Established 1999

U WRÓT UNII EUROPEJSKIEJ

5 marzec 2009

Lista obecności

Lobbing prowadzą lobbyści, natomiast dyplomacja stara się dobrze reprezentować interesy swojego kraju tak, jak zostały one określone przez polityków. W związku z tym nasza działalność w Brukseli z konieczności jest szersza, w wielu wypadkach sprowadza się do tego samego, co wykonują lobbyści. Ale lobbysta działa na zlecenie firmy, która ma konkretny interes do załatwienia, stara się np. wpłynąć na kształt nowego aktu prawnego lub modyfikacje do już istniejącego tak, by były zgodne z potrzebami firmy – mówi ambasador Jan Truszczyński.


Z ambasadorem JANEM TRUSZCZYŃSKIM


 


szefem Stałego Przedstawicielstwa RP


przy Unii Europejskiej w Brukseli


 


rozmawia Małgorzata Grzelec


 


Czy Polsce potrzebny jest lobbing w Unii Europejskiej?


 


Polsce jest potrzebna przede wszystkim dobra promocja. Na szczęście w ostatnich 10 latach ukształtował się dość pozytywny wizerunek naszego kraju. Jednakże stereotypy mają to do siebie, że żyją dziesiątki lat i z trudem dają się usuwać. I dlatego naszym zadaniem – i każdego Polaka – musi być redukowanie tych ujemnych elementów naszego wizerunku na zewnątrz. Nie chodzi tutaj o fałszowanie rzeczywistości, o malowanie jej różowym kolorem, ale przedstawianie rzeczywistych osiągnięć.


 


Jednak Pan jako ambasador specyficznej placówki – Przedstawicielstwo przy Unii Europejskiej nie jest zwykłą ambasadą – podejmował działania lobbingowe, gdy groziło Polsce zmniejszenie funduszu unijnej, bezzwrotnej pomocy PHARE.


 


Lobbing prowadzą lobbyści, natomiast dyplomacja stara się dobrze reprezentować interesy swojego kraju tak, jak zostały one określone przez polityków. W związku z tym nasza działalność w Brukseli z konieczności jest szersza, w wielu wypadkach sprowadza się do  tego samego, co wykonują lobbyści. Ale lobbysta działa na zlecenie firmy, która ma konkretny interes do załatwienia, stara się np. wpłynąć na kształt nowego aktu prawnego lub modyfikacje do już istniejącego tak, by były zgodne z potrzebami firmy. My, pracownicy ambasady, jeśli docieramy do urzędników Komisji Europejskiej, deputowanych Parlamentu Europejskiego czy dyplomatów ze stałych przedstawicielstw państw członkowskich Unii Europejskiej, to wykonujemy swoją normalną pracę. Interesy kraju są jasno określone, zdefiniowane w głównych założeniach polskiej polityki zagranicznej, przedstawiamy je w naszych stanowiskach negocjacyjnych oraz wielu innych dokumentach.


 


Gdzie, Pana zdaniem, powinna przede wszystkim odbywać się promocja Polski jako kraju kandydującego do Unii Europejskiej? W Brukseli?


 


Przede wszystkim w krajach członkowskich, choć Bruksela też jest bardzo ważnym miejscem. Myślę, że promocja powinna być precyzyjnie adresowana do grup społecznych i grup zawodowych w państwach członkowskich. To jest kosztowne i skomplikowane. Ale powiedzmy sobie szczerze – możliwość przełamania negatywnego stereotypu Polaka w Niemczech nie na poziomie elit, ale na poziomie człowieka z ulicy jest bardzo ograniczona. Niezależnie od włożonych pieniędzy i podjętych środków nie można liczyć na szybką poprawę wizerunku Polaka. Dlatego, niemal automatycznie nasuwa się wniosek, że wysiłek trzeba skierować na elity polityczne, by relacja kosztów do efektów była jak najkorzystniejsza. Jednak niedobrze jest, gdy promocja sprowadza się tylko do kontaktów z rządem, parlamentem, z twórcami kultury, ze światem nauki i tylko w stolicach. Aczkolwiek w Brukseli nie zapadają wielkie decyzje, jest ona bardzo ważnym miejscem. Tutaj przygotowywany jest surowiec do podejmowania decyzji, tutaj koncentrują się nici biegnące ze wszystkich stolic „piętnastki” i urzędnicy – nie możemy nie doceniać ich funkcji w tym procesie – mają za zadanie osiągać kompromis między interesami poszczególnych krajów członkowskich i przedstawiać wyniki tego kompromisu czynnikowi politycznemu – swoim ministrom – do decyzji. Często zdarza się, że ministrowie zmieniają to, co zostało przygotowane na niższych szczeblach. Częściej jednak jest tak, że ograniczają się do zaaprobowania tego, co przygotowali urzędnicy. Tak samo jest w wypadku Komisji Europejskiej, która w ramach swoich obowiązków przygotowuje projekty stanowisk negocjacyjnych Unii Europejskiej – czyli wszystkich państw członkowskich – do rozmów z Polską. Te stanowiska są często modyfikowane przez kraje członkowskie, łagodzone lub – częściej – zaostrzane. Ale liczba i głębokość modyfikacji jest ograniczona. Dlatego bardzo istotne jest to, co o Polsce napiszą urzędnicy. Nie można więc lekceważyć tego, co wiedzą i myślą o naszym kraju. I dlatego ważne są regularne, częste kontakty ze wszystkimi urzędnikami, którzy mają coś do powiedzenia w sprawach rozszerzenia Unii Europejskiej i w sprawach polskich. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy instytucjom europejskim przyszło znienacka zajmować się nowymi demokracjami –  w tym Polską i Węgrami – w Komisji Europejskiej, w Parlamencie Europejskim i w stałych przedstawicielstwach krajów członkowskich było bardzo niewielu ludzi, którzy wiedzieli cokolwiek o Europie Środkowo-Wschodniej.


