powabnej Gruzinki, którą i my zdążyliśmy już poznać, m.in. na festiwalu w Sopocie. Zobaczymy zresztą, jak film, który miał kosztować ok. 20 mln dolarów, przyjmą polscy widzowie. Warto tę rzecz obejrzeć, zwłaszcza jeśli region kaukaski jest nam bliski. Tak na marginesie: żurnalista, który lubi kuchnię rodem z gruzińskich regionów, po warszawskiej projekcji miał szansę skubnąć trochę dań gruzińskich. Posiłek fundował właściciel lokalu oraz firma dystrybucyjna FT Films i Dom Wydawniczy Rafael. Obraz „5 dni wojny” wchodzi do kin 27 kwietnia.



Procent wojny – 25.04


Tadżykistan znowu dostaje gaz z Uzbekistanu. Ale oba kraje i tak nie lubią się jak pies z kotem. O tym, czy ze wzajemnej niechęci zrodzi się gwałtowny konflikt, pisze Birżewoj Lider (Lider Giełdowy). Gazeta biznesu pochyliła się nad problemem, ponieważ ewentualne zaostrzenie stosunków dwóch państw Azji Środkowej zwarzyć może nastroje inwestorów. Do niedawna niewesoło było jednak zwłaszcza Tadżykom, którzy, gdy im sąsiedzi odcięli dostawy błękitnego surowca, musieli zamknąć kluczowe przedsiębiorstwa, w tym największy w regionie kombinat aluminiowy. Było tak do 11 kwietnia, do podpisania umowy między Uztransgazem a Tadżiktransgazem. Ale Uzbecy w każdej chwili mogą przerwać przesył paliwa; w sumie raz na kwartał płatają takiego psikusa klientom z południa. Często mówią, że nie mają dość gazu, bo go już zdążyli sprzedać Chińczykom, a ci są dla nich priorytetowymi importerami. Taszkent i Duszanbe skazane są na spory. A dlatego, że Uzbekistan stanowi tradycyjne centrum siły w Azji Środkowej, co – jak mu się wydaje – musi ciągle udowadniać. Ma też poczucie wyższości, ponieważ do 1929 roku Tadżykistan był tylko autonomią w składzie socjalistycznego Uzbekistanu. Ale przede wszystkim władze uzbeckie jak ognia boją się wybuchu społecznego, i jak tylko mogą odwracają uwagę od realiów, starając się ją skierować na zagrożenia zewnętrzne. Tadżycy, oczywiście, również borykają się z biedą i niebezpieczeństwem krwawych niepokojów, ale nie mogą sobie pozwolić na agresywne zachowania wobec potentata zza miedzy. Dość powiedzieć, że Uzbekistan to prawie 30 mln ludności i PKB rzędu 44 mld dolarów (Tadżykistan – to odpowiednio: 7,5 mln oraz 5,5 mld USD). I jeszcze przytłacza Tadżyków potęgą militarną. Czy sąsiedzi zetrą się na polu bitewnym? W najbliższym czasie – wątpię. Bo Uzbecy zawsze muszą się liczyć z interwencją Rosji, mającej w Tadżykistanie bazy i poważne interesy. A Stany Zjednoczone, choć popierają Taszkent (niedawno się do niego przeprosiły), nie bardzo chcą się wtrącać, gdyż mają na głowie masę innych „priorytetów”. W związku z tym, w najbliższych dwóch latach – jak kalkuluje Birżewoj Lider – prawdopodobieństwo wojny między regionalnymi antagonistami wynosi 0,5-1 procent. Najważniejsze to precyzja.


Grząska wizja – 24.04


Gruzja buduje miasto i port przyszłości. Od zera. Prezydent Micheil Saakaszwili widzi tę inwestycję jako ideę narodową, wokół której skupi współziomków. Kontrowersyjny lider, który przed 9 laty obalił zasłużonego polityka Eduarda Szewardnadzego, słynie z niekonwencjonalnych ruchów. Swego czasu rozpędził milicję drogową, sprawił, że angielski jako drugi język komunikacji społecznej zastąpił rosyjski. Zdążył przenieść parlament z Tbilisi do Kutaisi na zachodzie. Również na zachodzie, nad brzegiem Morza Czarnego wyrosnąć ma Łazika, wizytówka republiki. Dobrze już tam widać zarysy futurystycznej siedziby przeznaczonej dla części aparatu państwowego; gmach ma być oddany we wrześniu. Koncepcja Łaziki ma ręce i nogi, bo jest pomysłem na rozruszanie biednego i ciągle ubożejącego zachodu kraju. To ziemie rolne, na których królują drzewa orzechowe i mandarynkowe. Urodzaj jest, ale w latach 2005-2006 największy odbiorca Rosja zablokowała import towarów z Gruzji, a po wojnie 2008 roku ustanowiła szlaban handlowy na granicy z Abchazją. Toteż gospodarka regionu popadła w niewąskie kłopoty. Jak podaje Ellen Berry z „New York Timesa”, która odwiedziła Zugdidi, niektórzy mieszkańcy dla oszczędności palą słabe żarówki, i to tylko w jednym pomieszczeniu. Łazika ma być zatem światełkiem w tunelu dla biedoty, pomóc jej przełamać beznadzieję, zapewniając miejsca pracy i perspektywy życiowe. Oby to tylko wyszło, bo na razie droga do sukcesu pokryta jest różnymi minami. Nie dość, że projekt rodzi się na grząskim, błotnistym gruncie, na obszarze chronionym, to jeszcze może być krucho z pieniędzmi. Saakaszwili obliczył, że aby marzenie się spełniło potrzeba będzie do 900 mln dolarów. Tylko skąd je wziąć, skoro zeszłoroczny budżet narodowy wyniósł raptem 4,2 mld USD? Ale dla 45-letniego przywódcy teoretycznie nie ma rzeczy niemożliwych. Tyle że praktyka może – choć nie musi – być bolesna.


Emigrant w ekstazie – 23.04


Tak jak my, Chińczycy lubią Chopina. Myślałem sobie o tym w niedzielę, przemierzając Łazienki. W tym kultowym warszawskim parku lada dzień wystartują tradycyjne, na dodatek gratisowe koncerty chopinowskie. Najgłośniejszy polski kompozytor ma rzesze fanów w Państwie Środka. I niech to jest „tylko” parę procent, to i tak mamy do czynienia z dziesiątkami milionów wielbicieli piewcy nadwiślańskiej niedoli. Należy do nich także Liao Yiwu, dysydent i pisarz, który prawie rok temu zwiał ze swego kraju, obawiając się dalszych prześladowań politycznych. 54-letni autor „Prowadzącego umarłych. Opowieści prawdziwych” mieszka w Niemczech, które się nim serdecznie zaopiekowały. Nad Renem – zwierzył się – oddycha absolutną wolnością, przeżywając „dziką ekstazę”. W zeszłym roku udało mi się z nim pogawędzić w Warszawie, co mi umożliwiła Fundacja Lecha Wałęsy. Liao opowiedział o młodzieńczej fascynacji muzyką Fryderyka, która w dużym stopniu uformowała jego charakter, a teraz zagrzewa do walki o swobody obywatelskie. Opozycyjny literat nie krył zazdrości, że to Polsce – a nie wielkim Chinom – udało się zmienić bieg historii świata poprzez dokonanie rewolucji solidarnościowej. – Chcielibyśmy mieć takiego bohatera jak Lech Wałęsa czy Vaclav Havel – wzdychał. Liao Yiwu jest przekonany, że w Państwie Środka istnieją, i na swój sposób niespiesznie kształtują rzeczywistość opozycyjne grupy, dla zagranicy w sumie niedostrzegalne. – One drążą kamień. Ale żeby nie było tragedii Chiny mogą się zmieniać jedynie ewolucyjnie. Żadnej przemocy – z naciskiem mówił pisarz, którego książka w 2011 trafiła do finału Nagrody im. Kapuścińskiego.


