BIBLIOTEKA DECYDENTA
Zbrodnia w Niemczech
W pierwszych partiach książki jest wzmianka o gospodarstwie przesiedleńców w pewnej niemieckiej wsi. Przesiedleńcy ze Wschodu czy z Chorwacji? więcej...
„America is great because America is good”, czyli że „Ameryka jest wielka, bo Ameryka jest dobra”… Kto to mógł powiedzieć? Myślę, że z racji nieskomplikowanej konstrukcji tego – jakże odkrywczego – stwierdzenia autora tegoż można szukać gdzieś np. w barze prowincjonalnego miasteczka gdzieś w Arizonie, albo wśród radujących się nowymi możliwościami imigrantów w suburbiach Miami. Ale ten, kto właśnie tam, albo w podobnych kręgach chciałby znaleźć osobę, która wypowiedziała te słowa bardzo by się oszukał – pisze Marek J. Zalewski.
Wypowiedziała je bowiem jakiś tydzień temu z okładem Hillary Clinton. Po zakończeniu konwencji swej partii już jako oficjalnie namaszczona na kandydata w wyborach prezydenckich w towarzystwie Tima Kaine’a, czyli kandydata do wiceprezydentury, wraz z małżonką oraz Billa Clintona, czyli swego męża wsiadła do błękitnego… Clintobusa i udała się w trzydniowy objazd Pensylwanii i Ohio. Właśnie podczas tego objazdu na jednym ze spotkań z potencjalnymi wyborcami wypowiedziała tę głęboką myśl, wywołując ogłuszającą owację.
Tak, proszę państwa, Amerykanie dzięki temu wiedzą już co najmniej trzy rzeczy o swoim kraju. To, jaki on w ogóle jest, czyli że jest wielki, to dlaczego taki jest i to, że jest dobry. Proszę, kilka prostych słów i wszystko jasne… Że po Hillary Clinton można było się spodziewać nieco głębszej myśli? Pewnie tak, ale liczy się prostota przekazu. To przede wszystkim. A takich „złotych myśli” w przemówieniach, zresztą obojga kandydatów, nie brakuje i brakować nie będzie. To pewne.
Chodzi jednak o to, aby być dobrze zrozumianym. A z tym bywa różnie. Różnie tym bardziej, gdy np. chce się opacznie zrozumieć to, co mówi dany polityk. Donald Trump przekonuje się o tym niemal codziennie. Wspominałem już w jednym z poprzednich tekstów, że wygląda mi na to, że komentatorzy w Ameryce z całą pewnością stracili poczucie humoru. Wszystko bowiem, co powie Trump, biorą na serio i wszystko z namaszczeniem analizują. Nawet to, co mówi on ewidentnie żartując, np. wtedy, gdy „zwracał” się do Rosjan, zapraszając ich do poszukiwań mejli Hillary z czasów gdy była sekretarzem stanu w ekipie Obamy podczas jego pierwszej kadencji. A uczynił to niejako w odpowiedzi na zarzuty postawione mu w związku z mejlami „wyhakerowanymi” z centrali wyborczej demokratów i upublicznionymi przez WikiLeaks. Wyhakerować mieli Rosjanie, a że treść tych mejli (pisałem o tym wcześniej) miała uderzać w Hillary i jej najbliższych współpracowników (zresztą z pracy w centrali rezygnują kolejne osoby) co jest na rękę Trumpowi, to metodą ad hoc wskazano beneficjenta tego wycieku. Sprawę bada (ciągle) FBI, ale nawet prezydent Obama nie powstrzymał się przed oskarżeniami pod adresem Trumpa, choć jedynym dowodem i to spekulacyjnym jest to, że na owym wycieku miałby tylko on skorzystać.
Zresztą, wygląda na to, że nieformalnie ogłoszono sezon polowania na mniejsze lub większe, rzeczywiste a nawet wyinterpretowane lub wyrwane z kontekstu „wpadki” Donalda Trumpa.
