Established 1999

W OPARACH WIZERUNKU

2 październik 2016

Celebrycki tytuł do "sławy"

Zweryfikujmy popularną definicję celebrytów – „znani z tego, że są znani”. W tym skrócie myślowym zawarte jest błyskotliwe, a poniekąd ironiczne, spostrzeżenie i stwierdzenie, że tytułem do zbiorowego zainteresowania i wyeksponowania pewnych ludzi jest nie tyle taki czy inny powód do tego, by zyskali sławę, popularność, a choćby rozpoznawalność (w postaci jakichś dokonań, dzieł, wyczynów), ile opinia (właśnie – czyja?), że są znani. Mniejsza o to, ile jest prawdy w tym założeniu (że ci „znani” są tak znani, rozpoznawalni, że każdy wie, kto to jest X lub Y i każdy jakoby się nim interesuje, i to w detalach zupełnie społecznie nieistotnych) – pisze profesor Mirosław Karwat.

Prof. dr hab. Mirosław Karwat, Uniwersytet Warszawski

Określenia „celebryta” i „celebrytyzm” odnoszą się nie tyle do rzeczywistego stanu i zasięgu zainteresowania daną osobą, ile do sposobu postrzegania i sposobu przedstawiania takich osób przez media, przez wydawców, redaktorów, reporterów, zawodowych podglądaczy, podsłuchiwaczy i nagrywaczy (na czele z osławionymi paparazzi). Nie tyle do wysokiej pozycji w jakiejś merytorycznej dziedzinie i hierarchii (wybitny artysta, niedościgniony w swym fachu reporter, najmądrzejszy z uczonych w danej specjalności), ile do natężenia i natręctwa w serwowaniu i powtarzaniu informacji o kimś. Może to więc być i wielkość „napompowana”, nadmuchana jak balon medialnym zadęciem, i nijakość (choć tę mizerię przedstawioną jako „ważność” kupują bezkrytyczni odbiorcy i wtórnie nakręcają spiralę inforozrywki swoimi „odwiedzinami” i „lajkami” na stronach).

Celebryckie „bycie na topie” nie oznacza bynajmniej, że funkcjonowanie takiej osoby i jej festiwal (jej „pięć minut” w świetle jupiterów) ma jakiekolwiek, zwłaszcza trwałe, znaczenie dla sztuki, polityki, nauki. Celebryta nie jest kimś wpływowym, o zdolnościach sprawczych. Najczęściej jest albo kimś na marginesie spraw ważnych społecznie (gdy, paradoksalnie, to, co ważne społecznie jest na marginesie uwagi, on zaś ustawiony w centrum), albo wyeksponowanym figurantem, ozdobnikiem w czyimś przedsięwzięciu (tak jest z celebrytami na listach wyborczych i w rozmaitych martwych komitetach honorowych, radach programowych, sądach konkursowych), albo wręcz zupełnym pasożytem zajmującym się tylko samym sobą i swoimi znajomymi, lecz obsługiwanym społecznie (bo przecież nie płaci za reklamę swej osoby, a bywa, że dostaje honorarium za opowieści o swoich humorach).

W celebryckim schemacie „sławy” zanika, a raczej ulega podmianie, pierwotne znaczenie tego słowa.

Przypomnijmy, po pierwsze, że pojęcie sławy przez całe stulecia odnosiło się nie po prostu do rozgłosu (zwłaszcza – nie do rozgłosu „tu i teraz” i w naturalnym własnym środowisku danej osoby), lecz do faktu, iż wiedza (choćby uproszczona lub zmitologizowana) o kimś, o jego dokonaniach wykraczała poza ten krąg czy obszar jego funkcjonowania, docierała do rejonów i środowisk odległych (odległych przestrzennie bądź z punktu widzenia dziedziny funkcjonowania). W tym sensie sławny był kompozytor czy pisarz, o którym słyszano (co najmniej słyszano, wiedziano) w innych krajach, ale też – we własnym kraju – w innych środowiskach niż w kręgu kolegów muzyków, literatów.

