Established 1999

I CO TERAZ?

01/08/2013

Człowiek z rakietą - 19.08

Dzisiaj przyszła mi ochota trochę pomarudzić nad obyczajami w sporcie – pisze Marek J. Zalewski.


Na początek chciałbym się usprawiedliwić, że choć przez ładnych może nawet lat kilkanaście uprawiałem kilka dyscyplin sportowych, to do wielkich fanów sportu, co to gnają do domu, aby obejrzeć w telewizorze jakąś tam transmisję, się nie zaliczam. Nie znaczy to jednak, że ze wstrętem wyłączam telewizor lub przełączam na inny kanał, gdy pojawia się zapowiedź relacji np. z siatkówki, hokeja na lodzie, czy tenisa…


I właśnie tenis mnie ostatnio zainteresował… Nie dlatego, że zachwyciło mnie sprawne machanie rakietą, lot piłeczki i jej kolor, albo feeria różności w odzieniu, w którym na kortach całego świata pojawiają się tenisistki i tenisiści. Zacząłem oglądać tenisowe transmisje także nie dlatego, że za sprawą sióstr Radwańskich, „Jerzyka” Janowicza i Łukasza Kubota nagle – jak to już rozhisteryzowani niektórzy sprawozdawcy orzekli – tenis stał się „polska specjalnością” i klękajcie narody, nasi idą, wiadomo, że Polak potrafi…


Nie, nie dlatego zacząłem od przypadku do przypadku oglądać turnieje tenisowe. Zacząłem je oglądać, bo przykuło moje zainteresowanie to, w jaki sposób traktowani są tenisiści obojga płci na światowych kortach. Sposób ten wzbudził moje niepomierne zdumienie! A jest to sposób tak samo DZIWACZNY, jak kompletnie pozbawiony sensu jest system liczenia punktów w tym… sporcie (sic!).


W siatkówce przez niemal wieczność grano do zdobycia 15 punktów w secie, ale wygrywający go musiał mieć dwupunktową przewagę nad przegrywającym. Poza tym po necie z zagrywki była strata, ale bezpunktowa i tzw. przejście. Tak samo było po dobrym rozegraniu piłki z serwisu przeciwnika. Nie zdobywało się punktu, ale zagrywkę. Słowem punkt można było zdobyć tylko przy swojej zagrywce. Przed kilku laty ten system zmieniono celem – jak twierdziła międzynarodowa federacja siatkówki – uatrakcyjnienia zawodów… Zwiększono liczbę wygrywających punktów do 25, net nie ma już żadnych konsekwencji dla serwującego, zniesiono przepis o stracie piłki po nieudanym rozegraniu lub serwisie. Czy to uatrakcyjniło samą grę? Nie wiem. Może ją przyspieszyło.


W tenisie natomiast anachronizm liczenia punktów wymyślony przez praojców tej dyscypliny wyje do bólu… Netów przy serwisie możesz mieć ile chcesz, gdy sknocisz  zagrywkę możesz ją bez konsekwencji powtórzyć, no a przede wszystkim ten sposób liczenia… 15, 30, 40, dobre kolejne zagranie i gem, czyli punkt. Dopiero teraz, po czwartym udanym dla siebie zagraniu zawodnik zdobywa punkt. Jaki to ma sens? Czy nie czas najwyższy zmienić ten IDIOTYCZNY system, którego 99 na 100 kibiców tenisa nie rozumie dlaczego on taki jest i co kryje się pod liczbami 15, 30 i 40. Więc po co to?


(Ja wiem, choć w tenisa nie gram, ale nie powiem… Proszę poszukać odpowiedzi na pytanie skąd się wziął ten sposób liczenia i dlaczego akurat są to te liczby, a nie np. 25, 50, 75…).


To na pewno nie uatrakcyjnia gry. To i tak, że jakiś czas temu wprowadzono tzw. tie break w piątym secie. W pewnym momencie zrozumiano, że przy dotychczasowym systemie liczenia mecz mógłby się NIGDY nie skończyć, co bodaj w latach 70. minionego wieku prawie się przydarzyło dwóm zawodnikom, którzy grali ze sobą jakiś finał przez trzy dni. To jest pierwsza śmieszność współczesnego tenisa – hipokryzja atrakcyjności.