Od wczoraj np. analizuje się to, czy lubi on dzieci. Wychodzi na to, że nie, a już na pewno nie lubi, gdy zaczynają one płakać podczas jego wystąpienia…Nie byłem na spotkaniu wyborczym Trumpa w szkole w miejscowości Ashburn w stanie Wirginia, gdzie – jak podają media – właśnie taka sytuacja miała miejsce i gdzie po dość zgryźliwych żartach Trumpa (te tylko pokazywała CNN) na temat płaczących dzieci, mamę z jej płaczącym dzieckiem miano wyprosić z sali. I tutaj rodzi się pytanie, czy Donald Trump jest nieokrzesanym chamem, który na dodatek nie ma pojęcia o nastrojach panujących w danej społeczności, czy też ma owe nastroje w tzw. poważaniu? Bo trudno mi sobie wyobrazić, aby kandydat ubiegający się o głosy wyborców, który w prawyborach już miliony ich przecież zdobył, miał tak zareagować, jak to przedstawiają te media, do których mam dostęp. Bo przecież jeżeli nie sam Trump, to ktoś z jego (zresztą słabego) sztabu musi sobie zdawać sprawę, jaki jest w Ameryce stosunek do dzieci, przynajmniej ten na pokaz. Wszystkie są hołubione i cudowne, a ich płacz czy inne kaprysy są wręcz uwielbiane.
A co za tym idzie, czyż reakcja Trumpa-kandydata nie powinna być zgoła inna? Nie powinien on podejść do tej matki z płaczącym dzieckiem, pochylić się nad nimi, przytulić, a przynajmniej pogłaskać po główce? Ja na miejscu Trumpa tak bym zrobił. On tego nie zrobił, ale nie wiadomo, bo tego telewizja nie pokazała, czy przypadkiem mama z płaczącym dzieckiem nie wyszła z sali z uwagi na osoby siedzące wokół niej… Jest zresztą bardzo ciekawe to, że telewizja nie pokazuje widoku sal, a jedynie przemawiających Hillary Clinton czy Donalda Trumpa. Słychać jedynie mniej lub bardziej entuzjastyczną reakcję uczestników spotkania.
Od kilku tygodni trwa też spór, a nawet atak na Donalda Trumpa w sprawie jego stosunku do imigrantów, którzy są muzułmanami. Na jednym, jeszcze przedkonwencyjnym, spotkaniu miał on się niezbyt pochlebnie o nich wyrazić czym zyskał sobie zresztą poklask słuchaczy, ale oburzenie przeciwników. Demokraci zareagowali na to tak samo skutecznym, jak i raczej obrzydliwym z naszego punktu widzenia zabiegiem szytym niezwykle grubymi propagandowymi nićmi. Oto, wyszukali wśród poległych w Iraku żołnierzy, zabitego tam w 2004 roku kapitana Khana, syna Khizra i Ghazali Khanów, imigrantów z Indii. Byli oni gośćmi konwencji demokratów w Filadelfii. Z mównicy ojciec poległego w towarzystwie milczącej żony wymachiwał konstytucją, odsądzając od czci i wiary kandydata republikanów jako człowieka mającego tęże konstytucję za nic i bezczeszczącego imię służących swej nowej ojczyźnie „dobrych” Amerykanów.