 


Czy zatem teraz jest łatwiej?


 


Na pewno tak, bo urzędnicy Komisji są kompetentnymi partnerami do dyskusji, których nie można zwieść lukrowanymi historyjkami i z którymi trzeba rozmawiać poważnie, prezentując fakty, bo tylko fakty mogą ich przekonać o wiarygodności Polski jako kandydata do członkostwa i przyszłego partnera. Teraz rozmawiamy z dobrze poinformowanymi urzędnikami, którzy mają wyznaczony cel – tym celem jest doprowadzenie do rozszerzenia Unii Europejskiej. Ale, z drugiej strony, mam w Brukseli bardzo wiele kontaktów i często przekonuję się, jak duże są jednak jeszcze luki w wiedzy o Polsce i jak często partnerzy lubią posługiwać się stereotypami, nierzadko negatywnymi. Nie dziwię się temu.


 


Podkreśla Pan, że Bruksela jest bardzo ważnym miejscem, a jednocześnie jest Pan zwolennikiem promocji Polski prowadzonej przede wszystkim w krajach członkowskich. Natomiast wiele firm zarówno z krajów należących do UE, jak i spoza niej, ma swoich lobbystów w Brukseli. Widocznie jednak lobbing się przydaje!?


 


Oczywiście, że tak. Ale o tym każdy musi decydować sam. Wszystko, co nie jest rządem, ma swoje interesy. Jeśli z ich oceny wynika, że przydałby się własny reprezentant, rezydujący czy dojeżdżający do Brukseli, to jest kwestia decyzji danej organizacji branżowej, reprezentacji interesów grupowych, wreszcie danej firmy, czy zechce się zainstalować w Brukseli, czy nie. Rząd na to nie ma i nie powinien mieć wpływu.


 


Jednak rządy niektórych krajów, np. Finlandii, zachęcały i wspierały finansowo organizacje ze swoich krajów, np. rolnicze, by wysyłały swoich lobbystów do Brukseli. Natomiast przedstawiciel naszych organizacji rolniczych działał w Brukseli za pieniądze UE, z funduszu PHARE.


 


Mnie jest trudno powiedzieć w sposób całkowicie zdecydowany, czy rząd powinien wspierać finansowo osiedlanie się w Brukseli organizacji sektorowych czy branżowych – wyłączam z tego oczywiście całkowicie indywidualne spółki i firmy. Myślę, że zdrowa jest sytuacja, gdy organizacja, która ma swoje interesy, na ogół pokrywające się z generalną polityką kraju, ale niekoniecznie i nie zawsze pokrywające się z tym, co rząd uważa za ogólnie dobre dla Polski, nie jest finansowana przez rząd. Każda organizacja musi sobie sama odpowiedzieć, czy uważa za potrzebne zainstalowanie się w Brukseli. To, że niektóre organizacje już tu mają swoich przedstawicieli – np. Konfederacja Pracodawców Polskich – nie przesądza jeszcze o niczym. Inne kraje kandydackie też dopiero zaczynają. Węgrzy mają od września przedstawicielstwo swoich regionów, Czesi przysłali reprezentanta swojej największej firmy – Ceskie Elektrarne Zavody. Często jest tak, że to, czego chce sektor przemysłowy, branża lub firma, nie pokrywa się do końca z polityką rządu. Stąd ich lobbing prowadzony wobec rządu i legislatorów polskich, a zdarza się, że i wobec instytucji europejskich, nie pokrywa się z polskim stanowiskiem w negocjacjach z UE. Niektórzy aktorzy sceny przemysłowej chcieliby, żeby stanowisko negocjacyjne było jeszcze bardziej ostrożne i zawierało jeszcze dłuższe okresy przejściowe na dostosowanie. Inni – przeciwnie, chcieliby, żebyśmy w ogóle zrezygnowali z rozwiązań przejściowych. Dlatego każdy musi sam zdecydować, czy chce płacić za swoją obecność w Brukseli. Jednak, generalnie – im szersza obecność w Brukseli tych organizacji, które nie są powiązane z rządem centralnym, tym większa wiarygodność Polski, tym lepsze dowody, że Polska poważnie traktuje sprawę swojego członkostwa, że widzi interesy, które są w związku z tym do zrealizowania, że nie tylko rząd, nie tylko elity starają się o to członkostwo i wyciągają własne wnioski z faktu, że za kilka lat Polska stanie się państwem członkowskim Unii.


