Established 1999

OPOWIADANIE DECYDENTA

5 styczeń 2021

Arek

Przyjechała trzy lata temu z psem. Właściwie z suką, czarną Lolą, z brązowymi wstawkami, uważaną przeważnie za jamnika, za czym przemawiał przede wszystkim jej charakterek. Potem dojechał jeszcze kot, też czarny, chociaż z racji średniowiecznego pogromu czarownic nie całkiem, bo miał parę białych śladów tu i tam na futerku.

Dorota Kramarczyk

Pula genetyczna czarnych kotów wyczerpała się dzięki staraniom Sanctum Officium i dzisiaj nie ma szans na jakiekolwiek czary, przynajmniej z udziałem kota. Albo kotki, bo Lusia też była samiczką. Los chciał, że obie wykruszyły się w tym Dęblinie, zażywszy przedtem swobody na przydomowym terenie, a w wypadku Lusi także u sąsiadów, bo, jak wiadomo, kot chodzi własnymi drogami i nie zna ograniczeń.

Dom czekał na całą tę menażerię z otwartymi drzwiami i oknami. Chociaż… podczas remontu ktoś straszył po nocach. Wiadomo, że ani dziadek, ani wujek, nie przepadali za obcymi, więc nic dziwnego, że któryś z nich próbował przepłoszyć intruzów, naruszających trwałość ich zaświata. Jednak jej, oczywiście, nikt z duchów nie próbował nawiedzać. Osiadła przecież na swoim miejscu i przywróciła równowagę tamtejszej rzeczywistości. To jej miejscowość, tam się urodziła i spędziła pierwsze 7 lat życia. W tym domu była niańczona przez babcię, ciocię, tam były pierwsze pieski, kotki, króliczki…

Powoli oswajała sobie otoczenie. Przesadzała rośliny, zwalczała mszyce, przenosiła kamienie, odkrywała z trawy i chwastów różne niespodzianki, umieszczone tam przez pana I., który jej zdaniem nie za bardzo sprawdził się jako ogrodnik. Kompletnie mu nie wyszła łąka – w zamierzeniu kwietna, a w praktyce pastewna, więc spośród komosy i lebiody wydobywała a to miniaturowy jaśmin, a to krzaczek bzu. Lawenda na szczęście umiała sama sobie poradzić, ale cała reszta wymagała wiele wysiłku. Łąka była zasiana i za domem, i od frontu. Ta druga musiała zniknąć i pozwolić zaistnieć licznym krzaczkom, kwiatkom, krzewinkom. Tutaj praca aż furczała. Wyrywanie, odkopywanie, przesadzanie. Jedno trzeba przyznać tej nieudanej łące, za domem, gdzie miała pozostać – stała się królestwem Lusi. Kocica znikała w niej na całe dnie i tylko czasami przynosiła do domu jakiś upolowany drobiazg: konika polnego, modliszkę, muchę.

Łąka żyła, grała i buczała, brzęczała pszczołami, rzępoliła świerszczami, kusiła jakimś magicznym, oszałamiającym zapachem wszystkiego, co w niej kwitło, tych fioletów, czerwieni, żółci, wtopionych w zieleń trawy i wszechobecnej lebiody.

Ostatniej jesieni nowy kotek zajął miejsce Lusi. Biedaczka została brutalnie przejechana przez samochód drugiego lata jej wolności, kiedy przebiegała ulicą, powracając z posesji naprzeciwko, gdzie buszowała w krzakach i chwastach. I czy to była posesja z tymi olbrzymimi świerkami, opuszczona najpierw przez zmarłego nagle Remka, mechanika samochodowego, a potem wdowę po nim, Kaśkę – alkoholiczkę, którą kochanek – menel pobił prawie na śmierć, i która już tu nie wróciła, czy z posesji Arka, tego nie wiadomo. W każdym razie Arka już wtedy nie było wśród żywych, a jego dom stał pusty jak ironia losu.

Początkowo, kiedy mieszkali w komplecie z ojcem i matką, śmiały się z tego Arka z siostrą, widząc jak krząta się po posesji w granatowych gaciach, ciągle sam, zajęty czymś prozaicznym, zamiataniem albo wystawianiem na ulicę pojemników na śmieci. Czasami wychodził na dłużej, porządnie ubrany, chyba do pracy.

