Established 1999

SIŁA POLITYKI

01/12/2011

Konfederacja astrologa

Rosja ma z przytupem wyjść na prostą w 2015 roku, ale przedtem przeżyje rozmaite wstrząsy i zawirowania. Tako rzecze Paweł Głoba, dobrze znany Rosjanom astrolog i jasnowidz – pisze Henryk Suchar.


Od połowy dziesięciolecia – jak przepowiada renomowany prognosta – jego ojczyzna zacznie się przeistaczać w rdzeń olbrzymiej terytorialnie konfederacji, takiej jakiej świat jeszcze nie widział. Głoba przypuszcza, że poza dawnymi republikami radzieckimi wejdą do niej Indie. Kolos będzie niebawem politycznie i ekonomicznie dominować na całym globie. Z tego też powodu język rosyjski zyska wymiar międzynarodowy i w roli lingua franca planety zastąpi angielski. Pan Paweł Głoba, znawca gwiazd będący zarazem rektorem Instytutu Astrologicznego przypomina, że to on jako pierwszy wykrakał upadek dolara i kłopoty euro. Jednak zanim dojdzie do rozkwitu państwa, już niebawem, w 2012 roku Federację Rosyjską czekają znaczące przemeblowania elity politycznej. Tylko nie wiadomo, czy zostaną dokonane z inspiracji samych władz czy też może będziemy świadkami zamachu stanu. Wiadomo jedynie tyle, że gruntowna przebudowa klasy politycznej w Rosji wydarzy się jesienią-zimą przyszłego roku. Potem, zdaniem poinformowanego astrologa, w 2013-14 kraj spod znaku dwugłowego orła będzie się musiał zmierzyć z kryzysem gospodarczym o sile tsunami, na którego tle dołek w jaki znalazła się Rosja w 2008 roku okaże się tylko lekkim zefirkiem. Pażiwiom, uwidim. Przekonamy się, czy Głoba rzeczywiście ma kwalifikacje na proroka, czy też tylko robił nam wodę z mózgu.


PASOWANY NA DYKTATORA


Trafił do czołówki najgorszych dyktatorów kuli ziemskiej teraz, w czwartym roku rządów. Kurbankuły Berdymuchammedow zasługiwał na wysoką lokatę dużo wcześniej, bo po śmierci poprzednika, ekscentrycznego Saparmurata Nijazowa niewiele zrobił, by w Turkmenistanie można było oddychać szeroką piersią. I tak jak do 2007, roku śmierci patrona, w kraju i dziś krzewi się kult jednostki tym razem zakładający totalną gloryfikację nowego przywódcy. Właśnie turkmeńskiego lidera po raz pierwszy wpisał do rejestru hańby amerykański tygodnik „Parade” (to najpoczytniejsze pismo w USA co roku publikuje rankingi najbardziej odpychających polityków globu). Później mało zaszczytny wykaz przedrukował popularny portal EurasiaNet. Berdymuchammedow, prosty stołeczny dentysta wspiął się na szczyty drabiny władzy dzięki protekcji nieżyjącego Nijazowa (doradzał tyranowi-ignorantowi, choć na początku tylko mu reperował zęby). Oczywiście nigdy się nie wychylał, toteż kiedy protektor udał się na łono Allacha był murowanym kandydatem do schedy po nim. Ale kiedy stanął na czele państwa rozbudził nadzieje, ponieważ (co za łaskawca!) pozwolił korzystać z internetu w wydzielonych kafejkach i odblokował szpitale, które jego najwyższy mecenas wszystkie pozamykał pozostawiając jedną-jedyną klinikę w Aszchabadzie. „Liberalizacja” nie trwała jednak długo. Teraz także tego środkowoazjatyckiego sułtana niewiele obchodzą poddani, z których ponad połowa żyje w biedzie mimo że Turkmenistan zarabia krocie na handlu paliwami. Były stomatolog poszedł na całego: sam przyznaje sobie nagrody, wydaje na koszt podatnika „dzieła”, które spłodził, otwiera festiwale i różnego rodzaju imprezy masowe. Każe powszechnie wieszać swoje portrety oraz pokazywać i omawiać własne „wiekopomne” wyczyny w kanałach telewizyjnych. Bawi się konstytucją. A pisarze opiewają go w sztukach i poematach. I to się nieprędko zmieni.