Perły w Petersburgu – 20.04


Jak żyliśmy pod zaborem rosyjskim? Z grubsza wiadomo, ale jeśli kogoś interesują dodatkowe szczegóły musi jechać do Petersburga. We wspaniałym, wyremontowanym kosztem ponad 300 mln dolarów Rosyjskim Państwowym Archiwum Historycznym znajdzie dokumenty, jakich tylko dusza zapragnie. Dotyczą głównie Królestwa Polskiego, wykrojonego w 1815 roku na mocy ustaleń Kongresu Wiedeńskiego, a po powstaniu listopadowym, w 1832 roku wcielonego w skład Imperium Rosyjskiego. O bogactwach nagromadzonych w kierowanej przez siebie placówce mówił w Warszawie profesor Aleksandr Sokołow. Otóż, jak twierdzi, jest tam cała masa dokumentów na temat gospodarki terenów zawiadywanych przez carat, w tym  o fabrykach i sieci kolejowej, o tajnych sprzysiężeniach, ruchu rewolucyjnym, ciekawostki, i nie tylko, o zakonach i duchowieństwie, papiery poświęcone  powstaniom przeciwko okupantowi, a także szkolnictwu. Szperacz i miłośnik polskich dziejów w zbiorach petersburskich znajdzie także unikaty dotyczące Iwana Paskiewicza, przez 24 lata będącego namiestnikiem Królestwa Polskiego (do 1856 r.). Są i prywatne listy, i opracowania sporządzone przez owego „kniazia warszawskiego” na tematy takie, jak, na przykład, zarządzać podległymi ziemiami czy jak reformować armię kolonii. W zasobach spoczywają również komplety polskiej prasy tamtej epoki, skarby dokumentalne związane z Mickiewiczem i Orzeszkową, oraz dokumentacja techniczna. Sokołow opowiadał, jaką zrobił frajdę Polakom, przywożąc kiedyś schemat dawnej kanalizacji Warszawy, jak wiadomo porządkowanej w czasach prezydenta Sokratesa Starynkiewicza, carskiego generała. Rosyjski gość zapewniał, że zapewnia maksymalny dostęp do wszystkich skarbów, przede wszystkim jednak fachowcom. Rosyjskie Państwowe Archiwum Historyczne jest ogromne. Tylko ono samo dysponuje 220 km półek, podczas gdy łączna długość półek wszystkich naszych archiwów wynosi 300 km. Takie liczby przytoczył Sokołow. I ujawnił, że kiedy wszystkie te perły przenoszono do nowej siedziby, notabene rozmieszczonej w gmachach dawnego Senatu i Synodu, to suma ubezpieczenia sięgnęła 3 bilionów dolarów. Uff!!!


Islam bez teokracji – 19.04


Każdy Azer to teraz publicznie muzułmanin. A kiedyś  wolał uchodzić za ateistę. Podobne oceny przytacza w swojej książce Arif Junus, dyrektor departamentu konfliktologii w Instytucie Pokoju  i Demokracji w Baku. Autor „Islamskiej palety Azerbejdżanu” podaje, że w latach niepodległości liczba osób praktykujących religię proroka Mahometa wzrosła w kraju dziesięciokrotnie. Tych, którzy regularnie chodzą do meczetu, modlą się pięć razy dziennie i pilnie wykonują pozostałe obrzędy związane z islamem, jest teraz 22-23 proc. A tuż po uzyskaniu niepodległości (1991) było ich jakieś 2-3 proc. Junus jednocześnie zaznacza, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie coraz więcej radykałów pośród dewotów, i dodaje, że mahometanizm stanowi coraz istotniejszy czynnik polityczny w Azerbejdżanie. – Jak już ktoś organizuje akcje protestu, czy słyszymy o jakichś działaniach, to jak amen w pacierzu są one dziełem islamistów – twierdzi naukowiec. Podkreśla, że żarliwi muzułmanie wylegają na ulice już nie tylko w Nardaranie, osadzie koło Baku, która kiedyś była właściwie jedynym ogniskiem oporu wojujących fanatyków. Teraz doniesienia o ich wystąpieniach docierają z różnych zakątków państwa, w którym muzułmanie stanowią  96 proc. ludności. Dużym centrum fundamentalistów stała się Gandża, drugie pod względem wielkości miasto republiki. Ale mimo krzepnięcia i rozzuchwalania się islamistów Arif Junus nie przewiduje powstania teokracji w Azerbejdżanie. Jak sądzi, jeśli rola wiary muzułmańskiej będzie się zwiększać to raczej na wzór turecki. Czyli nie ma się czego bać.          


