Established 1999

OPOWIADANIE

11 październik 2020

Wieś, której nie ma

Była sobie wioska pod Tatrami. Rozciągnięta od lasu na dole, przeciętego drogą do Kośnych Hamrów, aż do szosy zakopiańskiej u góry, niemal u wejścia w Dolinę Suchej Wody. Jedna długa główna ulica, z usadowionymi po bokach drewnianymi domami, obejściami z obowiązkową obórką, czasem też komórką dla owieczek, ze stodołą, gnojówką na tyłach, wychodkiem, pachnąca sianem i tym nieuchwytnym, ostrym powietrzem, krystalicznym, zatrzymującym na zawsze każdą chwilę, obraz, pojedynczy dźwięk, zatrzymującym czas.

I w dole jeszcze jedna uliczka, rzadko rozsiane obejścia, strumyki, wzbierające w deszczowe letnie dni, małe kładki, łąki, rozlewiska, aż do granicy lasów, ciemnych potężnych drzew, miękkich mchów, grzybów ukrytych w zeschłych liściach, słonecznych polan wypełnionych jagodami, borówkami, wzgórz obrośniętych krzewami malin, maleńkich leśnych stawów… Wieś, a w niej drewniane chałupy z pochyłymi dachami, facjatkami z oknem patrzącym w stronę gór, rozciągniętych w obrazie ram od Tatr Bielskich ku Zachodnim, majestatyczny Śpiący Rycerz widoczny jak na dłoni, hipnotyzujący widza, zatrzymujący go w tym miejscu, w krysztale chwili. I ta jedna klatka z filmu pamięci, grupka młodych tuż przed rozpoczęciem studiów, pierwsze wrześniowe wakacje, w drodze w góry, w połowie wsi, na lewo szkoła, na prawo kościół, poczta, biblioteka i sklep, przejrzyste powietrze, rozświetlona dźwięczna cisza, ostry obraz, jak medytacja, dowód na nieciągłość czasu.

Ze starego domu na skraju łąki, blisko lasu, trzeba było iść do wsi przez podmokłą trawę, pokonywać te kładki, a czasem w kaloszach przedzierać się przez rozlane strumienie. Tak bywało w lipcu, kiedy w górach często padało. Potem opłotkami, błotnistą ścieżką do głównej ulicy, wytyczającej wieś, i do góry, po książki do biblioteki, na pocztę wysłać listy i do sklepu spożywczego. Wszystkie te placówki mieściły się w budynku pośrodku wsi, jednym z nielicznych murowanych, poza parterową szkołą podstawową i plebanią. Kiedy padało, był czas na czytanie, na zbieranie grzybów, na siedzenie w izbie przy piecu. A w sierpniu, przeważnie ciepłym i słonecznym, chadzało się w góry, na jagody, opalało się nad strumieniem, napawało widokami i zapachami.

Ta wieś wydawała się niezmiennością w zmiennym świecie. Była tam od zawsze, od momentu, kiedy niepamięć małego dziecka zaczyna przemieniać się w pamięć. Kiedy chwile zakotwiczają się w sercu i umyśle, tworząc mozaikę obrazów, składającą się na życie. Wiktorówki i Gęsia Szyja, rydze pieczone na kuchennej blasze, jagody w lesie, maliny na zboczu, Toporowy Staw, pijani górale wracający z góry wsi, wyciągający falsetem tęskne nuty, sianokosy, snopki układane na ostrewkach, góralskie dzieci zbierające borówki, wyśpiewujące do siebie z przeciwległych skrajów polany, niebiańskie głosy unoszące się w górę i jednoczące w jakimś nieziemskim kanonie, ona leżąca na kamieniach Suchej Wody, stapiająca się z błękitem, ostre kamienie na szlaku, powrót w deszczu, przebieranki w stroje gazdów, czarno-białe fotografie przy studni, chór górali na mszy niedzielnej lepszy niż niejeden koncert, mały drewniany kościółek, stromy dach do samej ziemi, pochyłe łąki, rozgwieżdżone wieczory pod kopułą Wszechświata.