Od tego czasu rodzina Khanów stała się „evergreenem” dla wszystkich programów politycznych amerykańskich stacji telewizyjnych. A to sam Khizra Khan, a to razem z żoną nie wychodzą ze studiów. Wygłaszają, a nawet wykrzykują w nich swe żale pod adresem Trumpa i oskarżają go o wszystko, o co tylko można, a i o to, o co nie można. Ponieważ rodzina Khanów należy do organizacji GSFP (Gold Star Families for Peace – Rodziny Złotej Gwiazdy na Rzecz Pokoju) powołanej do życia w styczniu 2005 roku przez kilka rodzin (dzisiaj należy do niej ok. 70 rodzin), których członkowie jako żołnierze US Army zginęli w Iraku, prezydent Barack Obama stwierdził, że Donald Trump zachowuje się niegodnie „atakując członków Gold Star Families”. Trump w odpowiedzi stwierdził, że nikogo nie atakował, a tym bardziej poległych żołnierzy. Wprost przeciwnie on im pomaga przekazując olbrzymie datki na rzecz organizacji weteranów i zatrudniając setki byłych żołnierzy lub wdowy po nich. Serialu pt. „Khan Family” nie przerwał też wzruszający gest, z którym spotkał się Trump ze strony jednego z weteranów US Army, który poruszony atakiem Khanów na „jego” kandydata przekazał mu swoje „Szkarłatne Serce”, najstarsze z obecnie wręczanych odznaczeń wojskowych.
Można odnieść wrażenie, że na Trumpa trwa zmasowany atak. Pokazuje się w zasadzie tylko to, co może go albo ośmieszyć albo zdyskredytować, albo wręcz skompromitować. Do zdecydowanego ataku włączył się sam Barack Obama, który nawet podczas konferencji prasowej ze składającym wizytę w Białym Domy premierem Singapuru, zapytany o Donalda Trumpa stwierdził, że on „absolutnie nie pasuje (unfit) do urzędu prezydenckiego”. Stwierdził też, że w ogóle należy zwrócić uwagę republikanom: ”Hej, Republikanie, co wy robicie?”.
Kilku republikanów chyba się zawstydziło, a może wstydzi się od dawna, że ich partię ma reprezentować w wyborach taki kandydat. Senator John McCain, republikański kontrkandydat Baracka Obamy w 2008 r., Trumpa jako kandydata swojej partii wstydzi się w zasadzie od początku, wręcz kpiąc z niektórych jego wypowiedzi. Ale czy powinien? Wszak to on w 2008 r. na swego wiceprezydenta wybrał Sarę Palin, gubernatora Alaski, którą wielu odbierało wówczas jeszcze gorzej niż dzisiaj Trumpa z racji… jej wypowiedzi; dzisiaj Sarah Palin zdecydowanie popiera Donalda Trumpa. Inny prominentny polityk GOP, John Kasich, gubernator Ohio, który był konkurentem Trumpa w prawyborach i który w roku 2000 (będąc wówczas po raz dziewiąty, od 1983 r., członkiem Izby Reprezentantów) także bezskutecznie ubiegał się o republikańską nominację, zapowiedział, że „wyborcy Ohio nie zagłosują na błędnie wybranego kandydata”. Na konwencji GOP wszystkie swoje głosy elektorskie (66) delegacja stanu ostentacyjnie przekazała właśnie na swego gubernatora, który nawet nie pojawił się na sali w Cleveland, wszak mieście swego stanu…
A Ohio, obok Florydy i Pensylwanii, będzie miało kapitalne znaczenie w listopadowych wyborach. Aby je wygrać kandydat musi zdobyć co najmniej 270 tzw. głosów elektorskich. Dzisiaj sytuacja jest w zasadzie wyklarowana na tyle, że Hillary Clinton ma za sobą mniej stanów, ale więcej owych głosów, bo 236. Trump ma za sobą więcej stanów, ale dysponujących mniejszą liczbą elektorów, tylko 191. Jednocześnie wiadomo, że w tych trzech stanach przewaga jednego kandydata nad drugim jest wciąż płynna. Ale już dzisiaj uważa się, ze ten z dwójki kandydatów, kto zdobędzie właśnie te trzy stany 8 listopada będzie mógł uważać się za zwycięzcę.
