Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

3 grudzień 2023

Cwani nieudacznicy

Są wśród nas tacy ludzie, którzy wprawdzie nie interesują się problemami społecznymi wymagającymi rozwiązania, zadaniami jakie stąd wynikają dla osób pełniących funkcje publiczne, ale za to – i mimo to – zawsze wiedzą, kiedy i gdzie są konfitury – pisze Mirosław Karwat.

Mirosław Karwat

To zwykle ci sami, którzy „żadnej pracy się nie boją” – ale nie dlatego, żeby byli tak pracowici, a zarazem tak zdolni, że i tu, i tam równie dobrze sobie poradzą, lecz dlatego, że świetnie rozumieją, jakie stanowiska trzeba objąć, jakie „układy” opanować w porozumieniu i współdziałaniu z podobnymi sobie (w ramach kliki, sitwy, koterii), aby po dobra luksusowe lub w każdym razie deficytowe sięgnąć. Najbardziej lubią zarządzać rozdziałem dóbr, świadczeń, przywilejów, aby mieć najpełniejszą gwarancję zapewnienia sobie korzyści, a najlepiej wyłączności. Gwarancję taką oto, że sami sobie te frukta przyznają, przydzielą, zadbawszy też o to, by  nikt im nie przeszkadzał, a nawet, by nikt inny tego nie dostał. Nawet, a może zwłaszcza potrzebujący.

Ludzie tego pokroju przejawiają imponującą zapobiegliwość. Są lepiej niż ktokolwiek inny przystosowani do „wywąchania”, czym mogą się obłowić, gdzie czeka na nich „wypas”, gdy na horyzoncie pojawia się jakieś przedsięwzięcie albo jakaś instytucja, która dopiero rozpoczyna swoją epopeję.

To szczególny rodzaj dalekowzroczności, oparty na piorunującej mieszance intuicji, wyobraźni i perspektywicznej kalkulacji. Gdy stratedzy projektujący rozwiązanie problemów społecznych w długim procesie społecznym, w wielu kolejnych krokach skupiają swoją uwagę na rachunku zasobów społecznych i przewidywanych kosztów grupowego działania w danej sprawie, na rozpoznaniu sił społecznych zainteresowanych w osiągnięciu postawionego celu społecznego oraz sił stawiających opór (nawet wbrew własnym interesom), to ludzie zapobiegliwi – ale zapobiegliwi wyłącznie na własny użytek, a kosztem innych – bezbłędnie rozpoznają konfiguracje personalne i okazje do żerowania na wielkim zadaniu społecznym dzięki znalezieniu się na właściwym miejscu – takim, które można potraktować jako karmnik.

Zdarza się, ale rzadko, że błędnie rozpoznają domniemaną szansę, okazję – że popełnią falstart, przykleją się do protektora, który sam wkrótce znajdzie się w kłopotach, że zarzucą wędkę tam, gdzie rybka nie bierze. Przeważnie jednak „mają nosa” do koniunktury średniookresowej, nie „inwestują” ze stratą. Jeśli w końcu popełnią jakiś błąd, to innej natury. Taki oto, że czas prosperity, który mija szybko jak wszystko we współczesnym świecie, im zdaje się wieczny, dla nich jakby zatrzymał się. I z tego powodu zaślepia ich – pospołu z zachłannością – pycha i krótkowzroczność.

Wtedy nie dostrzegają w porę, że ten czas pasożytniczego błogostanu wkrótce się skończy i trzeba się ewakuować, zanim inni zaczną rozliczać z marnotrawstwa publicznego grosza, nadużyć, przywłaszczeń, sybaryckiego stylu życia fundowanego ze środków publicznych przeznaczonych na rozwiązywanie zadań społecznych. Jeśli po drodze zbudowali sobie – na swoją miarę – Bizancjum, to wcześniejszy zmysł przewidywania, ustalania, skąd pomyślny, a skąd niesprzyjający wiatr wieje ulega degeneracji.

Jak wcześniej byli pierwsi i najlepsi przy „przechwytywaniu” kluczowych ról społecznych i stanowisk, tak teraz – u kresu swego żerowania – okazują się nieprzytomni, uśpieni własnym samozadowoleniem. A jeśli nawet zaczynają reagować na zmianę, która ich zmiata, są w tym tragicznie spóźnieni i żenująco niezdarni. Mistrzowie „skoków na kasę”, przekrętów, intryg eliminujących konkurentów, twórcy fasad unieważniających kryterium kompetencji i efektywności działania po zdjęciu klosza, pod którym delektowali się swoim sprytem, okazują się żałośni, bezradni. I co najwyżej kompensują to swoją bezczelnością.