Lachy i Litwini – 18.04


Polskie poczucie wyższości i litewska nieufność razem tworzą truciznę psującą stosunki między Warszawą a Wilnem. W Moskwie ta wzajemna niechęć jest mile widziana. Tako rzecze Tomas Venclova, poeta urodzony w Kłajpedzie, a mieszkający głównie w New Haven, ale i w Wilnie oraz Krakowie. W USA, na Uniwersytecie Yale, od dawna wykłada literatury słowiańskie. Blisko kiedyś zaprzyjaźniony z Miłoszem, Giedroyciem i Mieroszewskim, ten jeden z bardziej rozpoznawalnych na świecie Litwinów wygłosił wykład w Auditorium Maximum na Uniwersytecie Warszawskim. Zdaniem Venclovy, po obydwu stronach górę biorą szowiniści, rozpamiętujący krzywdy i tym samym tylko rozniecający konflikty. Na to wszystko nakłada się kryzys Unii Europejskiej, wzmagający animozje i tendencje izolacjonistyczne. Gość wcale się nie dziwi, że spośród wszystkich państw członkowskich UE, tak naprawdę to jedynie na Litwie i w Polsce są liczące się siły wspierające osobliwe manewry polityczne na Węgrzech. Uważa, że upadek Unii tylko by nasilił ksenofobię i waśnie. Słowem, wyzwolił demony. Litewski mistrz słowa mówił również, że bez Wilna Litwa nie istnieje, tak jak bez Jerozolimy nie ma Izraela. Tomas Venclova nie jest najlepszego zdania o liderze polskiej mniejszości na Litwie, Waldemarze Tomaszewskim, którego ocenia jako polityka niepoważnego. Ale ma też ogromnie dużo zastrzeżeń do wielu swoich rodaków, nie tających niechęci do Polaków, forsujących dyskryminujące ich ustawy. Poeta uważa, że aby osiągnąć przełom i pojednanie niezbędne są obustronne ustępstwa. – Będzie mądrzejszy ten, kto ustąpi pierwszy – stwierdził na zakończenie swego wystąpienia. Ale na jego wstępie publicznie zadawał sobie pytanie, czy aby na stosunkach polsko-litewskich nie ciąży klątwa i historyczna inercja. Osobiście wątpię, by w najbliższej przyszłości ktokolwiek poszedł na koncesje. Bo tu trzeba by wizjonerów i bezstronnych arbitrów, których boleśnie brakuje. I tak w ogóle, czy Polacy – raczej zakompleksieni, dygający, wdzięczący się do Zachodu, a kompleksy odreagowujący wobec małych i słabszych – nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki się zmienią? I tak samo Litwini: czy są w stanie z dnia na dzień się przeobrazić, i nade wszystko wyzbyć się poczucia, że są lokatorami twierdzy oblężonej przez Lachów, jak to ładnie ujmowali m.in. bohaterowie trylogii Sienkiewicza? Nie, i dlatego czarno widzę rozwiązanie problemu.


Powakacyjne miny – 17.04


W Rosji może dojść do wybuchu. Politolodzy, ekonomiści i socjolodzy kraczą, że przesilenie nastąpi jesienią. To zazwyczaj o tej porze roku w kraju budzą się nastroje rewolucyjne – podkreślają eksperci wypowiadający się na stronie internetowej rosyjskojęzycznej rozgłośni Deutsche Welle. Ludzie będą mieć masę powodów do niezadowolenia. Dobije ich drożyzna; pierwszego lipca wejdzie w życie indeksacja, czyli podwyżka opłat za usługi komunalne i prąd. Odwleczono ją z uwagi na wybory prezydenckie – pierwotnie miała obowiązywać już od stycznia. Niebawem drastycznie wzrosną też, czasem nawet dziesięciokrotnie, grzywny wymierzane za wykroczenia w ruchu drogowym. Za nieprawidłowe parkowanie wysokość mandatów skoczy z 300 do 3 000 rubli (ok. 300 zł). Istny przewrót szykuje się w instytucjach budżetowych, które mają przejść na częściowe samofinansowanie. Dotyczyć to będzie nawet szkolnictwa i służby zdrowia. Pragmatycznie nastawieni do rzeczywistości rosyjscy analitycy nie mają  wątpliwości, że w takim kraju jak Rosja „częściowe” oznaczać będzie żywioł i samowolę. Tym samym można się spodziewać odczuwalnego pogorszenia warunków życia. A to bez dwóch zdań napędzi  społeczny gniew i grozi falą niepokojów. Rosjanie otrząsnęli się z letargu, politycznie ożywili, nie boją się tak jak dawniej. Po grudniowych wyborach parlamentarnych, odczytanych jako zmanipulowane, ruch protestu wyraźnie się nasilił. I matuszka Rossija prawdopodobnie stanie w obliczu poważnych wstrząsów. To, jak im zaradzić, będzie zarazem testem na sprawność i żywotność ekipy skupionej wokół tandemu Władimir Putin-Dmitrij Miedwiediew. Przezorni progności podpowiadają, by władze zawczasu przygotowały się do dialogu ze społeczeństwem. Bo bez rozmowy, jesienią, kiedy do obywateli w pełni dotrą skutki podwyżek, może być naprawdę gorąco.


Perła partii – 16.04


SLD walczy o powrót do politycznej ekstraklasy, ściga się o prymat na lewicy z radykalnie liberalnym Ruchem Palikota, i zmaga z pustkami w kasie. By zaoszczędzić, niezbyt majętny Sojusz wyprowadził się z ulicy Rozbrat i zawędrował do śródmiejskiej kamienicy na Złotą. A tam zainstalował się w lokum czterokrotnie mniejszym od poprzedniego. I wielokrotnie mniejszym od gniazda zajmowanego przez PZPR, protoplastkę formacji dowodzonej przez Leszka Millera. Co to było za lokum? Oczywiście chodzi o pomnikowy, utrzymany w stylu przedwojennego modernizmu, architektoniczny czworobok u zbiegu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. To już 60 lat, jak ścisłe centrum Warszawy zdobi charakterystyczna bryła potocznie zwana Białym Domem. Nazwę wymyślił podobno pisarz Jerzy Putrament, kolega noblisty Czesława Miłosza w czasach wileńskich. W trafionym z punktu widzenia artystycznego, masywnym gmachu sąsiadującym z Muzeum Narodowym urzędował Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – aż do jej rozwiązania w 1990 roku. Tym, którzy mogą już nie wiedzieć, zdradzę, że była to siedziba ugrupowania trzęsącego Rzeczpospolitą od 1948 roku (doszło wtedy do fuzji PPR z PPS). Budynek co i rusz chrzczono innym mianem: Wspólny Dom, Dom Partii, Dom Ogólny, Centralny Dom Zjednoczonej Partii Klasy Robotniczej i tak dalej. A ci co nie przepadali za ustrojem dowcipkowali nawet o Domu pod Baranami. Wszystkie nazwy KC, jak również wiele innych – odkrywczych czy wręcz porywających ciekawostek – poznać można w czasie lektury pozycji „Dom partii”, istniejącej na rynku księgarskim dzięki wydawnictwu Neriton. Rzecz napisał młody historyk Andrzej Skalimowski, który przerzucił furę materiałów, żeby teraz było co czytać. W starannie opracowanej książce 28-letni naukowiec przypomina fakty dawniej ogólnie znane, a dziś zatarte w świadomości społecznej. Dowiadujemy się m.in., że wystawna budowla właściwie powstała z datków społecznych; ogłoszono zbiórkę cegiełek, której wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania. Pieniędzy zgromadzono więcej niż wynosił wstępny koszt inwestycji, szacowany na miliard ówczesnych złotych. I ruszył front robót, jak wtedy mówiono. Kamień węgielny położono 19 grudnia 1948 roku, tuż po zjednoczeniu obydwu lewicowych stronnictw. Było galowo i podniośle: na placu budowy przemawiał prezydent i szef utworzonej właśnie PZPR Bolesław Bierut. Gotowy obiekt oddano do użytku w sierpniu 1952. Do wystroju okazałej konstrukcji zastosowano m.in. piaskowiec z Szydłowca, który rozjaśnił mury zewnętrzne. A na potrzeby dekoracji wnętrz sprowadzono marmury z Kielc, nawet z Carrary, ciągnięte z Włoch głównie dlatego, że w powojennej Polsce także kamieniołomy nie działały jeszcze na pełny gwizdek. Na przestrzeni dziesięcioleci KC obrosło rozlicznymi opowieściami i legendami. Jest wśród nich taka, że pod Domem Partii biegną tunele stanowiące odnogi podziemnego miasta. Naturalnie – bo jakżeby inaczej! – wykopanego specjalnie dla komunistów, którzy w razie niebezpieczeństwa mieliby bezpieczną drogę ewakuacyjną. Od niespełna trzech lat budowla projektu Wacława Kłyszewskiego, Jerzego Mokrzyńskiego i Eugeniusza Wierzbickiego, figuruje w rejestrze zabytków. Mimo że niektóre nawiedzone „wyrocznie” krzyczały, iż ta „poczwara” nie ma żadnej wartości. I, jak to wyrocznie, przymierzały się do wyburzenia dzieła życia tria doskonałych architektów. Dzieła, które Witold Słowik i Wiesław Kopytko, autorzy wstępu do monografii Skalimowskiego, obwołali „prawdziwą architektoniczną perełką”. Trudno się z tą oceną nie zgodzić.