Gdzieś jest to wszystko, zachowane, trwałe, jak zapach poszycia, jak mgiełka unosząca się nad lasem, jak delikatny szum wiatru w igłach świerkowych, jak szum strumienia, jak ciepło rozświetlonych głazów…

Jest każda scena, od wtłaczania się do pociągu na Dworcu Głównym, a może Wschodnim, dzieci pakowane przez okno z kocami i jaśkami, i walizami, twarde półki jako łóżka na nocną podróż, przez chłodny poranek na dworcu w Poroninie, długą jazdę dorożką, najpierw asfaltową szosą, a potem wyboistą drogą do wsi, kamienie rozrzucone po wiosennych roztopach, aż do chałupy gazdów, limba od frontu, studnia na podwórzu, w oborze Malina i Jagoda z akcentem na pierwszą sylabę, i ten zapach, najpiękniejsze perfumy świata z połączenia żywicy, siana, starego drewna, podgórskiej łąki, owczej wełny, dymu z komina…

Gazda Władek był pięknym góralem. Przed wojną pozował do kartek pocztowych. Pewnie gdzieś w archiwach zachował się jego rasowy, wzorcowy profil. Za to Karolcia piękna nie była, ale nadrabiała ten brak powszechnie znanym skąpstwem. Oboje bardzo kochani, przyjeżdżali czasem w odwiedziny do swoich letnich „gości”, bo przecież nie „turystów”, nie „klientów”. Władek miał chore serce, więc kiedyś zamówiła mu wizytę u ginekologa. Jakież rozczarowanie! Przyjechali na próżno. To nie był lekarz dla Władka. Legendarna Karolcia, która goniła z grabiami naturystę, napotkanego na jednej ze swoich łąk, kiedy biedak opalał się w ustronnym, jak mniemał, miejscu. A kysz! Co za zgorszenie. Oszczędna Karolcia, chodząca na co dzień w starych łachach, miała pełną komorę pięknych ludowych ciuchów. Czy zdążyła w swoim życiu zużyć je wszystkie na niedzielne msze i święta kościelne? Te serdaki z karakułami, haftowane kożuchy, obfite wełniane spódnice, kwieciste chusty, szale, bluzki, kierpce. Jej „garderobę” można było zwiedzać jak muzeum strojów ludowych.

To wszystko jest tam, w tym sekretnym miejscu, do którego droga nie każdego doprowadzi. Chociaż ich już nie ma.

Nie ma też drugiego Władka, z miasta, jednego z „odkrywców” wsi z wczesnych lat 60. XX wieku, ojca dwojga z tych dzieci, które podczas pierwszego letniego pobytu stanowiły część większej grupy młodocianych „gości”, zwanej „Meksyk w ogniu”, mieszkających w dużej wspólnej izbie, w której zmieniali się tylko dyżurni rodzice przez całe wakacje. Władka piechura, inicjatora wędrówek, Świnica, Granaty, Zawrat, Rysy… Powroty późnym wieczorem, przez ciemną już Dolinę Suchej Wody, z wtórem pieśni turystycznej wydobywającej się z zadowolonych gardeł niestrudzonych miłośników wysokich gór, prosto do stołówki pani Heni, żony Franka, brata gazdy Władka, gdzie dostawało się odgrzewany obiad wraz z deserem, niezapomniane babeczki z malinami…

A te dzieci? Czy był wśród nich wysoki blondyn, który po latach został na zawsze w Himalajach? Czy złapał górskiego bakcyla podczas wypraw z panem Władkiem? Jedyny syn swojej matki… Musiał połączyć się z najwyższymi górami? Czy trafił do Shambali i dlatego nikt go więcej nie ujrzał? A przecież nadal jest tam, w tej wsi, stoi przed domem starych gazdów w samym środku słonecznego popołudnia i rozmawia z dziewczyną, córką zaprzyjaźnionych późniejszych „gości” z tego samego miasta. Ta magiczna chwila trwa, ta jedyna chwila zatrzymana w czasie. To przeźrocze pamięci.