Ale właśnie taki finał ich drogi triumfalnej nie jest żadną niespodzianką, natomiast przypomina on o przesłoniętej wcześniej, a nieusuwalnej antynomii. Jest to mianowicie rozziew między skalą ich sprytu i pomysłowości w zawłaszczaniu struktur instytucjonalnych, w swoistej prywatyzacji instytucji publicznych i uprawnień przypisanych do określonego stanowiska a ich niekompetencją z punktu widzenia merytorycznych wymagań, warunków uporania się z powierzonym im – lub zagarniętym przez nich – zadaniem.

Paradoks jest tu widoczny: najlepiej wychodzi im (w punkcie wyjścia, nie później) opanowanie właśnie takich sfer funkcjonowania państwa, gospodarki, kultury, nauki, które wymagają profesjonalistów, specjalistów, ludzi sprawdzonych nie tylko posiadanym dyplomem, ale przede wszystkim doświadczeniem, osiągnięciami i zasługami w danej dziedzinie. Otóż tych ludzi – jako kandydatów do ról odpowiadających ich kwalifikacjom i uzdolnieniom, kierujących się przy tym właściwą motywacją (postawą służebności, ambicją uporania się z istotnym wyzwaniem społecznym) – tych ludzi już na starcie ambitne miernoty (ambitne ponad stan, ponad miarę tego, co w ogóle rozumieją i umieją) potrafią ograć niezawodnie.

To przygnębiająca prawidłowość. Zachodzi mianowicie „dodatnia korelacja” między brakiem kompetencji merytorycznych umożliwiających efektywność działania na zajmowanych stanowiskach a partykularną zapobiegliwością – sprytem w zabiegach o stanowiska, mamonę i prestiż, inwencją w omijaniu takich czy innych zakazów, ograniczeń, w uwalnianiu się od kontroli, ba, w zapobieganiu możliwości rozliczeń, ponoszenia odpowiedzialności za własną działalność. To znaczy: za wysokie koszty społeczne amatorszczyzny, wiecznej improwizacji, tromtadracji, funkcjonowania – zamiast w  trybie ustalonych zasad i procedur – w trybie „stanu nadzwyczajnego” albo trywialnej dowolności, samowoli.

Odnosząc to do świeżego makrosyndromu, tzn. do bilansu ośmioletnich rządów PiS, trudno nie być zaszokowanym misterną dekonstrukcją mechanizmów kontroli społecznej, medialnej i prawnej nad rządzącymi. I pozostawioną w spadku kwadraturą koła. Bo jak tu rozliczać malwersantów i partaczy z ich szkodnictwa, gdy wcześniej zdążyli metodycznie, systemowo obsadzić sobą i „swoimi” instytucje, które miałyby osądzać lub ścigać przestępstwa popełniane przy sprawowaniu władzy. A co najmniej zdołali sparaliżować organy powołane do tego, aby do nadużyć nie dopuścić lub karać je natychmiast.

Drugą stroną tej antynomii między niekompetencją i prywatą a chorobliwą ambicją, by zajmować się – bezkarnie i bez przeszkód właśnie tym, czego pretendenci do rządów i zarządzania nie potrafią, czemu nie są w stanie sprostać jest pokrewna sprzeczność. To dysonans   między niewiarygodną wręcz skutecznością kombinatorów i uzurpatorów w służbie własnej zachłanności a ich równie trudną do uwierzenia i wytłumaczenia elementarną nieudolnością w działalności opanowanych przez nich struktur, organów, stanowisk.

Koloryt światka drobnych cwaniaczków na stanowiskach wymagających szerokich horyzontów umysłowych (którzy na wielkie struktury patrzą tak „przenikliwie” jak na swoje podwórko, piaskownicę) polega na tym, że przy tym – nieraz z najwyższą powagą i wiarą szczerą – udają  „mężów stanu”, „mężów opatrznościowych”, „przewodników”, „zbawców ojczyzny”.

O spryciarzach tego formatu powiada się, powtarzając za Słonimskim, że są jak Midas z odwróconym znakiem. Jak Midas wszystko, czegokolwiek dotknął zamieniał w złoto (zresztą, z tragicznym skutkiem), tak oni czymkolwiek się zajmą, zamieniają to w gówno. „Szlak bojowy” dobrze zorganizowanych na wzór mafijny (bo więcej niż klikowy) cwaniaczków, kombinatorów znaczony jest blamażem, żenadą, obciachem. I nie przesłonią tego fetoru postępującego rozkładu żadne odświeżacze powietrza, eliminatory zapachów – w postaci zadęcia, patosu, bizantyńskiej celebry, potiomkinowskich chat, przykrywania jednej klęski zapowiedzią następnego Wielkiego Dzieła.