My na Bajkonurze – 13.04


Rosjanie unowocześnią infrastrukturę kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie. Wydadzą na to 8 mld rubli. W przeliczeniu na nasze chodzi o kwotę rzędu mniej więcej 800 mln złotych. Roboty renowacyjne potrwać mają do 2015 roku. Przedmiotem modernizacji będą olbrzymie kompleksy techniczno-inżynieryjne, skąd m.in. wystrzeliwane są rakiety nośne Sojuz, Proton i Zenit. Bo na razie dla Bajkonuru nie ma alternatywy. Dopiero w okolicach 2018 roku gotowy będzie nowy, położony już w samej Rosji kosmodrom Wostocznyj, który stanie w Obwodzie Amurskim. Dlatego, tak jak dotąd, założone programy na rzecz zagospodarowania przestrzeni wokółziemskiej – loty kosmonautów, starty geostacjonarnych aparatów łączności, telewizyjnych i radiowych oraz sond Ziemi – realizowane będą z dotychczasowego przyczółka. Za jego dzierżawę Kazachowie dostają z Moskwy niewąskie sumy: oficjalnie mówi się o 115 mln dolarów rocznie. Na marginesie wiadomości o inwestycji mającej ruszyć po rozstrzygnięciu przetargu, dziennik Izwiestia opisuje miejsce, które zostanie poddane gruntownej renowacji. Otóż, jak pisze Paweł Panow, kompleksy startowe to „mozaika składająca się z wielu detali”. Zajmowany przez zainstalowane urządzenia obszar sięga kilku kilometrów kwadratowych. „Stół startowy” – opowiada Panow – wygląda jak betonowy plac, ale pod nim osadzono pięciopiętrowy gmach. A w środku tej konstrukcji zamontowano rozmaite kompresory, pompy, klapy i nadajniki. Domyślam się, że przytoczone szczegóły interesować mogą głównie specjalistów, dlatego już sobie daję spokój z ich dalszym referowaniem. Ale jeszcze tylko dodam, że arenda przez Rosjan eksploatowanych obiektów na Bajkonurze ma się definitywnie zakończyć w 2050 roku. I co dalej? Wtajemniczeni ujawniają, że jedną z rozpatrywanych opcji ma być przeistoczenie słynnego centrum w międzynarodowy ośrodek lotów kosmicznych, wspólnie użytkowany przez branżowe agencje Europy i Izraela.


Kupić Gruzję – 12.04


NATO jest już na południowych granicach Rosji. I na razie będzie, choć nieoficjalnie – wyrokuje Niezawisimaja Gazieta. Zarazem rosyjski dziennik kwestionuje precyzję wypowiedzi Dmitrija Miedwiediewa, twierdzącego, że konflikt zbrojny z Gruzją latem 2008 roku zapobiegł rozszerzeniu Paktu Północnoatlantyckiego. Może formalnie tak – dodaje redakcja, ale w rzeczywistości żołnierze USA czy Turcji są tam, i to na komfortowych warunkach. Tyle że nie mają statusu personelu bazy X, Y, Z. Przymierze na różne sposoby pomaga Gruzinom, a ci w ramach rewanżu delegują wojskowych na operacje pod egidą NATO. A Moskwa nie jest w stanie zabronić Tbilisi utrzymywać dwustronnych militarnych relacji z kimkolwiek. Taki układ pasuje politycznym olbrzymom, Niemcom i Francuzom; ci wcale nie chcą formalnego sojuszu z Gruzją, obciążonej problemami  terytorialnymi. Ale w tych problemach Niezawisimaja Gazieta widzi szansę dla Rosji. Proponuje dogadać się z Gruzinami i im pomóc w odbudowie integralności terytorialnej. A to by oznaczało powrót do macierzy Osetii Południowej i Abchazji (oddzieliły się od Gruzji i zostały uznane jako niezawisłe państwa przez Kreml w 2008), na przykład na zasadzie konfederacji. Takie rozwiązanie poprawiłoby mocno nadwątlone stosunki Moskwy z Tbilisi, i by przede wszystkim odsunęło widmo ewentualnego przystąpienia kaukaskiej republiki do NATO. Bo wśród polityków gruzińskich jest w gruncie rzeczy konsens zakładający, że jeśli przy asyście Rosji uda się reunifikacja państwa to wtedy Gruzja wyrzeka się zamiarów przyłączenia do przymierza. Tym bardziej, że wśród samych Gruzinów idea wejścia do Paktu jest coraz mniej popularna: 10 lat temu popierało ją nawet 90 proc. obywateli, dziś – góra 70 proc. Jak się to wszystko potoczy dopiero się okaże. Ale na pewno Federacja Rosyjska robić będzie wiele, żeby mimo istniejących animozji i rozbieżności przeciągnąć Gruzję na swoją stronę. Władimir Putin nie kryje, że umocnienie wpływów Kremla na terenie dawnego Związku Radzieckiego jest jednym z jego naczelnych priorytetów.