JĘZYKOWA HUŚTAWKA


Rosja buduje Związek Eurazjatycki, i naturalnie, chciałaby w nim widzieć całą piątkę krajów Azji Środkowej, które wcześniej, do 1991 roku, były z nią ściśle stowarzyszone w ramach ZSRR. Prawdopodobnie Moskwa dopnie swego, bo dawni wasale nie mają w swych taliach zbyt wielu strategicznych kart. Już się zorientowali, że swoboda manewru jest raczej mrzonką i dlatego powrót pod skrzydła Kremla wydaje się im wariantem w miarę bezpiecznym. To – po pierwsze. A po drugie: Ameryka, która po inwazji na Afganistan (2001) z lekka się zadomowiła w sercu Azji, teraz traci zęby i zaczyna jej brakować kasy na skuteczne prowadzenie polityki globalnej, czyli także na minimalizowanie wpływów rosyjskich w regionie. Ponadto też sobie pewnie uzmysłowiła, że Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Uzbekistan i Turkmenistan to miękkie podbrzusze, którego Putin z Miedwiediewem będą bronić do upadłego. Bronić będą tak zajadle jak zażarcie USA stawałyby w obronie Ameryki Łacińskiej, która zgodnie z prawie 200-letnią doktryną Monroe stanowi niepodzielne podwórko Stanów Zjednoczonych. Wstęp mi się rozrósł, a w sumie chciałem napisać przede wszystkim o tym, że przywracając ZSRR – tyle że w nieco zmienionej formie –  Moskwa będzie się musiała zmierzyć z deficytem języka rosyjskiego, który w Azji Środkowej zanika w gwałtownym tempie. Młodzież, zwłaszcza pozastołeczna, przeważnie nie kuma już mowy Puszkina i Sołżenicyna, tym samym zresztą skazując się na ograniczony kontakt ze zjawiskami światowymi, których przekaz za pośrednictwem rosyjskiego był łatwiejszy. Ale nie ona sama jest temu winna, lecz również władze, które – może i słusznie – w minionym 20-leciu promowały głównie miejscowe tradycje, w tym językowe, oraz kulturę. Teraz wygląda na to, że się w dużym stopniu pogodziły z dawnym suwerenem, i rosyjski zacznie powoli wracać na piedestał. Historia to jednak psotnica.

ROSJĘ ZNAJĄ, BO LUBIĄ


„Gazecie Wyborczej” nie brakuje profesjonalnych korespondentów w Moskwie. Zazdroszczę im roboty w grodzie Jurija Dołgorukiego. Sam lubię to miasto, ale bywam tam niezmiernie rzadko. Przypomnę, że przedstawicielami „GW” w mieście zwanym Białokamiennym, byli Jerzy Malczyk i śp. Leon Bójko, później Wacław Radziwinowicz i Marcin Wojciechowski. Ten ostatni w weekendowym wydaniu zamieścił 4-kolumnowy materiał, rodzaj przyjemnego, kompetentnego elementarza na temat Rosji. A że ja beniaminkiem w kwestiach radzieckich i tzw. posowieckich nie jestem, to mu wytknę wsiewo lisz’ dwie rzeczy. Pierwsza: pirożki to – jak Wołga długa i szeroka – nie bułki drożdżowe, tylko jakiś odpowiednik pasztecików, nawet może pączków faszerowanych ziemniakami, mięsem czy kapustą. Były też, jak pomnę, z powidłami, ale tych mój organ smaku nie kupował. Kiedyś pirożki, te typowo radzieckie przekąski sprzedawano na ulicy w przenośnych ladach na kółkach (o, gdzie te czasy?!). I jeszcze jedno: Murtaza Rachimow 17 lat trząsł Baszkirią (Baszkortostanem), i tym samym Tatarstan był przez 19 lat domeną nie jego, lecz Mintimera Szajmijewa. Fakt, że między tymi liderami jest podobieństwo – byli swego rodzaju dysydentami w sprawach narodowościowych: obaj snuli mrzonki o daleko posuniętej autonomii dla swych regionów. Rachimowa i Szajmijewa aktywnie wspierały lokalne ruchy odśrodkowe, których ambicje ożywiały złoża ropy, jakimi natura hojnie obdarzyła obie republiki. I to tyle uwag, wygłaszanych z pozycji sympatii do autora tego skądinąd niebanalnego przeglądu terminów i zjawisk rosyjskich. Przeglądu świadczącego o znajomości rzeczy dziennikarza, który szybko wyrósł na kremlinologa, jak to mówią w kręgach zachodnich. I jeszcze tylko dodam, że – moim zdaniem – o Rosji normalnie czy też nawet porywająco pisać może jedynie ten, kto ją – mimo zastrzeżeń, obiekcji, a nawet „zdrowego” krytycyzmu – lubi. Tak jak Wojciechowski, czy dwaj inni pasjonaci balszoj strany: samotnik z Karelii  Mariusz Wilk, albo inny zawodnik w koszulce „GW” Jacek Hugo-Bader.


