FILM NA CZASIE
Dlaczego IO nie mógł dostać Oscara
To proste. Film Jerzego Skolimowskiego jest za dobry na Oscara. Zbyt mądry. Zbyt piękny. Zbyt artystyczny. Zbyt alegoryczny. więcej...
Wziąłem ostatnio, z ciężkim sercem – dzień wolny. Nie to, żebym nie mógł żyć bez pracy, ale dzień wolny to gehenna. Trzeba jakoś w te kilka godzin wcisnąć wszystkie zaległe sprawy, do załatwienia na różnych końcach miasta, niemiłe sercu, niemogące już czekać – pisze Alojzy Topol.
Taki dzień wolny rodzi się samoistnie i podstępnie: najpierw pojawia się wydarzenie główne, które bezceremonialnie kotwiczy się w kalendarzu. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie da się go zbyć, przełożyć, załatwić w drodze „do lub z” pracy, wyskakując w przerwie na lunch ani tym bardziej w weekend. Panoszy się, wchodząc w kolizję z dniem roboczym i codzienną rutyną, szczerzy zębiska i domaga szczególnego traktowania.
Wzdycham wówczas, godząc się z losem, po czym pochylam nad kalendarzem i z frasunkiem przywołuję inne rzeczy zaległe, od tygodni czekające na załatwienie. Tak powstaje plan dnia wolnego: kolejne sprawy do załatwienia plasują się w kalendarzu nad i pod wydarzeniem głównym, pomniejszając zarazem jego wagę i odbierając mu nieco jego mocy sprawczej. W miarę wpisywania kolejnych zadań powraca miłe wrażenie decydowania o czymkolwiek, tym silniejsze, im więcej tych zadań…
W rezultacie latam potem z wywieszonym jęzorem, starając się zaspokoić swoją potrzebę sprawstwa, a kończąc dzień z poczuciem klęski – jako że połowa z tak zaplanowanych zadań jest po prostu nie-do-zro-bie-nia w przeznaczonym na nie czasie.
Przełomem w rozwiązaniu każdego problemu bywa zazwyczaj uświadomienie sobie jego istnienia; w efekcie włączyłem do planowania dnia wolnego dwa nowe, niestosowane dotąd elementy.
Po pierwsze – przenoszenie części zaplanowanych zadań na tylną ściankę kalendarza, gdzie oczekują na kolejne, nieuchronne wydarzenie dużego kalibru generujące następny „dzień wolny”.
Po drugie – czas naprawdę wolny w połowie dnia „wolnego”. Chwila wytchnienia, nieśpieszny posiłek, spacer, wizyta w antykwariacie. Coś dla siebie. Jakaś przyjemność, symbolizująca ową wolność, jakiej powinniśmy doświadczać, nie idąc tego dnia do pracy.
Tym razem wygospodarowałem aż półtorej godziny, przeznaczając je na spacer w kierunku pewnej restauracji na Woli, w której o tej porze załapałbym się jeszcze na menu lunchowe, ale już bez konieczności dzielenia go z tłumem chętnych z okolicznych biur.
I faktycznie – wszystko szło po mojej myśli. Łącznie z piękną, wiosenną pogodą. Już-już witałem się z gąską, gdy załatwiwszy sprawy na Pradze, raźnym krokiem schodziłem w czeluście metra, gdy uwagę moją przykuł irytujący brzęczyk przerywany stanowczym komunikatem: „proszę natychmiast opuścić stację”.
Każą opuścić, więc schodzę dalej. To jest Polska, a ja jestem jej obywatelem – nie będzie mi tu jakiś automat rozkazywał głosem puszczanym z taśmy. Do powstrzymania mnie potrzeba czegoś więcej! Drzwi wewnętrzne jednak zamknięte i na perony wejść się nie da, więc jednak porażka; po pobłażliwych minach i zblazowanej postawie stróżujących funkcjonariuszy widać jednak, że żadnego prawdziwego zagrożenia nie ma.
Wsiadam zatem w pierwszy lepszy autobus i zaczynam przebijać się na drugi koniec miasta. Moje półtorej godziny poszły wniwecz, skonsumowane przez dwa autobusy, dwa tramwaje i metro złapane hen, tam, gdzie nadal chodziło. Zaplanowany czas wolny, czas dla siebie, czas na posiłek i spacer został mi bez dania racji odebrany.
I byłbym niepocieszony, gdyby nie piękna pogoda, brak korków, napotkana po drodze piekarnia w starym stylu i wymuszony spotkaniem z nią dwudziestominutowy spacer, podczas którego pałaszowałem przepyszne, ręcznie robione cebularze. I gdzieś tam właśnie, na starej Ochocie, pomiędzy jednym a drugim cebularzem, twarz ku słońcu łapczywie wystawiając, dobiegło mnie pradawne wezwanie poety i wiosnę! Wiosnę: nie Polskę – udało mi się zobaczyć.
Czego i Wam, drodzy Czytelnicy, z serca życzę.
A w metrze nic takiego się znowu nie stało – po prostu znów ktoś się rzucił pod pociąg.
ALOJZY TOPOL
NA PRZEDNÓWKU
Wiosną - wiosnę!
Wziąłem ostatnio, z ciężkim sercem – dzień wolny. Nie to, żebym nie mógł żyć bez pracy, ale dzień wolny to gehenna. Trzeba jakoś w te kilka godzin wcisnąć wszystkie zaległe sprawy, do załatwienia na różnych końcach miasta, niemiłe sercu, niemogące już czekać – pisze Alojzy Topol. więcej...