Car bez maski – 11.04


Był pierwszym urzędnikiem, który nie brał łapówek – mówi o Władimirze Putinie jego nieprzejednany obecnie wróg, biznesmen Borys Bierezowski. Od lat przebywający na wygnaniu w Londynie kontrowersyjny miliarder w 1990 roku miał sprawę w Leningradzie (później przemianowanym na Petersburg), której załatwienie zależało od Putina, ówczesnego wicemera miasta. Ten sprawnie ją załatwił, ale, o dziwo, nie chciał ani grosza. „Bezinteresowność” publicznego funkcjonariusza ujęła przedsiębiorcę. I gdy w ścisłym gremium decyzyjnym rozstrzygano, kto powinien zastąpić zniedołężniałego Borysa Jelcyna, to Bierezowski miał wskazać Putina, wówczas pracującego już na Kremlu. Po audiencji Jelcyn zaakceptował wybranka salonu (używając języka modnego w naszej publicystyce), mimo że był dla niego, jak się wyraził, „jakiś mały”. I kariera niewysokiego dżentelmena ruszyła z kopyta: szef FSB, czyli Federalnej Służby Bezpieczeństwa, premier, który rozpętał drugą wojnę czeczeńską, wreszcie prezydent. Był nim dwukrotnie (2000-2008), w maju po raz trzeci obejmie berło samodzierżawcy. Przebieg tej błyskotliwej kariery od jej zarania: trudne dzieciństwo, szczegóły życia podwórkowego, a także zakulisowe działania nie tylko polityczne, sekrety kolosalnego dziś majątku rosyjskiego lidera omawia w pasjonującej książce dziennikarka Masha Gessen. To: „Putin. Człowiek bez twarzy”. Autorka ma podwójne, rosyjsko-amerykańskie obywatelstwo, udziela się w mediach obydwu krajów, jest lesbijką walczącą o prawa mniejszości seksualnych, ma dwoje dzieci (adoptowane i własne), 8 lat temu poślubiła Svenyę Generałową. Duże nadzieje wiąże ze społecznym przebudzeniem, jakie nastąpiło w Rosji po grudniowych wyborach parlamentarnych, ocenionych jako spreparowane przez władze. Po lekturze monografii – wyszła nakładem oficyny Prószyński i S-ka – właściwie trudno zgodzić się z tytułem, jaki jej nadano. Bo dostajemy do rąk nie tylko kopalnię wiedzy o twardym, bezkompromisowym przywódcy, z którym liczy się cały świat, ale także poznajemy jego charakter. Kolega z klasy wspomina, że Wołodia (zdrobnienie od Władimir) był w klasie chuliganem, nie dawał się upokorzyć, lubił się bić, stawał w obronie słabszych. Wdawał się w burdy nawet wtedy, gdy już się uczył w szkole KGB, co groziło relegowaniem z uczelni, czyli życiową klęską. Wszechwładny car ma też podobno skłonności do kleptomanii. Gessen opowiada, jak sobie nie dalej jak siedem lat temu „sprywatyzował” pierścień ze 124 diamentami, należący do jednego z amerykańskich biznesmenów bawiących w Petersburgu. Putin poprosił o obejrzenie sygnetu, przymierzył go, po czym włożył do kieszeni i bez słowa wyszedł z sali. Ogołocony z pamiątki Amerykanin miał się potem tłumaczyć, że to on sam sprezentował klejnot prezydentowi. Znakomita, barwna książka pióra nie mniej kolorowej pisarki obfituje w tego rodzaju smaczki. Ale i przypomina ponure strony biografii czołowego rosyjskiego polityka, dodając do nich jednak nieco nowych detali. Masha Gessen stanęła na wysokości zadania, umożliwiając nam zrozumienie postaci, która wcześniej być może rzeczywiście skąpana była we mgle niejasności i niedopowiedzeń. Ale teraz, po przeczytaniu dzieła „Putin. Człowiek bez twarzy”, mam wrażenie, że jego tytuł nie jest adekwatny.


Zamiast Moskwy – 10.04


Syberia i Daleki Wschód będą się dalej wyludniać i gospodarczo wyjaławiać, jeśli władze nie zrobią gdzieś tam stolicy państwa. Bo tylko wtedy powstanie potężny impuls rozwojowy i tym samym wyhamują procesy groźne dla stabilności i integralności największego kraju planety. Dane mówią same za siebie: dziś trzy czwarte ludności Rosji żyje w jej europejskiej części, która w związku z tym wytwarza ponad 70 proc. produkcji przemysłowej i rolnej. Mimo że migracja trwa ciągle nikt nie ma patentu, jak przerwać błędne koło.  Polityczne kasandry ostrzegają, że bez szybkich, radykalnych ruchów Federacja Rosyjska może w końcu zaprzepaścić rozległe terytoria, do których roszczą sobie pretensje m.in. coraz silniejsze Chiny; inni też by się chętnie na nich rozgościli, ponieważ porzucane tereny obfitują w cenne surowce. Dyskusja, co robić z tym fantem, teraz znów ożyła po wypowiedzi Siergieja Szojgu, który z nadania prezydenta Miedwiediewa został gubernatorem obwodu Moskiewskiego. Czyli Podmoskowia, unieśmiertelnionego w słynnej piosence „Podmoskownyje wiecziera”. Otóż, po usłyszeniu wiadomości o nominacji, Szojgu (wcześniej wieloletni chwalony minister resortu ds. sytuacji nadzwyczajnych) publicznie odgrzał pomysł likwidacji stolicy w Moskwie i jej przeniesienia na Syberię. Wypowiedź cenionego polityka odbiła się szerokim echem. Najprędzej zareagował na nią mer Tomska, Nikołaj Nikołajczuk. I zaproponował, by właśnie w mieście, którym zawiaduje, zainstalować nowy ośrodek administracyjny Federacji Rosyjskiej. Argumentował, że za kandydaturą półmilionowego Tomska przemawia to m.in., że znajduje się on blisko geograficznego centrum rodiny. Koncepcja Szojgu zapewne umrze śmiercią naturalną, jak tylko jej autor rozsiądzie się na stolcu księcia Podmoskowia, co oficjalnie nastąpi 11 maja. Jednak problem pozostanie i kiedyś trzeba go będzie ruszyć. Naukowcy uważają, że wystarczyłoby zmienić sztywny system polityczny, teraz beznadziejnie scentralizowany i paraliżujący procesy decyzyjne. Przez to nawet dość błahe sprawy dotyczące regionów często rozstrzygane są nie na miejscu, lecz koniecznie w Moskwie. Ale kto to zmieni? No bo chyba nie urzędujący w dzisiejszej metropolii biurokraci, którzy tam mają rodziny, mieszkania, apanaże i blisko do ukochanej Europy.