I CO TERAZ? Aaa… Teraz przejdę do głównego wątku mej tenisowej rozprawki. To, co mnie zawsze tak samo zaskakuje, jak i śmieszy, co mnie tak samo rozbawia, jak i zdumiewa, to to, jak zachowuje się otoczenie graczy na korcie i to, czym oni sami są otoczeni. Bo oto, proszę, wychodzą na kort one lub oni, to bez znaczenia… Burza oklasków, jakieś okrzyki. Po krótkiej wymianie piłek mecz rozpoczyna się od sakramentalnego „Quiet, please!”, bo człowiek z rakietą ma inną wrażliwość niż np. człowiek z piłka siatkową w ręku. Ten z rakietą musi mieć podczas serwisu i w trakcie gry kompletną ciszę, bo się biedactwo zdekoncentruje. Ten od siatkówki musi grać w ogłuszającym hałasie nawet przy wtórze bębnów bojowych, w które jeden kibic-dureń wali bez opamiętania na przemian z drugim.


A zatem mamy ciszę na korcie i to jak makiem zasiał… Podrzuca piłkę, uderza, po drugiej stronie siatki w kompletnej ciszy (w obawie o koncentrację) przeciwnik przymierza się do odbicia, odbija i… nagle kort przeszywa niesamowity jęk, stęknięcie, niemal wycie, towarzyszące uderzeniu… Hola, hola… tenisisto! A gdzie zakaz choćby głośniejszego ziewnięcia na trybunach? Co to? Z rakietą w ręku wolno przy uderzeniu wyć, jak potępieniec? A niby dlaczego? To szmerek na trybunach przeszkadza, a odgłosy wydawane przez człowieka z rakietą porównywalne tylko do tych wydawanych najpewniej przez Tantala nie przeszkadzają? To druga śmieszność współczesnego tenisa – hipokryzja ciszy…


Ale to jeszcze nic… Oto, według mnie, wizja tenisa w niedalekiej przyszłości… Np. zawodnik klasy Djukovica ma grać z tenisistą klasy Nadala… Ale na korcie nie pojawiają się oni, ale wynajęci przez nich kompletnie anonimowi tenisiści, grający jako ci wielcy, ale zamiast nich. Po prostu sługa zastępuje PANA, po co PAN ma się męczyć? Taka wizja nasunęła mi się po obejrzeniu ostatnio kilku meczów na turniejach w Montrealu i Cincinatti. W żadnym innym sporcie nie zauważyłem, aby zawodnikom na wyścigi podawano napoje (gestem wskazują jaki „obsługa” ma mu podać), trzymano nad nimi parasole podczas przerw, trzymano w pogotowiu ręczniki, które na lekkie skinienie już są w ręku tenisowego „bożka”, a po otarciu twarzy ten gest odrzucenia go w powietrze, byle gdzie, niech „obsługa” będzie czujna, niech się spina… No, nie! 


A podawanie piłek? Czy ktoś widział schylającego się po piłkę człowieka z rakietą? NIGDY! Na korcie człowiek z rakietą jest tylko od odbijania piłek i tylko za to płaci im się jakieś horrendalnie absurdalne pieniądze. Te gesty ludzi z rakietą, ten sposób traktowania „obsługi” jakoś nie pasują mi do tego – jak kiedyś mawiano – eleganckiego sportu. I to jest trzecia śmieszność współczesnego tenisa – hipokryzja elegancji.


Serdeczności,


MAREK J. ZALEWSKI


 


Psińco, czyli Bolanda wins – 9.08


Kiedy chodziłem do szkoły czasami, gdy kogoś, kto był w nie najlepszym nastroju, albo nie darzył pytającego większą sympatią, zdarzało się, że na pytanie „No i co?”, odburkiwał „Psińco!”… Dzisiaj poczułem się, jakbym wrócił do mych szkolnych lat. No, może niedokładnie, ale…  Ale przypowieści o rzucaniu grochem o ścianę lub o waleniu głową w mur pozostają mottem naszych urzędowych działań. A oto, co mnie przywiodło do takich przemyśleń (sic!).


Otóż dziś rano zajrzałem na Fb i m.in. znalazłem opatrzoną nawet ciekawym logo informację o czymś, co nazywa się o: Poland, Go Global Dlaczego działamy? Jak dołączyć do THINK TANKU? Kto może? Sprawdź:http://www.polandgoglobal.pl/misja-i-wizja/


Dowiedziałem się, że: „Misją Think Tanku POLAND, GO GLOBAL jest promocja i upowszechnianie praktycznej wiedzy na temat internacjonalizacji przedsiębiorstw i instytucji oraz popularyzacja ekspansji globalnej, jako ważnego czynnika rozwoju polskich firm. Wspieramy najlepszymi praktykami i kontaktami polskie przedsiębiorstwa (i dalej, jak w zajawce THINK TANKU)…”