Matka tej dziewczyny była namiętną hazardzistką. Kupowała losy na loterię, wówczas jedyną w kraju, typowała totolotka, grała na wyścigach. Raz już była o włos od głównej wygranej, kiedy spóźniła się do kolektury i ktoś podkupił los, który stale kupowała. Ale najwyraźniej nagroda za wytrwałość miała jej nie ominąć, bo po pewnym czasie wygrała milion w totolotka. Jednak bilans musi wyjść na zero, bo później zapłaciła rachunek za drugi nałóg – papierosowy, który skrócił jej życie.

Wieś była sobą jeszcze kiedy dawne dzieci przestały być dziećmi i przyjeżdżały ze swoimi przyjaciółmi, niektórzy do „starych” gazdów, inni do „młodych”, Józka i Jańci. Józek był synem Karolci z pierwszego małżeństwa, chociaż nazwisko nosił to samo, co Władek. Karolcia nie musiała zmieniać nazwiska, kiedy jako wdowa wychodziła powtórnie za mąż. Nosiło je pół wsi. Tylko przydomki mieli różne, Zbójnik, Jąkała, Bukowian…

Jańcia z Józkiem poznali się w zespole pieśni i tańca. On średniej urody, podobny do matki, szczególnie z niewyględnego nosa. Ona piękna, jasnowłosa, o portretowych rysach. Kiedy razem z gazdą Władkiem przechadzali się po ulicach miasta, przechodnie nie mogli oderwać od nich oczu. Oboje jak z pocztówki, w swoich strojach regionalnych, na tle betonu i asfaltu. U siebie w chałupie Jańcia siadywała przed telewizorem z robótką – kilka drewnianych drutów, kłębek wełny na kolanach i śmigała tymi drutami, aż wyśmigała skarpety, czapkę, sweter. A przedtem sama gręplowała wełnę, z tych kilku owieczek, co latem szły na redyk, a potem wracały do komórki przy domu i tam tęsknie pobekiwały za halami bieszczadzkimi. W tych czasach tak daleko wędrowali bacowie na wypas; na tatrzańskich halach wypasać nie było wolno. W dużej izbie toczyło się wakacyjne życie. Wieczorem wszyscy tam siedzieli, wgapiali się we włoskie filmy z czeskim dubbingiem, bo telewizor łapał czechosłowacką telewizję, gaździnka machała drutami, grzyby suszyły się nad piecem kuchennym, tam pili śliwowicę z jednego kieliszka, po kolei, w kręgu, zakąszając spyrką, omawiali trasy, flirtowali, odciskali swoje ślady w wiejskim krajobrazie.

Gdzieś na krawędzi snu i jawy jest ta trójka, która poszła w góry, zapowiadając powrót przed zmierzchem i nie była łaskawa wrócić, przez co zmusiła drugą trójkę do gorączkowych poszukiwań. Chodzili do góry wsi, wracali, poszli po radę do tamtego chłopaka, już studenta, starszego do nich o kilka lat, chłopaka z grupy dzieciaków, które przyjeżdżały co roku i teraz chadzały w góry ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Poszli razem z nim na plebanię, doradził, żeby zapukały same dziewczyny, by nie przestraszyć proboszcza. I tak się stało, zapukały, weszły, zadzwoniły do schroniska z jedynego we wsi telefonu dostępnego w nocy, okazało się, że w schronisku nic o nich nie wiedzą. Kiedy we czwórkę wracali na dół wsi, tamci pojawili się także. Grali w brydża w schronisku, a potem wstąpili na wesele góralskie.

Ach, ten brydż do rana, a potem w góry albo do Zakopca. Dwie czy trzy izby wynajmowane u „nowych” gazdów i bezkompromisowa młodość.