Kto ma dzisiaj większe szanse? Na swych stronach internetowych CNN prowadzi jakby permanentny sondaż. Pokazuje on niezwykle ciekawy obraz. Okazuje się, że 82 proc. biorących udział w tym sondażu uważa, że wybory wygra Hillary Clinton, ale… Ale aż 97 proc. uważa, że to Republikanie zdobędą większość w Izbie Reprezentantów, 72 proc. uważa, że będą oni także mieli większość w Senacie Kongresu Stanów Zjednoczonych. Jest też pewna ciekawostka, bo 1/3 uczestników sondażu uważa, że w telewizyjnej debacie kandydatów weźmie udział przedstawiciel trzeciej partii, czyli zapewne Libertarian.
Ten sondaż wskazuje, że gdy nawet sondażowany sam zagłosuje na kandydata GOP, to nie ma on przesadnej (tylko 1/5) nadziei na to, że Trump wygra te wybory. Z kolei ostatni sondaż telewizji CBS pokazał siedmioprocentową przewagę Hillary Clinton. Niewątpliwie jest jej łatwiej. Mainstreamowa Ameryka jest za nią. To się widzi i to się czuje, ale czy to wystarczy? Czy to nie poruszy tej Ameryki z obrzeży? Trump już zrobił w tym kierunku niebywale dużo. Czy zdoła więcej? Może tak, może nie.
Zadania nie ułatwiają mu ludzie z jego środowiska. Środowiska biznesowo-milionerskiego. Warren Buffet, żywa legenda amerykańskiego biznesu i chyba jednak najbogatszy człowiek w Stanach (blisko 70 mld dolarów), wczoraj pokazał, że hasło kampanii Hillary Clinton „Stronger Together” (silniejsi razem) ma znaczącą wymowę, gdy wsparł jej kampanię osobistym w niej udziałem. Z mównicy wezwał też Donalda Trumpa, aby usiadł z nim przy stole i żeby obaj pokazali swoje zeznania podatkowe, których Trump nie chce ujawnić od marca pod pretekstem audytu, który prowadzą służby skarbowe. Te także jakby były jemu przeciwne, bo oświadczyły, że Donald Trump może ujawnić wszystkie dokumenty, które sobie tylko życzy.
Michael Bloomberg, były burmistrz Nowego Jorku (przez dwie kadencje burmistrzowania pobierał miesięczne wynagrodzenie w wysokości 1 – słownie: jednego, dolara), także jeden z najbogatszych ludzi na świecie, nie tylko w USA (wartość majątku przekracza 40 mld dolarów), występując na konwencji w Filadelfii jednoznacznie pokazał komu sprzyja. Inny miliarder Mark Cuban (ponad 3 mld dolarów, właściciel m.in. klubu NBA, Dallas Mavericks), przedstawiciel nieco młodszego pokolenia na spotkaniu z wyborcami w Pensylwanii (stąd pochodzi) także zdecydowanie poparł Hillary Clinton.
I CO TERAZ? Spoglądając na mapę poparcia dla obojga kandydatów, wygląda na to, że ta najbardziej amerykańska Ameryka, czyli środkowe jej stany są za Trumpem. Tam go rozumieją. Tam przypadł do gustu ton i sposób jego wypowiedzi. A co z tzw. middle class? O jej głosy będzie toczyła się walka w kampanii. To przedstawiciele tej części amerykańskich wyborców najpewniej zdecydują kto zasiądzie w Białym Domu. Trump może pracowicie wdrapywać się schodami ku obranemu celowi, ale może się też okazać, że szybko windą zjedzie w dół.
Julian Assange, założyciel WikiLeaks powiedział, że jeżeli opublikowane zostaną kolejne tysiące mejli z poczty Hillary Clinton, to wtedy amerykański wymiar sprawiedliwości nie będzie miał innego wyjścia jak ją aresztować…
A co wtedy?
Dopiero wtedy zacznie się robić ciekawie…
MAREK J. ZALEWSKI
LEKTURY DECYDENTA
Wiara i nauka
Autorka jest z jednej strony żarliwą katoliczką, ale z drugiej jest z wykształcenia psychologiem, czyli z definicji zna się na rzeczy. więcej...