IMR ADVERTISING BY PR
Kosmetyki w skarpetkach
Jeśli ma się odpowiednie produkty, to takie połączenie będzie idealne. więcej...
Jedna z anegdot, której bohaterem jest Napoleon mówi o tym, że pewnego dnia, przejeżdżając (już jako Cesarz) przez jedno z francuskich miasteczek, zapytał witającego go marszałka, dlaczego nie oddano zwyczajowej salwy armatniej na jego cześć. Skonfundowany marszałek odpowiedział, że „powodów jest wiele; po pierwsze nie mamy armat …”. „Dziękuję panu, marszałku, to mi w zupełności wystarczy” – Napoleon na to. Myślę, że identycznej w wymowie odpowiedzi udzielać musi RNEC, czyli Narodowy Komitet Wyborczy Partii Republikańskiej na pytanie, dlaczego republikańskim kandydatem na prezydenta Stanów jest Donald Trump – pisze Marek J. Zalewski.
O ile jednak Napoleona nie interesowało to, dlaczego marszałek nie ma „przy sobie” armat, o tyle nie tylko republikanie i nie tylko Amerykanie, ale bardzo wielu ludzi na całym świecie zadaje sobie pytanie – dlaczego Trump? Tym bardziej, że gdy już się objawił, najpierw jako kandydat w prawyborach, potem jako ich zwycięzca, a na koniec jako oficjalny nominat konwencji wyborczej GOP (Grand Old Party), to sami republikanie zaczęli ten wybór kontestować. Ale na pytanie – dlaczego Trump, może być tylko taka odpowiedź, jaką usłyszał Napoleon od swego marszałka, że po pierwsze NIE BYŁO innego kandydata, który osiągnął taki wynik jak Trump. Donald Trump jest rezultatem „braku armat”. Po prostu…
Zresztą, prawdę mówiąc, gdy się dokładniej przyjrzeć republikańskiej konkurencji, to u demokratów też z tymi „armatami” kłopot. Może nieco mniejszy, ale można przyjąć, pozostając w artyleryjskim kręgu, że wszystkie inne zostały „zaczopowane” jakimiś wewnątrzpartyjnymi ustaleniami. Nie zdawał sobie chyba z nich sprawy Bernie Sanders, który o mały włos nie wygrał z Hillary Clinton prawyborów, a co za tym idzie konwencyjnej nominacji. Jej komitet, a właściwie partyjny komitet musiał wziąć się ostro do roboty, nakazując wręcz oczernianie i ośmieszanie Sandersa wśród samych demokratów. Dlaczego?
Wygląda to, jakby Hillary Clinton miała od dawna zagwarantowane kandydowanie z ramienia republikanów. Może tu chodzić o wywiązanie się z dawnych obietnic, które mogły paść jeszcze w okresie prawyborów w roku 2008. Hillary Clinton ubiegała się wtedy o nominację demokratów, rywalizując z Barackiem Obamą. Warto pamiętać, że w prawyborach to Hillary Clinton zdobyła więcej głosów, ale Obama zgromadził na swoim koncie więcej głosów elektorskich, wygrywając prawybory w większej liczbie stanów. Gdy stało się jasne, że to on zdobędzie na konwencji partyjną nominację, Hillary wycofała się z rywalizacji i „zdecydowanie” poparła Obamę. Jest bardzo prawdopodobne, że właśnie wtedy wewnątrzpartyjne siły ustaliły, że w zamian Hillary przypadnie kierowanie Sekretariatem Stanu, a gdy Obama obroni Biały Dom, to zmieni ją John Kerry. Za to jej obiecano kandydowanie w wyborach w 2016 roku.
Gdy było już wiadomo, że w styczniu 2013 r. Obama rozpocznie swoją drugą kadencję, Hillary Clinton –- tłumacząc swoją decyzję (był to zagadkowy pretekst…) grypą żołądkową – zapowiedziała ustąpienie z funkcji sekretarza stanu, robiąc tym samym miejsce właśnie Johnowi Kerry`emu, któremu tę funkcję sprzątnęła sprzed nosa przed czterema laty. A dlaczego akurat Kerrry? Był on kandydatem demokratów w 2004 roku, ale przegrał z Georgem W. Bushem, który zapewnił sobie drugą kadencję w Białym Domu. Kierowanie Sekretariatem Stanu mogło być zarówno nagrodą pocieszenia jak i uhonorowaniem jego długoletniej i efektywnej pracy w Kongresie USA.
Z dotychczasowego przebiegu kampanii wyborczej wynika, że tak Sanders, jak i Kerry mogli być murowanymi zwycięzcami listopadowych wyborów. W Hillary jest coś odpychającego, jakaś sztuczność i chytrość. Wygląda na to, że im dłużej będzie trwała kampania, im więcej miejscowości ona odwiedzi i w im więcej wiecach przedwyborczych weźmie udział, tym większe kłopoty będzie miała z wygraniem we wtorek, 8 listopada. Obserwuję jej wystąpienia jako kolejnego kandydata do Białego Domu i po raz pierwszy odnoszę wrażenie (a jest to „moja” jubileuszowa, bo 10. kampania prezydencka w USA, z których ponad połowę śledziłem tam, na miejscu), że o zwycięstwo ubiega się ktoś, kto te wybory traktuje jako zło konieczne, jako formalność, jako stratę czasu i zawracanie głowy, bo przecież to zwycięstwo należy mi się jak – nie przymierzając – psu buda, a może nawet i bardziej.