Święte nigdy – 6.04


Kiedy prezydentem był Władimir Woronin to mianował nawet kierowców w ambasadach. Twierdzi tak ambasador Mołdawii w Polsce Iurie Bodrug. Jednak nie po to, by opowiadać anegdoty ekscelencja przyszedł na seminarium w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Bodrug spotkał się z zainteresowanymi, by przede wszystkim podzielić się satysfakcją z powodu wyboru Nicolae Timofti, który został następcą Woronina (nawiasem mówiąc lidera komunistów). Bo jest się z czego cieszyć: mołdawskie gorące głowy przez niemal trzy lata (917 dni politycznej telenoweli) nie mogły się dogadać, kto ma być kolejnym szefem państwa, nad Dniestrem i Prutem typowanym i zatwierdzanym przez parlament. W końcu przed trzema tygodniami padło na prawnika Timoftiego. Wiadomo już, jak wygląda terminarz zagranicznych wizyt nowego włodarza. Najpierw będzie to Bruksela, czyli stawka na wektor europejski w polityce Kiszyniowa i przyspieszenie prac nad umową stowarzyszeniową. A następnie – Rumunia (dawny gospodarz ziem mołdawskich, sąsiad na południowym zachodzie) oraz Ukraina, granicząca z Mołdawią na północnym wschodzie. Widać, że plan wojaży prezentuje się tak jak trzeba. Raduje to, że Timofti jest za opcją europejską, zwłaszcza iż w kraju popiera ją coraz mniej obywateli. Jeszcze niedawno opowiadało się za nią ponad 70 proc. Mołdawian, teraz – tylko ok. 50. Swoje robi antyeuropejska retoryka wpływowych komunistów, ale przede wszystkim kryzys samej Unii. Oczywiście alternatywą dla drogi europejskiej może być wyłącznie zbliżenie z Rosją. Do dziś nie mogącej przeboleć, że po rozpadzie ZSRR Mołdawia się wyzwoliła spod jej kurateli (1991) i próbuje samodzielnie podejmować decyzje. Moskwa – tak jak Rumunia, Ukraina. UE, USA i Chiny – jest istotnym partnerem Kiszyniowa, zapewnia Bodrug. I dodaje, że wysiłkom Nicolae Timoftiego na polu międzynarodowym towarzyszyć ma walka o reformy wewnętrzne. Priorytetem są zmiany w MSW, straży granicznej i ujarzmienie korupcji, która doszczętnie przeżarła tkankę społeczną. Prezydent będzie też zabiegał o uregulowanie kwestii Naddniestrza, które w 1990 roku oderwało się od Republiki Mołdawii. Sęk w tym, że Kiszyniów może mu zaproponować „tylko” autonomię, tymczasem region domaga się niezawisłości. A to oznacza rozwiązanie problemu na świętego nigdy.


Pasje Ingi – 5.04


Ta atrakcyjna kobieta ma jeszcze talent i szczęście. Maluje, wystawia, a jednocześnie mieszka sobie gdzie chce: w Moskwie, albo w Aszchabadzie. Kto to? Inga Pawłocka. Eksponowała swoje pogodne prace m.in. w krajach, których ma obywatelstwo, a także u Andrzeja Wawrzyniaka, w jego Muzeum Azji i Pacyfiku. Za dwa lata w tej samej placówce zaplanowano przeglądowy pokaz jej dzieł oraz dorobku ojca, znanego plastyka Włodzimierza Pawłockiego. Przodkowie obojga trafili do Rosji po zdławieniu przez carat Powstania Styczniowego. Najpierw krewni Włodzimierza i Ingi wylądowali na Kaukazie, w Dagestanie, a stamtąd zostali skierowani do Azji Środkowej, do Aszchabadu – Miasta Miłości. Dziadek artystki zdążył jeszcze powalczyć w Iranie podczas pierwszej wojny światowej. A tata poszedł na front, by stawić czoło nacierającym Niemcom. Gdy Armia Czerwona przeszła do kontrofensywy, Włodzimierz Pawłocki był jednym z tych sołdatów, którzy w 1945 roku wkroczyli do Warszawy. Otrzymał wtedy odznaczenie za wyzwolenie stolicy. Później, już po powrocie do ZSRR, zdobył szlify maestra sztuk pięknych na uczelni w Odessie. I szybko został rozchwytywanym w Związku Radzieckim mistrzem pędzla. Dostał od naszych władz Krzyż Kawalerski i medal Zasłużonego dla Kultury Polskiej. Ponadto reprezentował interesy Rzeczypospolitej jako konsul honorowy w Aszchabadzie. Inga ma po nim uzdolnienia plastyczne i – jak się zorientowałem – sympatię dla ojczyzny swych protoplastów. Ojciec wpoił jej też tę prawdę, że podstawowym nauczycielem dla człowieka, zwłaszcza tego obdarzonego darem malarskim, jest natura. Inga uwielbia tworzyć na łonie przyrody, ale równie często odwołuje się do pamięci i zasobów wyobraźni. – Lubię abstrakcję, przekazującą treści poetyckie – wyznaje w rozmowie, przeprowadzonej w Warszawie dzięki uprzejmości Andrzeja Wawrzyniaka. – Ubóstwiam ten czas, gdy wybucha wiosna, oszołamia mnie niesamowita feeria barw. Poza tym próbuję przelać na płótno sens wierszy genialnego Machtumkulego (1733-1790), czołowego poety turkmeńskiego – zwierza się. Pytana o dotyczące Turkmenistanu ciekawostki i osobliwości Inga Pawłocka od razu wymienia niesłychane przywiązanie azjatyckich współobywateli do koni. Zwierzęta te mają nawet swoje muzeum w stolicy Aszchabadzie. Jest i święto konia, wywodzącego się ze znamienitej rasy achałtekińskiej (Aleksander Wielki miał podobno takiego rumaka). Ale fantazyjni Turkmeni obchodzą również święto dyni. – Takiej specjalnej, podłużnej, tylko u nas występującej – dodaje. Turkmeni żywią jeszcze słabość do sławnego ałabaja, białego, pręgowanego psa, którego świat kupuje na aukcjach, tak jak polskie konie arabskie. A że ałabaj cieszy się szczególnymi względami to także ma swoje święto. Podobnie jak woda. W lecie zawsze odbywa się wielka feta ku czci wody, bez której nie ma przecież życia – tłumaczy Inga. – Ludzie wylegają wtedy na ulice, podążają do parków, gromadzą się wokół licznych fontann i się bawią. Tyle że bez wódki. Nie mogą pić alkoholu; palenie w miejscach publicznych też jest zabronione – uzupełnia polsko-rosyjsko-turkmeńska Boznańska. Niewątpliwie rzeczą, która może być niepojęta dla nas, płacących za wszystko, tu w Polsce, coraz wyższe ceny, jest turkmeńska darmocha. Woda, gaz, prąd – są gratis. Telefon, podobnie jak żywność, także prawie nic nie kosztuje. A ponieważ rząd postawił na tzw. kulturę fizyczną, to i uprawianie sportu, treningi, korzystanie ze stadionów jest „bezkosztowe”. Czysty komunizm, nieprawdaż? Po prostu: żyć nie umierać, chciałoby się rzec. Indze można pozazdrościć.