Naiwne jednak byłoby zdziwienie podobnym kontrastem – tak typowe w postawach inteligenta pięknoducha. Ten wierzy szczerze, że zasady, kryteria dobrego smaku oraz głos sumienia to czynniki, które powinny same w sobie zapobiegać takim sytuacjom, że do władzy dochodzi Edek z Tanga Mrożka, Nikodem Dyzma, półinteligent lub cham (ale sprytniejszy i skuteczniejszy niż piewcy przyzwoitości); i rządzą nami osobnicy będący skrzyżowaniem cwaniaczka, chama, kłamcy i mitomana. To żadna pociecha, że politykowi nazwanemu powszechnie i zgodnie Pinokiem nos tak rośnie bez końca, że podchodząc doń trzeba uważać, by nie nadepnąć. Skoro zasady, wzorce dobrych obyczajów, poczucie przyzwoitości powinny temu zapobiec, to dlaczego nie zapobiegają? Chyba trzeba je ukarać za to, że nie spełniają oczekiwań? A mówiąc serio: może brakuje im czynnika egzekucji?

Na marginesie takiego zdziwienia „klasy ludzi kulturalnych”, dżentelmenów i dam pozwolę sobie na nietaktowną uwagę. Nasuwa się spostrzeżenie, że ten rodzaj naiwności przejawili nie tylko twórcy Konstytucji III RP, którym nie mieściło się w głowie, że można wszystko przewrócić i przekręcić „bez żadnego trybu”, ale i prawnicy-eksperci, którzy jeszcze teraz, w dobie rozliczeń i poszukiwania dróg naprawy jakby zapomnieli o własnych naukach ze studiów prawniczych, że norma nieopatrzona sankcją albo nie działa, albo może być podeptana z dziecinną łatwością. Omija ich refleksja nad własnym umysłem zamkniętym, gdy z najwyższą powagą powiadają teraz, że nic w Konstytucji nie wymaga zmiany (w celu zapobiegania jej łamaniu), bo rządzący… powinni jej przestrzegać, bo Konstytucja obliczona jest na stan normalności. Wystarczy zatem odsunąć od władzy tych nienormalnych, nieporządnych i wrócić na właściwą drogę kierując się tą nieskażoną busolą. Nic nie zrozumieli z tego długoletniego „wypadku przy pracy”?

Gdyby Kodeks Karny opierał się na podobnym rozumowaniu, że ludzie powinni być dobrzy, a nie powinni kraść, przywłaszczać mienia publicznego, łgać na stanowisku urzędowym, marnotrawić powierzone im zasoby publiczne – po prostu „nie powinni”, to ładnie byśmy wszyscy wyglądali! W tym wypadku formuła „powinni”, „nie powinni” staje się pobożnym życzeniem. Jak wiadomo jednak, siłą prawa karnego jest realistyczne założenie, że ludzi jednak kusi to i owo, choć nie powinno, a skoro ich kusi, to trzeba być przygotowanym na konsekwencje tego, a co więcej, odstraszać nie tylko po fakcie (następnych potencjalnych sprawców), lecz i przed (zanim ktoś niecny zamiar zacznie urzeczywistniać).

Czy to tak trudne do przewidzenia i zrozumienia, że skoro władza nieskutecznie kontrolowana i ograniczana deprawuje, to w tej sferze wyobraźnia prawodawcy musi wykraczać poza wzorzec, „jak być powinno”?  I odnosić się do pytania: A co byłoby, gdyby ktoś jednak naruszył tę czy inna normę konstytucyjną? Jak można by go powstrzymać albo ukarać?

Prawnik-pięknoduch rozumuje jak moralista i salonowiec rozprawiający o kryteriach przyzwoitości, a nie jak realista rozpatrujący zależności warunkowe. Na pytanie, dlaczego ktoś tak bezceremonialnie i bezkarnie łamie konstytucję z konsekwencją wielokrotnego i bezczelnego gwałciciela, nie znajduje odpowiedzi innej niż stwierdzenie, że ktoś jest złym człowiekiem. I własne płomienne, a bezradne oburzenie. Szokuje go zaś cyniczne, lecz przytomne postawienie sprawy: Dlaczego ktoś pozwala sobie na bezprawie? Otóż dlatego, że może. Bo nie przewidziano takiej możliwości i w konsekwencji sposobu powstrzymania go.