Matka przestała być widoczna jeszcze za życia starego Szymanka. A kiedy i ojciec już nie żył, obecność Arka naprzeciwko stała się jakby bardziej realna. Ciągle tam był, jak czarny, przysadzisty wykrzyknik. Zajmował się swoją schedą, jednym z dwóch sześciennych klocków, zbudowanych w latach siedemdziesiątych naprzeciwko, gdzie kiedyś urzędowała pani Włodarczykowa, z pochodzenia Rosjanka. Włodarczykowa mieszkała w wynajętym pokoiku u sąsiadów – Freliszków, od ulicy, z osobnym wejściem, w drewnianym, przedwojennym domu, ale codziennie siedziała na swojej posesji, w budynku gospodarczym, opłakując dom swojego męża nieboszczyka, zburzony od odłamka katiuszy w 1944, kiedy szedł front od wschodu. Przychodziła czasem do babci, z ciepłą, pyszną szarlotką, by powspominać lepsze czasy, posiedzieć przy domu, który ocalał, chociaż też był trafiony pociskiem artyleryjskim, i to dwa razy w czasie wojny. Dziadek zbudował dom z cegły, z rozbiórki pałacu, nie drewniany, jak większość w przedwojennym Dęblinie, w tej części, która była kiedyś osadą Irena.

Czy dom pani Włodarczykowej też mógł ocaleć, nie spalić się doszczętnie, czy po jej śmierci nie podzielono by jej posesji na dwie działki, czy nie powstałyby tam dwa paskudne, piętrowe klocki, typowe peerelowskie, małomiasteczkowe sześciany mieszkalne? Czy udałoby się uniknąć tego, co nastąpiło?

Dzisiaj naprzeciwko słonecznego domku z gankiem i zielonym, spadzistym dachem, stoją te dwa widma, bliźniacze w swojej złej historii, chociaż dużo młodsze od pięknego staruszka. Jedyny z nich pożytek miała Lusia, buszująca bez opamiętania w zaniedbanych krzaczorach i wybujałej trawie, póki jej nie przegonił kocur Freliszków, który potrafił zapuścić się też na jej łąkę i nie raz ją napadał, aż w końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby wziąć wąż i postraszyć potwora bieżącą wodą.

Tego lata, kiedy nastąpiło spotkanie trzeciego stopnia, panowały upały i prace ogrodowe nie należały do najprzyjemniejszych.

Jednak uparta wnuczka dziadka – wszechstronnego, przemądrzałego, wszystkowiedzącego, który przed wojną nie dość, że zbudował dom, to jeszcze po powrocie z pracy na kolei składał kryształkowe radioodbiorniki, przynoszące rodzinie dodatkowy dochód, a po przejściu na emeryturę przywiózł z rodzinnego Motycza pasiekę na 10 uli i zaczął hodować pszczoły  – wnuczka tego dziadka musiała robić to, co sobie zaplanowała. Upał, nie upał, ona pełła i klęła, ale co miało być wyplewione, to wyplewione zostało. No prawie. Bo właśnie w takim momencie ujawnił się Arek.

Klęczała właśnie na ziemi obok kupki świeżo wyrwanego zielska, kiedy usłyszała karcący głos.
— Już do domu! — gromił — Na co pani czeka? Co, chce pani porażenia dostać?
Najeżyła się, powoli odwróciła w stronę ulicy, skąd dobiegała połajanka, i zobaczyła sąsiada z naprzeciwka, śmiesznego „faceta w gaciach”.

Podziałało, jak zimny prysznic. Wiedziała, że trzeba się oszczędzać, szczególnie po operacji, kiedy cały czas była rekonwalescentką, a właściwie jeszcze pacjentką poradni onkologicznej. Powinna była uważać na wszystko – na jedzenie, leki, wysiłek fizyczny, upał, chłód… Nie przejmować się nikim i niczym, poza sobą, to nie takie łatwe. Przecież jest pies, kot, są te psy i koty z okolicy, na które trzeba mieć baczenie, żeby nie chodziły głodne, tak jak cygański Misiek, absztyfikant Loli, wysiadujący przed furtką, czy głodomór Gacek z naprzeciwka, piesek pijaczki Kaśki. Trzeba było je dokarmić, wyleczyć, odpchlić podstępem, odkleszczyć.