NIELEGALNI JAK ZŁOTO


„Nielegalni” – to hit, który wyszedł spod skrzydeł oficyny Czarna Owca, o zgrabnej, mknącej do przodu akcji i kulisach operacji wywiadowczych. Książkę napisał Vincent V. Severski. Pod tym francusko – czy może angielsko-rosyjsko brzmiącym pseudonimem – kryje się rzekomo dawny pracownik naszego wywiadu. Ma talent narracyjny, wyczucie psychologii postaci i wiedzę o działaniu służb specjalnych. Autor plastycznie, malarskim piórem przedstawia szczegóły ujęcia rosyjskiego szpiega buszującego w zasobach IPN, syna polskiego ministra obrony. Są też detale gry Polaków i Szwedów zmierzającej do zdemaskowania agenta-nielegała, od paru dziesięcioleci bobrującego pod przybraną tożsamością w Skandynawii, i również dla Rosji zbierającego informacje. Jest również polski nielegał funkcjonujący w samym sercu białoruskiego KGB oraz brawurowe przejęcie przez naszych Bondów archiwum moskiewskiego KGB zakopanego na terenie twierdzy brzeskiej. Są bohaterowie cichego frontu z Moskwy, Mińska, Londynu, Warszawy i Sztokholmu, eksperci bezpieki w rozmaitych dziedzinach, a także przystojny nasz rodak z Al-Kaidy. Na kartach thrillera występują jeszcze zawodowi zabójcy, spece od mokrej roboty. Powieść ma 800 stron, jest wyśmienita i z pewnością znajdzie wydawców za granicą, a może i zostanie zekranizowana. Byle tylko trafiła na mistrza kamery! Vincent V. Severski nie ucieka w niej także od opisu polskich realiów politycznych, wyszydza brak kompetencji poprzedniej ekipy (czytaj: spod znaku PiS), która tylko rozkładała krajowe struktury bezpieczeństwa. Ale dzisiejszy pisarz, który wcześniej uczestniczył w wielu misjach międzynarodowych o poufnym charakterze, ma też najwyraźniej zastrzeżenia do Mariana Zacharskiego (swego czasu wykradł szereg tajemnic USA). Może nie do jego warsztatu szpiegowskiego, który określa mianem profesjonalnej amatorszczyzny, ale do jego postawy. Severski uważa, że próba skompromitowania polskiego premiera przez Zacharskiego i spółkę, podjęta w połowie lat 90. zeszłego wieku, nie była odpowiedzialnym aktem. Krytyczną opinię na ten temat polski Le Carre wkłada w usta wykreowanego przez siebie rosyjskiego szpiega Miszy Popowskiego, który stwierdza, że za to co wtedy zrobił Zacharski zasłużył sobie w Rosji na drugi order Czerwonego Sztandaru.


