Established 1999

SZTUKA MANIPULACJI

03/03/2008

Kokieteryjna sprężyna

Mistrzów flirtu oraz mistrzów fizycznej rozkoszy usiłują naśladować w swych grach negocjatorzy w biznesie i dyplomacji, zawodowi hazardziści, stratedzy promocji oraz pospolici naciągacze.

Dr hab. MIROSŁAW KARWAT


 


Profesor Uniwersytetu Warszawskiego


 


Krygowanie się (waham się; namów mnie; zdecyduj za mnie) to taktyka stosowana w sytuacji samoobsługi, specyficznej o tyle, że czynimy kogoś środkiem własnego samozaspokojenia. Można to nazwać samoobsługą po prostu dlatego, że inicjator kontaktu jest samowystarczalny, działa z myślą o sobie, a nie o innych. Odczuwa i zaspokaja potrzebę autoadoracji, samodopieszczenia, w której sam dla siebie jest wystarczającą atrakcją, nagrodą. Z pozoru przeczy temu fakt, że w tym celu posługuje się kimś z otoczenia albo wręcz całym otoczeniem. Bowiem prowokuje innych do tego, aby go chwalili, podziwiali, namawiali do czegoś; aby podali mu na tacy to, co mógłby nawet sam wziąć – lecz to wyglądałoby jakoś głupio, trywialnie.


Sprawcy nacisku, którym udało się „zgwałcić skromnisia”, by przyjął nagrodę, stanowisko, awans, jakiś zaszczyt, by wypiął pierś do orderu, w rzeczywistości są przez niego zaprogramowani właśnie deklaracjami fałszywej skromności, nieszczerą ekspresją wahań, zakłopotania, docenienia rywali itd. Tak czy inaczej partnerzy dopieszczający (albo nawet cała publiczność, widownia, która zbiorowo koi, pieści i łechce miłość własną zadufka-kokieta) są tu jedynie narzędziami; natomiast dobrem, o które toczy się gra, są psychiczne satysfakcje tego prowokatora, a czasem i wymierne korzyści uzyskane w oprawie pełnej splendoru, wzniosłości, galanterii.


Możliwa jest jednak jeszcze inna sytuacja. Dobrem samym w sobie może być dla kokieta lub kokietki druga osoba – zwłaszcza jako patron, protektor, sponsor (hojna dojna krowa, potencjalny spadkodawca), jako atrakcyjny ornament (popatrzmy na mężów lub żony wybierane na pokaz, służące wyłącznie do podniesienia własnego statusu), względnie jako obiekt autentycznego seksualnego pożądania (muszę ją/go mieć!) albo psychicznych obsesji miłosnych.


W takich przypadkach kokiet lub kokietka nie zajmuje się minoderią, lecz zachowuje się jak myśliwy i zdobywca. Wtedy kokieteria jest sztuką wabienia, nęcenia, usidlenia, zastawiania pułapki z przynętą. Celem jest rozpoczęcie gry, którą per saldo steruje inicjator-kokiet(ka). Gry zwieńczonej podbojem miłosnym, korzystnym mariażem, fuzją firm, koalicją partyjno-rządową czy też innym rodzajem związku. Przynętą mają być rzeczywiste lub upozorowane walory kokieta (kokietki) – cechy wzbudzające podziw, pragnienie zbliżenia, więzi, poczucie wyróżnienia, sukcesu lub bezpieczeństwa. Zaś wyeksponowaniu przynęt, utrwaleniu pożądania i skutecznej tresurze służy charakterystyczna taktyka, polegająca na cyklicznym wzmaganiu zachęt, zaproszeń, nawet ustępliwości, ba! niemal uległości – oraz oznak dystansu, wahań lub odmowy.


Kalkulacja jest prosta: Zasmakuj w próbce, niech skusi Cię przedsmak, radosna perspektywa. Tym bardziej będzie ci zależało i tym bardziej będziesz podatny nawet na ewidentne prowokacje, próby cierpliwości i godności. Tym łatwiej przełkniesz nawet rozczarowania i upokorzenia licząc na rekompensatę końcową.  


Przy wszystkich różnicach jest więc coś wspólnego w krygowaniu się i w kokietowaniu zmierzającemu do uzależnienia innych.   


Jedno i drugie postępowanie przypomina zasadę działania sprężyny: rozciąganie, rozluźnienie – ściągnięcie, zbliżenie – odbicie – powtórne skurczenie dystansu. 


I rzeczywiście, kokieteria – zwłaszcza ta zaborcza, choć osłonięta „miną niewiniątka”, pozorami roztargnienia (!) czy nawet oparta na wyzywającej kapryśności, działa analogicznie i równie skutecznie jak sprężyna w ruchu mechanicznym. Utrwala i amortyzuje  związek osoby prowokującej z osobą podejmującą wyzwanie, zafascynowanej bądź samą grą, bądź partnerem; a zarazem więź intensyfikuje.


Zapewne nie jest przypadkiem, że takie konwencjonalne albo i całkiem perwersyjne  rozgrywki uczuciowe – doprowadzające podnietę, pożądliwość i wzruszenia do kulminacji, szczytowego natężenia – jako żywo przypominają fizjologiczny mechanizm rozkoszy, której nie byłoby, gdyby w zbliżeniu i ucisku nie było przerwy i oczekiwania na ciąg dalszy. 


Mistrzów flirtu oraz mistrzów fizycznej rozkoszy usiłują naśladować w swych grach negocjatorzy w biznesie i dyplomacji, zawodowi i nałogowi hazardziści, stratedzy sprzedaży i promocji, a także pospolici naciągacze. Dość podobnie starają się wciągnąć drugą stronę do swej gry – stworzonym poczuciem ekskluzywności, niedostępności, wzbudzoną w kimś chęcią sprawdzenia sił i ambicją samopotwierdzenia (ja ten próg przekroczę!); a następnie podtrzymują jej udział i uzależniają od siebie perspektywą utraty już prawie osiągniętej zdobyczy.


Już lis był w ogródku, już witał się z gąską… Przecież nie wycofa się po tym, gdy tak wiele w to włożył wysiłku, starań, wydatków. Gdy tak się nadął, nie może po prostu spuścić powietrza. Nie zdecyduje się na odwrót, gdy pomyśli, ile straci przez rezygnację, jaka to ujma na honorze i ambicji być nieskutecznym, odprawionym, niewybranym.


I zaloty, i zbliżenia cielesne (w seksie, w boksie), i negocjacje, i targi sprzedawcy z nabywcą oparte są na zasadzie sprężystości.


Przyciągaj, przetrzymuj, odpychaj; rozmyślaj się – raz na nie, raz na tak; zapraszaj powtórnie, wzmagając pragnienie i podbijając cenę.  Byle z umiarem, z wyczuciem, żeby nie wyrzucić zdobyczy poza orbitę.