Po drugie, nie nazywano sławą chwilowego rozgłosu, owych przysłowiowych „pięciu minut” figurowania na liście przebojów czy na liście laureatów gazetowego plebiscytu „człowiek roku”, ale raczej trwałość wiedzy i pamięci o kimś, także lub może zwłaszcza po śmierci. W tym sensie „sławny” był ten, kto przeszedł do historii, a nie ktoś fascynujący współczesnych do czasu, nim zmienił swój status na „zeszłoroczne śniegi”.

Po trzecie, sława dotyczyła tego, co uznawano za osiągnięcie społeczne; tego, co zdaniem dość powszechnym ktoś pozostawił po sobie – jako trwałej spuścizny. A nie pikantnych szczegółów z higieny osobistej, życia intymnego, upodobań kulinarnych, ewidencji kochanków, numeracji żon lub mężów itp. Właśnie takie informacje w przypadku ludzi sławnych uznawano za zupełnie nieistotne i wręcz zbędne. Co prawda, na tej autentycznej, merytorycznie uzasadnionej sławie polityków, duchownych, uczonych, artystów, generałów, ludzi biznesu, bojowników itp. żerowano potem w rozlicznych bestsellerach straganowych typu „Marie jego życia”, „Życie seksualne kardynała K”, „Noblista N jako smakosz i kucharz”. Ale nikt rozumny nie zakładałby, że to były przesłanki sławy takich ludzi lub istota ich wizerunku. Każdy wiedział, że jest to „przybliżanie wielkich maluczkim” i dyskontowanie cudzej sławy we własnej mikrotwórczości, jeśli nie nazwać tego pasożytnictwem. A dziś to uległo odwróceniu: nie tyle ważna jest czyjaś działalność zawodowa lub ochotnicza i jej społeczne rezultaty, walory, ile: co ten ktoś jada i gdzie, z kim sypia, ile zarobił w gwiazdorskim, choć drugoplanowym epizodzie, komu zrobił dziecko i czy się do tego przyznaje (a jeśli, to za ile).

Po czwarte wreszcie, sława – choć wynikała z faktycznych, a cennych społecznie dokonań i opierała się na informacjach sprawdzalnych – zwykle przerastała w pewną legendę, we wzniosłą opowieść o czyichś czynach, ubarwioną wyidealizowanym wizerunkiem bohatera, mędrca, wybawcy, przewodnika jako człowieka doskonałego, ze spiżu i brązu (to dlatego tak przekornie „obrązowiał” posągowe postacie Boy-Żeleński).

W dzisiejszym rozgłosie natomiast, fałszywie utożsamianym ze sławą, wizerunek celebryty zbudowany jest na wydarzeniach i informacjach trywialnych, bliskich niesmaku, a nie patetycznych uniesień. Również podziw towarzyszący sławie jest czymś innym niż podziw dla celebryty – ten oparty jest na zazdrości (on ma to wszystko, czego ja nie mam i nigdy nie będę miał, choć właśnie to mi się marzy) i na dość specyficznych powodach do zdziwienia i zaskoczenia (w rodzaju: Jak on to robi, że zarabia lub przepuszcza 2 miliony w jeden dzień).

Panteon celebrytów jest zmienny jak kalejdoskop i pogoda – nic dziwnego, gdyż opiera się na doraźnym rozgłosie, na chwilowej koniunktueze – nie na sławie – i na tak zwanej rozpoznawalności. Wielu sławnych ludzi nie rozpoznawano na ulicy, choć słyszał o nich „każdy”, tu natomiast działa mechanizm „Twoja twarz brzmi znajomo”. Rozpoznawalność ma zupełnie inne źródła i granice niż dawna sława. Aktor, który został celebrytą, jest rozpoznawalny za sprawą występów reklamie, nie w teatrze; jego narzeczona jest rozpoznawalna za sprawą zdjęcia i komentarzy w „Pudelku”, a nie z jakichkolwiek innych powodów.