PATRIARCHA Z ŁODZI


Borys Czertok jest chyba ostatnim z plejady uczonych, którzy jako pierwsi konstruowali dla Rosjan prototypy nowoczesnej broni. Tytanowi myśli zabrakło trzech miesięcy do setki. Ale i tak dożył zacnego wieku. Teraz spocznie na kultowym Cmentarzu Nowodziewiczym, gdzie leżą już Czechow, Majakowski, Szalapin, Szostakowicz, ale także Nikita Chruszczow i Wiaczesław Mołotow. Czertok pochodził z Łodzi, skąd jego rodzina ewakuowała się do Moskwy tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej. W stołecznej szkole przyszły wybitny specjalista pasjonował się techniką radiową, wtedy nowinką, by później zasłynąć z opracowania systemów sterowania uzbrojeniem samolotów oraz silnikami rakietowymi. Gdy po rozgromieniu III Rzeszy to ZSRR przejął jej arsenały, wraz z kolegami Czertok rozebrał na czynniki zdobyczne niemieckie rakiety V-2 i stworzył radziecki odpowiednik tych pocisków – R-1. Gdy nadeszła era podboju przestrzeni międzyplanetarnej, wynalazca ten – podobnie jak Siergiej Korolow i inne znakomitości – uczestniczył w budowie m.in. pierwszych statków kosmicznych (także tego, którym poleciał Jurij Gagarin), sputników Ziemi czy stacji badawczych na Księżyc, Marsa i Wenus. Był to umysł najwyższej próby, na dodatek „nasz człowiek”, podobnie jak akuszer kosmonautyki wschodnich sąsiadów, Konstanty Ciołkowski, syn polskiego zesłańca i Tatarki. Rosjanie mówią, że odszedł patriarcha tamtejszej branży rakietowej, i pewnie jeden z ostatnich wielkich odchodzącej epoki pionierów.


MORS EKSTREMAŁ


Rosjanie mają swoją „Księgę rekordów i osiągnięć”, i swoich chwatów, których w niej umieszczają. Teraz do tezaurusa narodowych bohaterów wpisali Andrieja Syczowa. Bo to nieustraszony śmiałek, który się pluskał w lodowatej wodzie 56 minut, przepływając w niej 2,1 km. Działo to się w Tiumeniu, nawiasem mówiąc, pierwszym w ogóle mieście carów na Syberii. Podczas próby temperatura powietrza wynosiła minus 12 stopni. W pobitym polu, o, pardon, akwenie, nowy gieroj pozostawił 119 pretendentów do „mroźnego” prymatu. Morsy, nieważne – rosyjskie czy światowe, których nie brakuje na mokrym padole ziemskim – będą się obecnie musiały mocno sprężać, żeby przebić rekordzistę. Rosjanie są z natury ekstremałami; raczej ich nie rozpieszczając życie wszczepiło naszym słowiańskim braciom odporność i wytrzymałość. Zahartowani są ci na Dalekim Wschodzie Federacji, na Sybirze czy w Kaliningradzie (o czym sami będziemy się mogli przekonać, gdyż niebawem do tej enklawy pojedziemy bez wizy, jeśli mieszkamy w dzielnicach północno wschodnich Polski). Hart ducha i ciała bierze się stąd, że władza zajęta jest albo wpędzaniem kraju w kryzys albo szamotaniną, by go z dołka wyciągnąć. Albo też majstruje przy mocarstwowości państwa i furda im człowiek, który rzekomo „brzmi dumnie”, jak usiłował sugerować dający się do dziś czytać klasyk Maksym Gorki. Syczow jest, moim zdaniem, wzorem ruskiego ekstremała, bo poprzedniego mistrza prześcignął aż o 650 metrów, i ma niedługo próbować przejść samego siebie. Aż strach sobie wyobrazić, co nas czeka w grupie na piłkarskim Euro, gdzie naprzeciwko naszych scherlałych orłów na boisku stanie komanda gotowych na wszystko ekstremałów znad Wołgi i Oki.