Ściągnąć cugle USA – 4.04


Władimir Putin chce, by Rosja rozdawała karty w Eurazji, tak jak za Związku Radzieckiego. I powodują nim interesy nie ideologiczne, lecz narodowe. Tak uważa dr Jean Geronimo, wykładający na uniwersytecie w Grenoble, autor książki „Rosyjska myśl strategiczna: podskórna wojna na eurazjatyckiej szachownicy”. Zdaniem naukowca, Rosja kontynuować będzie strategię mocarstwową, przyspieszając rozwój gospodarczy i militarny (zwłaszcza w dziedzinie jądrowej), a także dążąc do objęcia kontrolą krajów, zrzeszonych we Wspólnocie Niepodległych Państw (WNP). To tzw. bliska zagranica, która ma być teraz priorytetem dla sterników polityki zagranicznej Moskwy. Putinowi zależy też na wzmocnieniu roli ONZ, a na dłuższą metę chodzi mu o to, by powstał świat wielobiegunowy, kwestionujący amerykańską hegemonię – zapewnia Geronimo. Dalej wywodzi, że dziś Rosja czuje się o wiele silniejsza i dlatego usztywnienie jej polityki wobec USA jest nieuchronne. Władimir Putin nie kryje, że pragnie, by opinie jego ojczyzny brano pod uwagę, zwłaszcza gdy poruszane są takie kwestie, jak tarcza antyrakietowa, chaos afgański czy impas wokół Syrii. Jean Geronimo przekonuje również, że żądna rewanżu (za dawne upokorzenia) Rosja bronić będzie stanu posiadania przed ekspansywnymi roszczeniami Ameryki, usiłującej wtargnąć na jej historyczne tereny. Dlatego Kreml nasili kontrolę nad peryferiami, tworząc zbiorowe struktury ekonomiczne i wojskowo-polityczne. Wszystko po to, by asekurować swą strefę bezpieczeństwa. Jak widać, profesor z Grenoble wróży poważne napięcia na linii Moskwa-Waszyngton, bo – jak wskazuje – Putin walczyć będzie o swoje. Czyli zmierzać będzie do zneutralizowania strategii na rzecz osłabienia państwa rosyjskiego, realizowanej przez USA od czasu zakończenia zimnej wojny. Gwoli ścisłości uzupełnię, że Geronimo mówił to wszystko i jeszcze więcej w wywiadzie dla „L’Humanite”. Kiedyś był to dość ortodoksyjny ideologicznie organ Francuskiej Partii Komunistycznej. Dziś gazeta jest formalnie niezależna, ale wiadomo, że i tak ma bliskie związki z FPK.


Rosyjski pacjent – 3.04


Władimir Putin ma imperialne ciągoty i marzy o odbudowie sfer wpływów. W ogóle im dłużej będzie u władzy tym gorzej dla Rosji – ocenia Lilia Szewcowa. Znana politolożka, pracownica ośrodka Carnegie w Moskwie, faszerowała pesymizmem zebranych na kolejnym spotkaniu, firmowanym przez Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. Nawiasem mówiąc, Szewcowa ma w Polsce masę przyjaciół, w tym Adama Michnika, który też był na imprezie i się wypowiadał ze znawstwem na temat Rosji, Marcina Wojciechowskiego, byłego korespondenta „Gazety Wyborczej” w Rosji, czy Sławomira Popowskiego, szefa opiniotwórczego portalu Studio Opinii, też kiedyś pracującego w Moskwie. Rosyjska badaczka zjawisk współczesnej polityki twierdzi, że przyszły prezydent (to już będzie jego trzecia kadencja) to przeciętniak i równie mierna jest jego ekipa. – To szare myszki, prowincjusze i pretorianie wodza, którzy wcześniej mieszkali sobie w małych mieszkankach, w zapyziałych miasteczkach. Ale teraz chapią co tylko się da i demoralizują społeczeństwo. Szerzą nacjonalizm i krzewią korupcję, a łapownictwo jest spoiwem i stabilizatorem systemu – orzekła Szewcowa. I dodała, że za rządów drużyny Putina przyspieszył proces rozpadu rodziny i wzrosła liczba samobójców. Pani Lilia, notabene urodzona we Lwowie, na razie nie wiąże też specjalnych nadziei ze społecznymi protestami, jakie zaczęły się w całej Rosji po sfałszowanych wyborach parlamentarnych. Swoje apogeum osiągnęły w grudniu i styczniu, teraz tylko z rzadka wybuchają i to na mini skalę. Szewcowa jest zdania, że wyjście na ulice „nawet” 120 tys. ludzi to „burza w szklance wody”. – Ich już mocno mdliło, nie wytrzymywali tej ckliwej, przepojonej obłudą atmosfery, to się ruszyli – uzupełnia. W opinii gościa z Moskwy, nic nie jest jednak przesądzone. Może być tak, że obecnie „pacjent zasnął, ale jak wstanie z łóżka to rozniesie cały szpital”. Podczas spotkania w warszawskim klubie „Powiększenie” Lilia Szewcowa podzieliła się jeszcze refleksją dotyczącą rosyjskiego nacjonalizmu i imperializmu. Dla niej, obie ideologie prowadzą tylko do rozpadu państwa, który jest już podobno faktem. By tę tezę zilustrować przytoczyła przykład Kaukazu Północnego, który – tak to widzi – cieszy się praktyczną autonomią i stanowi swego rodzaju rosyjski protektorat. Nie da się ukryć, że Szewcowa stawia dosadne diagnozy i feruje surowe wyroki. A na pewno jest jednym z ważniejszych elementów „olbrzymiego potencjału demokratycznego Rosji”, który dostrzega w  Rosji Adam Michnik.


Jądro ludobójstwa – 2.04


Belgia, kieszonkowe państwo dwukrotnie mniejsze od Litwy, przez 75 lat władała gigantycznym Kongiem, łupiąc je niemiłosiernie. A już łupieżcą na potęgę był król Belgów Leopold II, który zdobył to mamucie terytorium sprytem, intrygą i tym, co byśmy dziś nazwali lobbingiem. Był też mistrzem public relations, a do swego rydwanu propagandowego zaprzągł nawet Henry’ego Stanleya, słynnego odkrywcę i podróżnika. Belgijski monarcha przez 23 lata (do roku 1908) sam zarządzał i eksploatował Wolne Państwo Kongo – jak je przewrotnie nazwano – poprzez sieć beneficjentów rozmaitych koncesji biznesowych (kość słoniowa,  kauczuk) i najemne wojsko Force Publique. Później za pieniądze oddał tę podległą sobie krainę, nawiasem mówiąc uznaną przez mocarstwa typu USA, Wielka Brytania czy Niemcy – Belgii. Cóż za zręczność, skuteczność, pomysłowość, ale i mieszanie porządków: państwowego i prywatnego! Wszystko to opisane zostało przez amerykańskiego autora Adama Hochschilda w wyśmienitym pod względem poznawczym, narracyjnym i ideologicznym – dziele pod tytułem „Duch króla Leopolda”. Tylko człowiek dociekliwy z natury i ogarnięty poczuciem misji potrafi tak głęboko wejść w badany temat, przetrząsnąć multum źródeł i zajmująco przelać wszystko na papier, tak jak byśmy mieli do czynienia z najwyższej próby beletrystyką. Perła ta wyszła nakładem Weltbild Polska, które wcześniej – o ile się nie mylę – funkcjonowało jako Świat Książki. No dobrze. A teraz jeszcze przytoczę parę wstrząsających faktów wyjętych z kart tego nasyconego konkretami kompendium. Ale najpierw zaznaczę, że Hochschild stawia w jednym rzędzie komunizm, faszyzm oraz europejski kolonializm. Czyli tyranie samowolnie przyznające sobie prawo do totalnej kontroli życia poddanych, również przywilej szafowania życiem ludzkim. Ocenia się, mimo braku oficjalnych statystyk – któżby się przejmował losem czarnych niewolników i liczył ich zwłoki? – że za rządów Leopolda II  poległo 10 mln rdzennych mieszkańców. Byli brutalnie mordowani, katowani, głodzeni, wyczerpani pracą ponad siły i przez różnych łotrów traktowani jak tarcza strzelnicza. Jednego z takich siepaczy napotkał na swej drodze Polak Joseph Conrad-Korzeniowski, emigrant i neofita, który po przeprowadzce do Anglii stał się czołowym piewcą brytyjskiego imperializmu. Conrad swego czasu zaciągnął się na parowiec, płynący w górę rzeki Kongo, i miał możność przyjrzeć się praktykom podboju realizowanego w Kongu przez Leopolda II. Pisarz poznał m.in. kapitana Leona Roma, który mu potem posłużył do stworzenia postaci szalonego Kurtza w „Jądrze ciemności” (gra go Marlon Brando w „Czasie Apokalipsy”, do którego wątki zaczerpnięto z powieści Conrada). Rom seryjnie ścinał głowy czarnoskórym niewolnikom (w sumie taki status mieli ci ludzie), a w ogrodzie miał nawet „osobisty” szafot. To wszystko i wiele więcej wyczytamy u Adama Hochschilda, którego książka jest – oddajmy teraz głos wydawcy – „opowieścią o chciwości, terrorze i bohaterstwie w kolonialnej Afryce”.      