Tu wrzucę kamyk do swojego ogródka. Wielu moich kolegów politologów (choć podobnie – socjologów, psychologów, historyków) zamieniło nieosiągalną sławę (z artykułów i książek, których nikt nie czyta i nie pamięta) na wymierną rozpoznawalność, która wymaga jednak od nich, by przybiegli do telewizji na każdy gwizdek z okolicznościowym komentarzem, na temat raz taki, raz siaki, dowolny. Niemal nikt z telewidzów (poza kolegami z branży) nie wie, nie pamięta, ani nawet nie jest ciekaw, w czym są specjalistami, co ważnego badają, co opublikowali, ale za to każdy ich rozpoznaje: o, to ten sam, którego widziałem w tv przedwczoraj. O czym mówił i co? A czy to ważne?

Ale ta gorliwość nie uczyni ich celebrytami. Co najwyżej mogą się otrzeć o celebrytów, liznąć ich splendoru na jakimś bankiecie, doświadczyć poczucia „dopuszczenia”. To zupełnie irracjonalne. Racjonalne jest – choć niesmaczne – gdy uczony, pisarz, artysta łasi się do bankiera jako sponsora, ale nie sytuacja, gdy intelektualista, uczony, artysta czuje się zaszczycony znajomością i zażyłością z właścicielką najzgrabniejszych nóg w Polsce i Mitteleuropie albo z impresariem najmodniejszego w tym sezonie wokalisty. To inwestycja chybiona, gdyż wkład wniesiony w „stosunki” z celebrytą jest bezzwrotny i nieodwzajemniany.

Choć zdarzają się i wśród uczonych celebryci. To autorzy naukowych bestsellerów, którzy po ich wydaniu w kilku, nawet kilkunastu językach już nie muszą robić nic innego niż objeżdżać świat z coraz bardziej banalnymi wykładami odtwarzanymi jak z płyty. Zadaniem takich objazdowych prelekcji jest streszczenie lub skomentowanie, a w stosunku do części odbiorców zareklamowanie już znanego od lat dzieła i zaszczycenie gospodarzy za solidne honorarium. Co prawda, choć tacy „celebryci nauki” celebrują samych siebie, nie pozują jednak do zdjęć w slipkach, z nową (całkiem świeżą, bo kilkudniową) żoną, nie wchodzą w skład jury turnieju tancerzy czy zapiewajłów. To zaledwie półcelebryci.

Bo „celebryckość” to cecha stopniowalna. Ale o tym następnym razem.

PROF. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT

Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 179, październik 2016, ISSN 2300-6692 również

  1. LEKTURY DECYDENTA

    O Japonii inaczej
  2. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Życie obok życia
  3. I CO TERAZ?

    Trump - jeden przeciw wszystkim
  4. LEKTURY DECYDENTA

    Szkocka para z psem w Grecji
  5. KAMPANIA SPOŁECZNA

    Kwiat Kobiecości v. rak
  6. Z KRONIKI BYWALCA

    Ekslibrisy Beaty Przedpełskiej
  7. IMR I KWIAT KOBIECOŚCI

    Profilaktycznie o raku jajnika
  8. WIATR OD MORZA

    Wojna polsko-ruska
  9. A PROPOS...

    ...Caracali
  10. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Wicepremier Morawiecki w Waszyngtonie
  11. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Polak i Czech w jednym żyją domu...
  12. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Gdzie czytać?
  13. LEKTURY DECYDENTA

    Wynurzenia jasnowidza
  14. W OPARACH WIZERUNKU

    Celebrycki tytuł do "sławy"
  15. WIDMA PRZESZŁOŚCI

    Duch Bieruta nad państwem prawa
  16. WIATR OD MORZA

    Powrót hrabiów