GROMY AKUNINA


Władimir Putin zaczął wymyślać USA, że podpuszczają Rosjan do buntu, a tymczasem pisarz Borys Akunin chce, by premier i kandydat na prezydenta w marcowych wyborach zapomniał o polityce i dobrowolnie odszedł w odstawkę. Wybitny, gruzińskiego pochodzenia literat (Georgi Czchartiszwili) przepowiada, że jeżeli Putin tego nie zrobi to czeka go los Muammara Kaddafiego. Przypomnę, że libijski lider został sponiewierany przez tłuszczę i zamordowany. Akunin, który ma pozycję i autorytet (jego dzieła wydaje cały świat, także oficyna Noir sur Blanc w Polsce), nawołuje jeszcze Rosjan, by wiosną nie szli do urn, bo zanosi się na pic i fotomontaż. Zbliżające się szybkimi krokami głosowanie słynny twórca nazywa „sromotą”. Akunin naraził się przy okazji dwóm innym – choć z góry skazanym na klęskę – pretendentom do najwyższego urzędu, wyzywając ich od fordanserów. Orzekł, że udział liberała Grigorija Jawlińskiego i komunisty Giennadija Ziuganowa ma jedynie nadać pozory przyzwoitości „temu kantowi”. Borysowi Akuninowi marzy się również wizja ulic obwieszonych propagandowymi plakatami i afiszami przy jednoczesnej pustce w lokalach wyborczych. – I niechaj koparkami wrzucają karty do głosowania, bo żadne to wybory, żaden prezydent – pieni się. Faktem jest, że w uchodzącej za bastion obywateli pokornych i potulnych Rosji narasta ferment świadczący o tym, że coraz więcej ludzi – zwłaszcza z krzepnącej klasy średniej – ma dość reżyserii socjotechnicznej fundowanej obywatelom przez władze. Lecz powtórki ze smuty (okres bezhołowia, któremu kres położyła dopiero intronizacja pierwszego cara z rodu Romanowów w 1613 roku – przyp. Decydent) raczej nie będzie. Ale Polacy muszą się bacznie przyglądać wydarzeniom dziejącym się dosłownie o rzut kamieniem od nas i mieć antidotum na każdy szczep wirusa, który może się ulęgnąć na wschodzie.


WYWIAD USA W PRL


Douglas MacEachin ciekawie opowiada o gorącym, pełnym napięć okresie, jaki przeżywał nasz kraj w latach 1980-81, kiedy na całego szła walka o władzę między rządem komunistycznym a Solidarnością. Wydarzenia te śledził i próbował je kształtować Zachód, w tym USA, oraz oczywiście ZSRR, w którym ton nadawał wtedy Leonid Breżniew, autor doktryny o ograniczonej suwerenności państw satelickich. MacEachin był agentem spod znaku CIA, której oddawał swe talenty i umiejętności przez 30 lat. W 2002 roku dawny szpicel wydał książkę „Amerykański wywiad i konfrontacja w Polsce 1980-1981”. Teraz ją wydrukowano po polsku.  
W 14 rozdziałach autor opowiada o tym, jak powstał pierwszy za żelazną kurtyną wolny związek zawodowy, jakie było zagrożenie interwencją radziecką, i jak doszło do ogłoszenia stanu wojennego, którego 30. rocznica się zbliża. Eks-szpieg miał dostęp do stosów materiałów wywiadowczych, które dopiero niedawno odtajniono. Okazuje się, że funkcjonariusze amerykańscy sporo wiedzieli o tym, co się dzieje w PRL, dzięki własnym obserwacjom i spotkaniom z polskimi źródłami, oraz wytężonej pracy płk Ryszarda Kuklińskiego, który za ocean przekazał furę informacji. MacEachin przedstawia materiały dające wgląd za kulisy PZPR, starcia poszczególnych frakcji, w tym tej związanej z Kremlem. Dzięki niemu dowiadujemy się również jak z bliska wyglądają wysiłki służb analitycznych odpowiedzialnych za zbiór i przerób napływających do nich wiadomości. Takiej książki nie było jeszcze w Polsce. Nawiasem mówiąc, pewnie z nawet większymi wypiekami przeczytalibyśmy o tym, co o zawirowaniach w PRL tamtej epoki pisali „specjaliści” radzieccy. Może to kiedyś ujawnią?   