Jańcia rozwiodła się z Józkiem, starzy gazdowie pomarli, „goście” przerzedzili się, rozjechali, niektórzy stali się znani, potem kolejne grupy ludzi odkrywały wieś dla siebie, nieźle się ubawiła, słysząc o tych „odkryciach”: „wiesz, tacy to a tacy właśnie znaleźli taką wieś, czerpią z niej natchnienie, mówię ci, tam jest niesamowicie…” Ktoś inny zawłaszczył wieś, ale w jakiejś ukrytej warstwie, pod powierzchnią nowej teraźniejszości, ona nadal była ich, nierozerwalnie związana z dzieciństwem, z odkrytym dla siebie majestatem gór, z czymś w tamtejszym powietrzu, co każe góralom być tak religijnymi, odczuwać, że jest coś więcej, coś transcendentnego.

Jego też pociągała transcendencja, ale także jakiś rodzaj fatalizmu, może to wpływ tych innych gór, które dobrze poznał, tych dalej na zachód, tajemniczych, starych, mistycznych, gdzie rządzi przedziwna postać bardziej kozła, niż człowieka, Duch Gór, złośliwy, zwodzący ze szlaków, gubiący w zawiejach i przenoszący w czasie strudzonego wędrowca.

Pojechali razem w pobliże mitycznej wsi z jej dzieciństwa, chciała podzielić się tym skarbem, cenniejszym od górskich kryształów i ametystów. Przyszli od strony gór, przez ciszę stoku spowitego mgłą, przez dolinę nad niewidzialnym potokiem, otoczoną wysokim lasem, a potem w stronę szosy prowadzącej przez wieś od góry do dołu. Szosa była tam nadal i prowadziła ich starym szlakiem. Szli powoli, rozglądając się wokół, a wsi… już nie było. Nie było tej wsi z usadowionymi po bokach drewnianymi domami, obejściami z obowiązkową obórką, czasem też komórką dla owieczek, ze stodołą, gnojówką na tyłach, wychodkiem, pachnąca sianem i tym nieuchwytnym, krystalicznym powietrzem. Po obu stronach szosy stały olbrzymie betonowe bunkry z pokojami dla turystów, na zboczach jakieś kolorowe konstrukcje, zjeżdżalnie, wyciągi, wszystko to zasłaniało góry, już nie można było dostrzec tego dalekiego pasma, ograniczającego horyzont, już nie dało się wtopić chwili w kryształ pamięci, zatrzymać czasu. Już nie dało się przywrócić żadnego obrazu, dźwięku, zapachu wsi, która mieszkała w sercu, przepływała przez tętnice, prześwitywała gdzieś pod zamkniętymi oczami.

W milczeniu doszli do lasu na dole; przy drodze do Kośnych Hamrów, po prawej stronie, na polanie, zobaczyła białe budynki z napisem:

OCZYSZCZALNIA ŚCIEKÓW WSI MURZASICHLE.

DOROTA KRAMARCZYK

W wydaniu nr 227, październik 2020, ISSN 2300-6692 również

  1. DECYDENT GLOBTROTER

    Azja jest blisko
  2. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Starsi panowie dwaj
  3. POLITYKA DECYDENTA

    Jedność i różnorodność
  4. INTRYGI DECYDENTA

    Król i karzeł
  5. HISTORIA DECYDENTA

    Rząd pokonał silną bestię
  6. LEKTURY DECYDENTA

    Sen to, czy jawa?
  7. MEANDRY MIŁOŚCI

    Pokochać i niecnie zdradzić
  8. KONKURS GOOD CHEESE 2020

    Sery z Czarnocina nagrodzone
  9. HISTORIA DECYDENTA

    Zaraza przyszła ze Wschodu
  10. OPOWIADANIE

    Wieś, której nie ma
  11. HISTORIA DECYDENTA

    Królowa Bona
  12. POEZJA DECYDENTA

    Wiersze z charakterem
  13. LEGENDY DECYDENTA

    Inny Ali Baba
  14. KOBIETY DECYDENTA

    Dom bez klamek
  15. DECYDENT POLIGLOTA

    Biznes po angielsku
  16. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Honorowa mściwość
  17. WIATR OD MORZA

    Szwedzi trzymają się dobrze
  18. NIEZBĘDNIK DECYDENTA

    Ratujmy się sami!