Zagon górski – 1.04


Twierdzę w Kłodzku, która była też więzieniem, zdobywano i łupiono, ale nikt w jej wnętrznościach nie grzebał tak gorliwie jak Rosjanie. Spragnione trofeów i rekompensaty za wysiłek zbrojny wojsko ZSRR weszło do miasta na początku 1945 roku. Czerwonoarmiści ryli w poszukiwaniu mitycznych skarbów, przez co zawaliła się część podziemnych korytarzy oraz tuneli ciągnących się pod warownią na długości 40 km. Czemu tu o tym akurat teraz? A dlatego, że miałem okazję uczestniczyć w 10. z kolei imprezie zorganizowanej w ramach regularnych Spotkań z Armią, tzw. zagonie. To trzeci sezon tych adresowanych do żurnalistów przedsięwzięć. Patronuje im Wojskowy Instytut Wydawniczy, a pomysłodawcą projektu jest szef tej instytucji, zarazem naczelny „Polski Zbrojnej”, niezmordowany promotor polskich sił zbrojnych Marek Sarjusz-Wolski. W Kłodzku znaleźliśmy się przede wszystkim dlatego, że stacjonuje tam 22. Karpacki Batalion Piechoty Górskiej. To jednostka dysponująca świetną bazą szkoleniową, dzięki czemu mieliśmy szansę przyjrzeć się chlebowi codziennemu żołnierzy. Czyli m.in. treningom zmierzającym do podtrzymania umiejętności, mogących się przydać w sytuacjach napięć. Umożliwiono nam podgląd terenu, na którym górale – jak się ich popularnie zwie – ćwiczą adaptację do trudnych warunków, otoczeni przez przeciwnika. Bo to, proszę państwa, nie wróg czy nieprzyjaciel, lecz właśnie przeciwnik. Użycia tego słowa wymaga dziś poprawność polityczna. Wyposażeni w sprzęt i niezbędne oprzyrządowanie górscy wojacy pokazali dziennikarskim laikom, jak przygotować sobie schronienie, czy jak się bronić wtedy, gdy zgubiliśmy oryginalną broń. Muszę przyznać, że byłem zdumiony, w jak wielki arsenał można się zaopatrzyć własnym sumptem, posiłkując się dobrodziejstwami przyrody. Po wycieczce na ziemię kłodzką wiem już, jak rozpalać ogień w bezpiecznym ognisku typu Dakota hall, zdobywać i czyścić wodę, np. deszczówkę (filtracja odbywa się przez trzy warstwy: trawa-piasek-węgiel drzewny). I nade wszystko wiem, jak się maskować. O, tak. W Kłodzku oglądaliśmy również popis sprawności bojowej i kunszt antyterrorystyczny miejscowych specjalsów, którzy na naszych oczach zainscenizowali odbicie pomieszczenia okupowanego przez intruzów. Było trochę huku i ognia. Akcję przeprowadziły zwarte grupy: szturmowa, ubezpieczeniowa oraz wsparcia. Finalnym akcentem wypadu była wizyta w placówce Straży Granicznej, szykującej się teraz do piłkarskiego EURO, które już za nieco ponad dwa miesiące odpali w Warszawie. I po tym pobycie nawet dla dyletanta było jasne, że przedstawiciele SG – tak jak i piechoty górskiej – wiedzą o czym mówią, dobrze też wygląda ich forma, morale oraz uzbrojenie. A że coraz częściej płeć nadobna zasila obie formacje toteż nie dziwota, że również od tej strony prezentują się one apetycznie. I tu – amen! I oby tylko Wojskowy Instytut Wydawniczy nie tracił zapału, wigoru i pomysłowości, dalej urządzał te swoje zagony, bo dzięki nim można się przekonać, że bezpieczeństwo Rzeczypospolitej jest w dobrych rękach.


Henryk Suchar

W wydaniu nr 125, kwiecień 2012 również

  1. DZIKIE POGRANICZE

    Mrówki zaatakują na Euro
  2. PIJMY NAJLEPSZE WINA

    Bordeaux podbija świat
  3. SENSACJA XXI WIEKU

    Polska pożycza pieniądze Stanom Zjednoczonym
  4. TRZESZCZY W STREFIE EURO

    Hiszpania znowu w opałach
  5. PARTIE POLITYCZNE NA GARNUSZKU

    Potrzebna reforma, a nie odgrzewane pomysły
  6. BIEDA POSTĘPUJE

    Dynamicznie rośnie liczba dłużników
  7. PORTUGALIA

    Dlaczego i jak powinna zbankrutować?
  8. TRANSPORT PUBLICZNY

    Wszyscy jeżdżą za darmo
  9. FORBES

    Rewolucjonista Bezos
  10. GLĘDZENIE O KONSTYTUCJI RP

    Nowa nie jest potrzebna
  11. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Poniedziałek, 30.04 - Pamięć o pedagogu
  12. SZTUKA MANIPULACJI

    Naciąganie
  13. SIŁA POLITYKI

    Szpetny terroryzm - 30.04
  14. I CO TERAZ?

    J’accuse czyli Oskarżam! - 30.04 odc. 4
  15. NOWOMOWA

    Język gęsi
  16. LOBBING PRZEMYSŁU TYTONIOWEGO

    Obrona prawa do reklamy i sponsoringu
  17. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Świadectwo