DOBRY WYBÓR


Jedna Rosja będzie jeszcze rządzić długo i pomyślnie. Partia dzierżącego cugle władzy tandemu, Dmitrija Miedwiediewa i Władimira Putina, swobodnie wygrała „barbórkowe” wybory parlamentarne. Ma ponad połowę mandatów, a i pozostałych deputowanych Dumy z trudem można by zaliczyć do zagorzałych oponentów tego duetu, który zamierza rozdawać karty w kraju co najmniej do 2024. Czemu tak długo? A dlatego, że dopiero wtedy dobiegnie końca druga i ostatnia kadencja Putina, który w marcu 2012 bez kłopotu sięgnie po urząd prezydencki. Polacy w sumie powinni się cieszyć – jeśli ich w ogóle interesuje polityka za miedzą – że potężną Federacją Rosyjską zawiadywać będzie dwóch obliczalnych szeryfów, którzy są w stanie trzymać w ryzach gospodarkę i umiejętnie sterować emocjami zapalczywych, niekiedy wręcz niekontrolujących swych emocji Rosjan. I wygląda na to, że najbliższe dekady będą czasem lepszego wykorzystania baśniowych dochodów, jakie państwo rosyjskie zyskuje dzięki sprzedaży poszukiwanych surowców. Będą okresem przyspieszonej modernizacji, którą chcą skuteczniej forsować obaj koledzy, bo można by zapytać, czemu niby nie chcieliby unowocześniać całej Rosji, nie tylko jej kompleksu wojskowego. Miedwiediew i Putin mają szansę zaistnieć na kartach historii jako przywódcy na miarę Piotra Wielkiego, który wyprowadził kraj z opłotków, wszechstronnie rozwijał i dał mu status mocarstwowy (następni carowie tylko go wzmacniali). Życzmy zatem sąsiadom, by liderzy spełnili ich aspiracje i marzenia, bo jak za naszą wschodnią granicą będzie spokojnie i stabilnie, to i my nie będziemy musieli się denerwować. Stabilizacja w Rosji jest dla nas – proszę mi wybaczyć – o wiele ważniejsza od tego co się dzieje w Iraku czy Afganistanie. Bliższa koszula ciału, czyż nie tak?  

NIEZWYKŁY DZIEKAN JUBILAT


Polobbuję na rzecz Andrzeja Wawrzyniaka, numer jeden entuzjasty Azji w Rzeczypospolitej, kończącego właśnie 80 lat. Polobbuję to może jednak za duże słowo w odniesieniu do tej znakomitej postaci, której sława sięga daleko poza granice Polski. Ale o dobrym nigdy za dużo.
Wawrzyniak polubił kontynent azjatycki bardzo wcześnie, już w wieku 19 lat, jak tylko tam trafił na pokładzie statku „Pułaski”. Pierwszym krajem, który napotkał na swej drodze, i który zrodził fascynację egzotycznym lądem, były Chiny.
Dziekan polskich miłośników Azji, osoba o światowym dziś autorytecie, ma za sobą burzliwą karierę, nie tylko marynarza, ale też międzynarodowego rozjemcy, obserwatora i dyplomaty. Doradza polskim politykom, zwłaszcza w kwestiach związanych z Azją.
Najbardziej rozpoznawalny jest w Indonezji, gdzie blisko przyjaźnił się z ojcem tamtejszej niepodległości, prezydentem Sukarno, a także z jego córką, Megawati, która też później sięgnęła po najwyższe stanowisko w państwie. To Sukarno wymyślił dla polskiego podróżnika i działacza przydomek Nusantara, czyli – w wolnym przekładzie – rzecznika wspaniałej cywilizacji opartej na wspólnocie języka malajskiego, obejmującej zwłaszcza Indonezję i Malezję.
Indonezja była również „akuszerką” bujnej kolekcji sztuki azjatyckiej, którą Andrzej Wawrzyniak zgromadził w ostatnich 50 latach; najpierw ją kompletował prywatnie (w następnym rzucie przekazując w darze społeczeństwu), potem też z pieniędzy budżetowych oraz dzięki darczyńcom. Różnorodne zbiory znajdą się niebawem w gmachu powstającym na Powiślu, a na razie  eksponowane są cząstkowo w warszawskiej galerii przy Freta. Czegóż tam nie ma! Obrazy, rzeźby, tkaniny, biała broń, lalki, maski i instrumenty muzyczne z najdziwniejszych zakątków Azji, Oceanii i Australii. Jeśli cokolwiek pominąłem w tej wyliczance to niech mi szanowny Jubilat wybaczy. Dodam jeszcze, że najnowszymi nabytkami polskiego eksperta i pasjonata są zabytkowe przedmioty z Birmy, m.in. świątynne obiekty ofiarne, ołtarze, marionetki i – uwaga! – bezcenne rękopisy. Ogółem w placówce zmagazynowano niemal 21 tysięcy smakowitych rzeczy. Wiele oczywiście trafi przed oczy zwiedzających, ale dopiero w 2012 roku. Niektóre pokazywano na setkach wystaw organizowanych przez tego niestrudzonego ambasadora egzotyki i polskości w kraju i za granicą; pierwsza odbyła się już w 1966 roku w Nowej Hucie.
Andrzejowi Wawrzyniakowi stuknęła 80-tka, ale nie wytraca tempa życia. Koresponduje, jeździ, opiekuje się eksponatami i domowymi zwierzętami (papugi, pies, itd.), przyjmuje gratulacje od rzesz fanów, i nie tylko od nich. Teraz przede wszystkim czeka na inaugurację nowej, godnej swego dorobku i doświadczeń placówki, która pewnie zostanie hitem polskiego muzealnictwa. A póki co poza uznaniem publiczności doczekał się wielu odznaczeń i orderów, nie tylko zresztą polskich. W dorobku ma najwyższe laury Indonezji, Wietnamu, Mongolii, Afganistanu i Laosu. Jak ktoś powiedział Wawrzyniak jest niezwykłym rarytasem, podobnie jak jego liczne muzealia.       