Ponieważ idea mi się spodobała, ale dostrzegłem ewidentny błąd logiczny, posłałem THINK TANKOWI jak najbardziej lokalną uwagę, na którą TANK nawet zareagował, ale w typowy dla nas sposób, co wywołało mój kolejny komentarz. Całość kopiuję:  


     09:21    Marek J. Zalewski


    Na pierwszy rzut oka ciekawe przedsięwzięcie, ale myślę, że precyzyjniejsze byłoby hasło POLAND GOES GLOBAL!, czyli nie wzywające Polski (wzywamy kogo? samych siebie, czy wzywamy do działania jakąś tam Polskę?) do globalnego działania, ale w imieniu tejże Polski informujące wszem i wobec, że Polska (czyli MY, Polacy) działa globalnie.


    09:32    Poland, Go Global


    Ciekawe spostrzeżenie. Niestety nie możemy już zmienić nazwy, ale idea jest podobna. Tak czy inaczej zachęcamy do śledzenia wiadomości.


    11:53    Marek J. Zalewski


    Nazwy może i nie możecie zmienić, ale możecie „zamknąć” tę inicjatywę i „otworzyć” nową. Ale zanim coś się zrobi, to zawsze warto przyjrzeć się wszystkiemu bardzo dokładnie, bo zbyt wiele razy strzelamy sobie w stopę. A skoro w obecnej nazwie wzywamy siebie samych do działania globalnego, to nie widzę najmniejszego sensu, aby wzywać Polaków po angielsku! Sens użycia języka angielskiego polega na poinformowaniu świata, że my, Polska, działamy globalnie. A tak? Proszę sobie tylko wyobrazić np. Australijczyka, który napotyka hasło POLAND, GO GLOBAL i co on z tego rozumie? Ano to, że jakaś/iś tam Poland wrzeszczy o tym ŻEBY(!) działał globalnie… To POLAND, GO GLOBAL wg mnie trochę nas ośmiesza, jak sławetne logo z latawcem, swego czasu wybrane na logo dla Polski…


Na te „drugie” kilka zdań już odpowiedzi nie było. Trudno. Po chwili zacząłem się jednak zastanawiać, czy aby ja się nie czepiam? Bo skoro inicjatywa zrodziła się przed rokiem,  inauguracyjna „sesja” odbyła się w Centrum Kopernika w listopadzie 2012 r., z inicjatywą związana jest  p. Barbara Stelmach, wiceminister  spraw zagranicznych i macza palce w tym przedsięwzięciu Harvard Business Review – Polska, a w marcu br. odbyła się II Konferencja i do tej pory nikt nie zwrócił uwagi na to, że jednak „coś” jest nie tak? A chyba jednak jest! Bo przecież warto dbać o to, aby dokładnie nas rozumiano, aby nie tłumaczyć, że to nie tak, że niby…, że w zasadzie…, że nasza intencja nie było to, a tamto, że… Cóż, póki co – PSIŃCO! Bolanda wins!


Przebudźmy się! – 6.08


Są wiadomości dobre i złe. I są sny o potędze. Ciekawe, że najczęściej te wiadomości, które dla jednych są dobre, przez innych odbierane są jako złe i na odwrót. A przebudzenie z każdego snu o potędze jest w naszym przypadku niezwykle bolesne. Chociażby wieść o nadejściu godziny W, która oznaczała wybuch Powstania Warszawskiego, czego 69. rocznicę właśnie obchodzimy w Warszawie… A sama decyzja o wybuchu powstania? Czy była dobra czy zła? Nawet po tylu dziesiątkach lat nie możemy dojść do wspólnych wniosków… I jak napisałem w pierwszym zdaniu jedni uważają tak, inni zupełnie inaczej…


Ja uważam Powstanie Warszawskie za tragicznie bezzasadne, a decyzję o jego wybuchu za dramatycznie błędną i w konsekwencji wręcz zbrodniczą. Pewnie jako młody jakiś tam podchorąży rwałbym się do boju nawet mając w garści tylko kij i kilka kamieni. Ale jako ten, który miałby podjąć decyzję o jego wybuchu musiałbym przewidywać konsekwencje. A te jawiły się jednoznacznie, choćby przez znajomość stanu uzbrojenia powstańców, albo raczej jego braku. To po pierwsze. A po drugie musiałbym zdawać sobie sprawę z tego, czym dysponowali Niemcy. Wszak AK miała świetny wywiad, dzięki czemu wiedza o stanie niemieckich jednostek stacjonujących w samej Warszawie i jej okolicach nie mogłaby być dla mnie żadną tajemnicą. Poza tym na podstawie tych samych źródeł musiałbym mieć choćby blade pojęcie o tym, co dzieje się nie tylko na froncie, ale i o tym, jak i czy w ogóle ewentualny powstańczy zryw Warszawy wpłynie na bieg wydarzeń. To wszystko musiałoby wpłynąć na jedyną możliwą w takiej sytuacji decyzję – absolutne NIE dla decyzji o wybuchu powstania.