To ciekawe, że prawnicy w sądach i w roli radców prawnych są tak przytomni i praktyczni, a konstytucjonaliści celebrują swój tak doskonały, a przecież tak dziurawy konstrukt.

Cwaniak zawsze ogra pięknoducha. Także na politycznym Olimpie.

Ale wróćmy do omawianego szokującego dysonansu.

Nie ma w tym nic dziwnego, że ktoś może być jednocześnie niezrównanie skuteczny w partykularnej, i to nawet przestępczej, zapobiegliwości, sprawny w „dojeniu” państwa, przedsiębiorstwa, instytucji kultury i nauki, przewidujący w asekuracji i w zapewnianiu sobie bezkarności a… żenująco nieudolny w realizacji „psich obowiązków”, jakich formalnie się podjął, skoro postanowił zostać ministrem, dyrektorem, ambasadorem, konsulem, sędzią, policjantem. Wręcz przeciwnie, to jest zupełnie logiczne – z punktu widzenia potrzeb i nastawień Kombinatora. Wielkiego Kombinatora – „stratega”, który bawi się państwem jak swoją zabawką, jak i Drobnego Kombinatora na Wielkim Stanowisku. Przecież z założenia myśli on wyłącznie o tym, jak załatwić sobie państwową fuchę i obudować ją dodatkowymi, a jeśli ją otrzyma, to wyłącznie o tym, jak się utrzymać mimo widocznego nieudacznictwa w realizacji służbowych obowiązków, jak przechytrzyć lub zakrzyczeć, zastraszyć krytyków. I w tym repertuarze jest niezrównany. Społeczne zaprogramowanie stanowiska, jakie objął, załatwił sobie, dostał w prezencie od Patrona jest mu zupełnie obojętne. Co najwyżej umie jeszcze „dorobić ideologię” do swojej partaniny, nieudacznictwa, szkodnictwa. Potrafi przedstawić swoje wyczyny jako misję, posłannictwo dziejowe, żarliwą służbę ojczyźnie, obronę Wiary, walkę z „układami”.

Ten cynizm podlany patetycznym sosem dobrze ilustruje anegdotyczna definicja: Czym różni się kolektyw od kliki? Klika to taki kolektyw, do którego ja nie należę. Walczę z „układami”… wrogimi, konkurencyjnymi, bo przecież nie z własnym układem. A tym układzie będę układny, nie zawiodę swego chlebodawcy, na jego rozkaz zepsuję co trzeba i dostanę nagrodę.

Tu znów widzimy zastanawiający fenomen. Osobnik kierujący się głównie lub wyłącznie instynktem rwacza, kombinatora, z natury aspołeczny jest jednak „spolegliwy” w stosunku do tych, którym z ręki je, zapracowując gorliwością, lojalnością, karkołomną dyspozycyjnością na nagrody – na licencję od Szefa na przekręty, „dojenie” powierzonego mu gospodarstwa. Im bardziej jest bezideowy, tym natrętniej bełkoce o racjach wyższych, śpiewa w chórze zgodnie z przekazem dnia, walczy jak lew o dobre imię swojego gangu. Najniżej klęka, najgłośniej się modli, składa najokazalszy wieniec (nie z własnej kieszeni, ze służbowego budżetu).

Dorzućmy do tego jeszcze jeden paradoks. Owce głosują na wilki, kury na lisa. I w takim „żelaznym elektoracie” są nawet tacy, którzy, gdy lis pożre jakąś kurę, wilk jakąś owcę, uznają, że widocznie one na to zasłużyły. Wodzu, prowadź, a kiedy po drodze znów coś skubniesz, to nie zapomnij o nas, podziel się, niech i nam coś z pańskiego stołu kapnie. Cwaniak ustawiony na najwyższym szczeblu zawsze może liczyć na nieduży sprycik swoich wyborców, którzy, gdy wyciągają rękę po okruchy, to przymykają oko. Taki „cyniczny wyborca” – jak określili go dwaj socjolodzy – przypomina swoją postawą gościa, który chętnie kupi zegarek za pół ceny… od pasera.

          PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 265, grudzień 2023, ISSN 2300-6692 również

  1. UKRAINA

    Polityczne Boże Narodzenie
  2. 25 GRUDNIA

    Nasza tradycja
  3. CZAS PREZENTÓW

    Przytul perłę
  4. ZIMĄ W LESIE

    Polowanie
  5. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Cwani nieudacznicy
  6. ARABSKIE OPOWIEŚCI

    Esy floresy kultury
  7. ZROZUMIEĆ DALEKI WSCHÓD

    Makau wraca do Chin