TREFNA KLACZ KADYROWA


Słodka Kaczuszka nie pobiegnie w dwóch wyścigach hippicznych na terenie USA, ponieważ podpadła Hillary Clinton. Amerykańska sekretarz stanu nie tyle nie lubi konia ze stajni przywódcy Czeczenii, lecz po prostu nie toleruje samego Ramzana Kadyrowa. I – Oh, my God! – gdyby klacz wygrała zawody w stanach Nowy Jork i Kentucky to jeszcze by ludzie mogli pomyśleć, że szefowa dyplomacji Stanów Zjednoczonych wspiera Kadyrowa i celowo sprzyjała temu zwycięstwu. Lider z Kaukazu oskarżany jest o łamanie praw człowieka, samowolę i woluntaryzm, i – tym samym – nie ma dobrej opinii ani w USA, ani gdzie indziej. O tym „paradyplomatycznym” incydencie poinformował moskiewski dziennik „Kommiersant”, nie wdając się w rozsądzanie sporu. Ale za to wtrącił się rzecznik Ramzana. Alwi Karimow wygarnął dzwoniącemu do niego dziennikarzowi „New York Times”, że wyeliminowanie Słodkiej Kaczuszki stanowi „wyraz dywersji ideologicznej przeciwko władzom czeczeńskim prowadzonej przez niektóre organizacje w USA”. Fakt: rasowe wierzchowce, skupowane od trzech lat przez kontrowersyjnego przywódcę, zdążyły się już pokazać z jak najlepszej strony. Jeden z takich rumaków wygalopował trzecie miejsce w rywalizacji o Melbourne Cup w Australii. Wzbogacił konto swego gospodarza o prawie pół miliona dolarów. A sukcesu konia nie chciał m.in. senator z antypodów, Bob Brown. Parlamentarzysta martwił się, że jeśli trofeum z Melbourne wpadnie w ręce Kadyrowa, tego – jak go nazwał – łajdaka, będzie to „największa katastrofa” w dziejach sportu australijskiego. Ale choć ogier Kadyrowa spisał się gracko – „katastrofy” nie było. Czego obawia się Hillary?


Henryk Suchar

W wydaniu nr 121, grudzień 2011 również

  1. LEKTURY DECYDENTA

    "Polak Londyńczyk"
  2. W IMR ADVERTISING BY PR

    Gotowe na Sylwestra 2
  3. KOMENTARZ KRYTYCZNY

    Podatek od transakcji finansowych
  4. ECHA PRZEMÓWIENIA MINISTRA SIKORSKIEGO

    Czy warto bronić ekonomicznej niezależności?
  5. W CO INWESTOWAĆ?

    Rośnie cena złota
  6. ORGANIZACJE POZARZĄDOWE

    Sposób na promocję
  7. MONIKA ISKANDAR ZAPRASZA

    Tradycyjnie i nowocześnie
  8. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Piątek, 30.12 - Bariery tajności
  9. SZTUKA MANIPULACJI

    Ssawka - perpetuum mobile
  10. DIESEL CZY BENZYNA?

    W przyszłości silnik będzie jeden
  11. SPRAWDZONA MEDYCYNA NATURALNA

    ALPA skuteczna i bezpieczna
  12. SIŁA POLITYKI

    Konfederacja astrologa
  13. POEZJA, SZTUKA, PROZA

    Rok Czesława Miłosza
  14. WYŻSZY WIEK EMERYTALNY

    Czy jest alternatywa?
  15. ŻĄDZE, SITWY, KOLIGACJE

    Czarny lobbing, czarny PR, czarny humor