Czy do tego zwycięstwa doleci nowym samolotem, którym wleciała w nowy tydzień swej kampanii? Trudno powiedzieć, ale właśnie w miniony poniedziałek media pokazały Hillary Clinton, która nieco sztucznie uradowana zapewniała towarzyszących jej dziennikarzy, o tym jak bardzo jest szczęśliwa, że wreszcie komitet zapewnił jej samolot na potrzeby wyborcze z wymalowanym na kadłubie napisem „Stronger Together”, czyli głównym hasłem jej kampanii. Dziwne może być to, że dopiero teraz zdecydowano się na ten krok. Ale może dopiero sierpniowa zbiórka funduszy, która przyniosła 140 mln dolarów z niemałym okładem, zapewniła zgromadzenie środków, które pozwolą na bezproblemowe finansowanie dalszego przebiegu kampanii.
Trump nie ma problemów samolotowych, bo od lat ma własny liniowy „air force”, wspierany przez śmigłowce Bella i nieco mniejszy odrzutowiec. Ponieważ „tabor” latający jest na stanie jego firmy, to w ten sposób może on ograniczać wydatki na kampanię, pochodzące ze środków jego komitetu, gdyż może ustalać dowolne stawki wynajmu. Ale chyba stan konta jego komitetu nie jest taki zły, bo np. o ile w marcu tego roku, gdy sam finansował swoją kampanię, jego komitet wyborczy, mieszczący się w nowojorskiej Trump Tower płacił za biuro ok. 35,5 tys dolarów miesięcznie, to w lipcu ta kwota wzrosła niemal pięciokrotnie, do prawie 170 tys dolarów za tę samą powierzchnię.
Oba samoloty wylądowały w poniedziałek w Cleveland, w stanie Ohio. Ten stan jest jednym z tzw. wahających się (swing states), czyli że i Clinton, i Trump mogą tam zdobyć głosy elektorskie. Wygranie w tych właśnie stanach da wygraną w dniu wyborów. Takim stanem jest też np. Pensylwania i Floryda. Na Florydzie Trump idzie na żywioł. Jak podano w lipcu, komitet Hillary wydał tam tylko na telewizyjną promocję ponad 20 mln dolarów, podczas gdy komitet Trumpa… ani dolara. Mało tego, Trump, występując na Florydzie, stanie, w którym mieszka bardzo wiele osób pochodzenia latynoskiego nie waha się bardzo ostro mówić o podjęciu zdecydowanych kroków przeciwko nielegalnym imigrantom, ale z kolei podkreśla, że szanuje i docenia tych, którzy mają „papiery” w porządku.
Kampania Donalda Trumpa coraz bardziej staje się konsekwentna, co widać w zmieniających się na jego korzyść sondażach, które wskazują, że odbudowuje on swoją pozycję. Są wśród nich i takie, które pokazują, że co najmniej zrównał się z Hillary Clinton. Widać wyraźnie, że stawia on na środowiska tzw. Afroamerykanów, czyli czarnych obywateli USA. Na pierwszy rzut oka, w kontekście sondaży, może to się wydawać strategią samobójczą, ale… Według ostatnich sondaży w tej grupie wyborców Hillary Clinton cieszy się poparciem aż 83 proc. pytanych, Trump zaledwie 2 proc. Wyprzedzają go Jill Stein, kandydatka Zielonych (8 proc.) i Gary Johnson z Libertarianów, (4 proc). Ale, właśnie… Trump, spotykając się z liderami środowisk afroamerykańskich i z samymi afroamerykańskimi wyborcami mówi: głosujcie na mnie, a co macie do stracenia? Przecież i Clinton (Bill), i Obama tyle wam obiecali i co? W czym i gdzie wam się poprawiło? Policja do was strzela, wasze szkoły, do których chodzą wasze dzieci są dziadowskie, wasi młodzi nie mają pracy, więc zaryzykujcie!
Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jedno niezwykle istotne zjawisko w kontekście akcentów kładzionych przez Trumpa w wystąpieniach o latynoskich imigrantach i sytuacji Afroamerykanów. Nikt tego głośno nie mówi, ale nie jest tajemnicą, że Latynosi i Murzyni w Stanach za sobą – delikatnie mówiąc – nie przepadają. Afroamerykanie, nawet bardziej niż biali, uważają Stany za „swój” kraj, a Latynosów mają za intruzów i większości jest obojętne, czy są oni „legalni”, czy „nie”. Są po prostu obcy. W tej sytuacji tak twarde stawianie kwestii w ogóle latynoskiej imigracji jest dla Trumpa graniem va banque, ale gdy uda mu się uszczknąć choć trochę z owych 83 proc. Afroamerykanów sympatyzujących dzisiaj z Clinton, to może się okazać, że będzie to języczkiem u wyborczej wagi. A faktycznie, co oni mają do stracenia? Trump z właściwą sobie dezynwolturą stawiając to pytanie, doskonale wie, o co pyta…
MAREK J. ZALEWSKI
BIBLIOTEKA DECYDENTA
Tajne więzienia CIA w Polsce
Główną postacią powieści jest porucznik kontrwywiadu ABW, Ewa Górska, a sama powieść zawiera dwa wiodące wątki, doskonale znane z historii najnowszej RP: sprawę „Olina” oraz sprawę tajnych więzień CIA w szkole wywiadu w Starych Kiejkutach. więcej...