Misiek odszedł już do Krainy Wiecznych Łowów, to był staruszek, podobny do tego większego z czeskiej dobranocki „Psi żywot”, a Gacek poszedł za Kaśką, po krótkim okresie koczowania na jej posesji, zanim zabrała go stamtąd litościwa koleżanka właścicielki.

Krajobraz naprzeciwko zmienia się tak szybko od jej przyjazdu, jak film w przyspieszonym tempie. Przedtem wszystko toczyło się powoli i leniwie. A po śmierci wujka ruszyło z kopyta. No i coraz szybciej potoczyło się życie Arka. Było w nim coś bezradnego, kiedy samotnie przemieszczał się tam i z powrotem, nawet wtedy, gdy przyjeżdżała opiekunka do matki. Opiekunka nie sprawiała dobrego wrażenia, Arek żalił się, że ma zbyt duży wpływ na leżącą matkę, bał się, że kobieta przejmie kontrolę, że ma nieczyste zamiary. On sam z miesiąca na miesiąc stawał się coraz smutniejszy, skarżył się na bezsilność, nie mógł pracować, musiał być w domu cały czas, nie widział wyjścia ze swojej pułapki.

Mówiła mu wiele razy, żeby poszedł do lekarza, że depresja to nie przelewki. Odwdzięczała się troskliwemu sąsiadowi. Sama potrafiła uciec smutkowi, oddać się wreszcie życiu, ale musiała pozbyć się pokaźnego bagażu. Część została z nią na zawsze, kiedy patrzyła na młodych mężczyzn, zastanawiając się, czy tak wyglądałby Piotruś, gdyby nadal żył. Piękny, niebieskooki Piotruś, ukochany synek, na zawsze zaklęty w dziecko, w obraz na ścianie, w fotografię.

Arek z pewnością go nie przypominał, nie był taki żwawy, taki ładny, taki podobny do niej i jej rodziny. I miał w sobie tyle mroku. Ale martwiła się o niego, jak o syna. Pracowała nad nim, przekonywała, żeby poszedł do lekarza, brał jakieś leki, myślał o sobie.

Któregoś jesiennego dnia pod domem Arka pojawiły się trzy samochody z pomocy społecznej, jakiegoś ośrodka opiekuńczego, jeden po drugim, a potem jeden po drugim odjechały. Arek stał na balkonie, patrzył, jak odjeżdżają, na koniec machnął ręką i wszedł do domu.

Dwa dni później opiekunka jego matki przyjechała i nie mogła dostać się do środka. Furtka na posesję otwarta, wewnątrz cisza. Telefon. Nie odbiera. Policjant sforsował drzwi, na górze zastał smętnie zwisające ciało po Arku. Na dole jego matka, żywa mumia. Matkę zabrano tego samego dnia, a następnego zmarła. O dzień za późno.

DOROTA KRAMARCZYK

W wydaniu nr 230, styczeń 2021, ISSN 2300-6692 również

  1. DECYDENT POLIGLOTA

    Bardzo pomocne ćwiczenia
  2. DECYDENT GLOBTROTER

    Wzorcowy przewodnik
  3. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Wraca nowe
  4. EWOLUCJA MORALNOŚCI

    Zapiski kłusownika
  5. RELIGIA DECYDENTA

    Unikalny album
  6. A PROPOS...

    ...inauguracji Joe Bidena
  7. POWIEŚĆ DECYDENTA

    Uchodźcy z Prus Wschodnich
  8. WIERSZOWNIA DECYDENTA

    O Jadzi i nie tylko
  9. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Szukamy dalej...
  10. THRILLER DECYDENTA

    Trzy wątki
  11. WIATR OD MORZA

    Słupki
  12. LEKTURY DECYDENTA

    Ostrzeżenie
  13. HISTORIA DECYDENTA

    Wierny uczeń Marszałka
  14. DECYDENT POLIGLOTA

    Po włosku jak Włosi
  15. SZTUKA DECYDENTA

    Utrwalanie małej ojczyzny
  16. PO SĄSIEDZKU

    Uwagi zza płota
  17. OPOWIADANIE DECYDENTA

    Arek
  18. HISTORIA DECYDENTA

    Analiza krucjat
  19. WIATR OD MORZA

    Ciemno wszedzie, głucho wszędzie
  20. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Dystans
  21. EWOLUCJA MORALNOŚCI

    Nowa religia i liniowe postrzeganie czasu