Wieść o jego wybuchu odebrano jako dobrą, a nawet wspaniałą w kontekście emocji, którymi ogarnięta była Warszawa. Tylko nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, że w kategoriach zdroworozsądkowych wiadomość o jego wybuchu była wiadomością fatalną. Oto bowiem na jawie zaczynał się śnić sen o potędze, z którego budzenie szybko stało się koszmarem…


Inny sen o potędze zaczęto śnić na wieść o tym, że na Okęciu wylądował nowy Boeing 787. Wiadomość o zakupie Dreamlinerów (docelowo ze znakiem żurawia ma ich latać osiem) dla większości była wiadomością dobrą. Tylko z kilku miejsc dochodził szept, że nie jest to dobra wiadomość, bo Airbus lepszy… Ten sen miał co prawda semantyczny związek z rzeczywistością, bo w nazwę nowego boeinga słowo „sen” było wpisane, jako że Amerykanie tak samo pragmatyczni, jak i pretensjonalni nazwali swój samolot Dreamlinerem. W siedzibie LOT-u nie posiadano się z radości i dumy (nie wiadomo już dzisiaj co było większe…). Sen o potędze udzielił się i mediom, które lądowanie pierwszego urzeczywistnionego marzenia sennego (i to jest właśnie TO, bo dream oznacza zarówno sen jak i marzenie) relacjonowały z namaszczeniem godnym lądowania promu kosmicznego po udanym locie załogowym, co najmniej, na Marsa.


Szybko okazało się, że sen jest koszmarem. Wszyscy wiemy dlaczego, więc ani słowa o tym. Wspomniany koszmar miało LOT wynagrodzić odszkodowanie, idące w dziesiątki milionów dolarów. Dodajmy, że koszt jednego tylko sennego marzenia naszego narodowego przewoźnika to kwota około 100 mln dolarów. Zapewniano, że wszelkie kroki zostaną podjęte, gdy nadejdzie czas.


Gdy prezes Boeinga stwierdził przed kilku dniami, że koncern zakończył wypłatę odszkodowań w związku z awariami Boeingów 787 Dreamliner, pomyślałem – No, wreszcie jakiś niemały grosz wpadł do kieszeni LOT. Okazało się, że grubo się myliłem… Po oświadczeniu prezesa Boeinga w PLL LOT zawrzało. Polski przewoźnik poinformował, że jego roszczenia (chodzi o kwotę nie mniejszą niż 30 mln dolarów, nie licząc kar umownych za opóźnione dostawy) dotyczące przymusowego uziemienia samolotów Boeing 787 Dreamliner, w żadnej mierze nie zostały zaspokojone przez ich dostawcę. Tej sprawy absolutnie nie odpuścimy – powiedział nowy-stary prezes LOT, Sebastian Mikosz.


Chcę to zobaczyć. Chcę być tego świadkiem. Chcę się dowiedzieć na czym będzie polegało to absolutnie! Wiem, jakby to wyglądało, gdyby to przewoźnik amerykański miał podobne kłopoty z polskim producentem… Ambasador USA jeszcze tego samego dnia po takim komunikacie, jaki do nas dotarł z Boeinga, wisiałby na telefonie do wszystkich ważnych osób w naszym kraju i zarzucał je pytaniami, co to ma znaczyć. Mam wrażenie, że Ryszard Schnepff, nasz ambasador w USA właśnie tak już zrobił, a w Seatle (siedziba Boeinga) cały zarząd staje na baczność, gdy na wyświetlaczach telefonów pokazuje się numer telefonu naszej ambasady w Waszyngtonie (a swoją drogą cóż za zbieg okoliczności, nasza ambasada w Waszyngtonie – stolicy USA – na wschodnim wybrzeżu Stanów i Boeing w Waszyngtonie – jednym z amerykańskich stanów – na zachodnim ich wybrzeżu). A może zaangażować do działania powstałą dopiero co w Senacie Kongresu Stanów Zjednoczonych „polską grupę”, o czym ambasador Schnepff z takim entuzjazmem donosił na Facebooku…


Przebudzenia z naszych snów o potędze bywają, a raczej są bolesne, a nawet bardzo bolesne. Budzimy się głęboko rozczarowani, tragicznie doświadczeni i z poczuciem kolejnego zadrwienia przez los… Przykłady? Proszę bardzo:


– udział w awanturze irackiej miał z nas uczynić gracza przez wielkie G na arenie międzynarodowej; wyszło wielkie G, ale jakby inne.