 


Jeśli rząd obawia się, że jedna organizacja mogłaby dbać w Brukseli o interes zbyt odbiegający od założeń rządu, mógłby dla równowagi wspierać kilka i w rezultacie ogólny interes kraju zostałby zrównoważony?


 


Oczywiście, nie śpiewamy wszyscy w Polsce unisono, ale im więcej nas śpiewa, tym większa szansa, że zamiast jakiejś totalnej kakofonii powstanie chór, który brzmi tutaj, w Brukseli, dość harmonijnie. Podczas negocjacji stowarzyszeniowych pojawiła się sprzeczność interesów w obszarze handlu, zwłaszcza rolnego, która na pewien czas nawet zahamowała negocjacje latem 1991 r. Już wcześniej, bo wiosną tamtego roku, powstała myśl, by informacje o tym, co jest interesem Polski w negocjacjach, przedstawiał nie tylko rząd, ale i przedstawiciele interesów sektorowych i branżowych. W praktyce wyglądało to tak, że rząd musiał nakłaniać owe organizacje do paru wyjazdów do Brukseli, pomóc nawiązać im kontakty z przedstawicielami Komisji Europejskiej i z odpowiednimi organizacjami europejskimi oraz – może nie tyle udzielać instrukcji co należy mówić, ale pomóc w określeniu meritum, które owe organizacje miały przedstawić.


 


Czy jednak nie jest rolą rządu przekonywać organizacje sektorowe, branżowe czy jakiekolwiek, by jednak chciały podejmować lobbing w Brukseli, skoro może im to przynieść korzyść, choćby w postaci podpowiedzi w definiowaniu interesów, a poza tym zwiększa wiarygodność kraju?


 


Nigdy nie jest tak, że wszyscy mają identyczne interesy, rząd musi to uwzględniać, musi wkalkulować ryzyko, że czyjeś interesy zostaną po drodze naruszone, że nie wszystkie firmy i organizacje będą w stu procentach podzielać stanowisko rządu. Ale rząd musi prowadzić działalność negocjacyjną w taki sposób, żeby globalnie interes kraju był zrealizowany możliwie jak najlepiej. Natomiast przekonywanie do lobbingu nie jest takie proste. W działalności tak szerokiej jak lobbing nie jest łatwo od razu zobaczyć korzyści. Lobbing wymaga budowania miesiącami sieci kontaktów, zaufania, wiarygodności i przekonywania partnerów, że to, co przedstawia lobbysta, oparte jest na faktach. To jest inwestycja, w wypadku której nie można liczyć na szybki zwrot kosztów. Myślę więc, że tym, co powinno przesądzać jest czynnik naśladownictwa, imitacji. Skoro tylu przed nami uznało, że opłaca się zainstalować w Brukseli, budować siatkę kontaktów, to myślę, że nie pozostaje nic innego, jak wyciągnięcie wniosków i naśladowanie. To, że w Brukseli jest tak dużo lobbystów – reprezentacji interesów sektorowych i branżowych, poszczególnych regionów i miast, to nie jest wynikiem tylko instynktu stadnego, ale jest przejawem dobrze rozumianego dbania o własne interesy. Ale wydaje mi się, że w Polsce nie jest jeszcze zbyt wysoka świadomość kosztów i korzyści związanych z własną reprezentacją w Brukseli. Bo trudne jest przede wszystkim zdefiniowanie celów do osiągnięcia. Widać to choćby na przykładzie naszych regionów, które chciałyby zaznaczyć swoją obecność w Brukseli. Rozważane są różne pomysły – instalacja biur poszczególnych województw, założenie wspólnego biura dla Stowarzyszenia Miast Polskich i Stowarzyszenia Gmin i Powiatów. Któryś z tych wariantów zostanie na pewno realizowany, ale nie każdy z nich jest równie opłacalny i sensowny. Ten, który jest najbardziej ambitny i za którym zdaje się opowiadać dużą część województw – otwarcie własnych biur przez każde województwo – obecnie jeszcze nie przynosiłby wystarczająco widocznych korzyści i wiązałby się raczej z kosztami. Taki wariant miałby większy sens tuż przed wejściem Polski do UE, kiedy perspektywa napływu do Polski, jako państwa członkowskiego, znacznych środków z funduszy strukturalnych będzie bardzo bliska i trzeba będzie przygotowywać plany rozwoju regionalnego.


 


Dziękuję za rozmowę.

W wydaniu 4, grudzień 1999 również

  1. PUNKT WIDZENIA

    Dzielenie biedy
  2. DECYZJE I ETYKA

    Biznes i moralność
  3. U WRÓT UNII EUROPEJSKIEJ

    Lista obecności
  4. KOŚCIÓŁ DZISIAJ

    Człowiek zmądrzeje