– tak jest w naszym ukraińskim śnie o potędze; poparcie dla pomarańczowej rewolucji na Ukrainie miało z Polski uczynić mentora i przewodnika Ukrainy w świecie przez wielkie Ś, a tymczasem, po przebudzeniu (choć wielu ciągle jeszcze śni) widzimy, że bohaterem narodowym Ukrainy zostaje ten, kto był współsprawcą wymordowania ponad 100 tys. Polaków na Wołyniu. A ostatnim ukraińskim dowodem wdzięczności za nasze kompletnie niezrozumiałe mizdrzenie się do niej było wprowadzenie embarga na polski węgiel koksujący, co nasze kopalnie postawiło przed nie lada problemem, co zrobić z tym milionem ton tegoż węgla.


– z kolei gazowo-łupkowy sen o potędze miał nas po przebudzeniu uczynić równymi szejkom bliskowschodnim. Czym to się skończyło, wiadomo…


– unijne miliardy i kopane Euro 2012 miało nas zautostradowić, że tak to pozwolę sobie nazwać, a polskie firmy budowlane, biorące udział w realizacji tego snu miały wyrosnąć na potęgę… Dziś nie ma już chyba ani jednej z tych firm, autostrady są wyrobami autostradopodobnymi (za wyjątkiem kompletnie irracjonalnych ekranów, na których ktoś – a niekoniecznie był to ich wykonawca – zarobił), a i unijne miliardy rozwiały się jak kamfora…


I CO TERAZ? Przebudźmy się! Jak najszybciej przebudźmy się! Przede wszystkim przebudźmy się ze snu o zielonej wyspie. Przebudźmy się i przegońmy tych, którzy sami śniąc o potędze poddają się sennym marom, które łacno mogą stać się realnym koszmarem… Przebudźmy się!!!


MAREK J. ZALEWSKI

W wydaniu nr 141, sierpień 2013 również

  1. EKONOMIA NAPIWKÓW

    Warto dawać, ale nie bezkrytycznie - 23.08
  2. GDZIE JEST NAJLEPSZA SŁUŻBA ZDROWIA

    Potencjalnie utracone lata życia - 22.08
  3. OFE na celowniku

    Potęga rebalansowania - 19.08
  4. HISZPANIE MIESZAJĄ W GIBRALTARZE

    Panie premierze Rajoy, nie tędy droga - 14.08
  5. PODRÓŻE SMAKUJĄ

    Błotne kontemplacje - 9.08
  6. GENOTYP PRZEDSIĘBIORCY

    Zdrowy duch w zdrowym ciele - 9.08
  7. NIEUCZCIWA KONKURENCJA

    Ustawianie przetargów - 9.08
  8. HANDEL EMISJAMI DWUTLENKU WĘGLA

    Tanie trucie coraz droższe - 5.08
  9. LEKTURY DECYDENTA

    Oprawcy z sąsiedztwa - 22.08
  10. W IMR ADVERTISING BY PR

    Ogrodowe press-pogawędki - 2.08
  11. PRZYSTANEK PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ

    Wszyscy do pracy na swoim - 2.08
  12. DETROIT JAK HIROSZIMA

    Dlaczego bankructwo? - 2.08
  13. MINISTROWI ROSTOWSKIEMU POD ROZWAGĘ

    Zadłużeniowy szantaż - 2.08
  14. OPŁATY INTERCHANGE

    Negatywny wpływ na polski rynek - 2.08
  15. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Piątek, 30.08 – Pokerowa zagrywka
  16. SZTUKA MANIPULACJI

    Żenada wykrętu - 1.08
  17. SIŁA POLITYKI

    Bić, żeby osłabić - 30.08
  18. I CO TERAZ?

    Człowiek z rakietą - 19.08
  19. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Wirujący seks - 22.08
  20. KRONIKA BYWALCA

    Super wystawa - 12.08
  21. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Nie wszystko jest piarem - 6.08
  22. "TYGODNIK POWSZECHNY"

    Numer 31/2013 r.