Established 1999

FOLWARK POLSKI

1 wrzesień 2020

Dzika historia

SPOTKANIE.

W kawiarni nowego domu poselskiego poseł Dzikowski siedzi smętnie przy narożnym stoliku nad filiżanką kawy. Dzikowski rzadko pije kawę. Woli wodę źródlaną i soki owocowe. Tym razem nieszczęsny Dzikowski był zmuszony, by sięgnąć po grubą, fajansową filiżankę, wypełnioną aromatycznym płynem, czarnym jak jego bujna, kosmata czupryna. Sprawa jest poważna. Poseł czeka na przedstawiciela świata zwierząt, by omówić kwestię niezwykłej wagi. Z naciskiem na „niezwykłej”. Popijając gorzki płyn drobnymi łyczkami, Dzikowski zerka niecierpliwie na zegarek. Gość spóźnia się nieco. Jednak wreszcie za szklaną ścianą pojawia się niska, pękata sylwetka. Odyniec przybył na spotkanie. — Nareszcie — pomyślał Dzikowski, podnosząc się powoli i ruszył w jego stronę.

Myśliwski dzik. Obraz na płótnie, 60x70, Porcelanaszklo.pl

Świat Dzikowskiego, tak jak każdy życiowy hologram, różnił się od innych ludzkich światów, a do tego sam widz postrzegał swoją rzeczywistość jako rodzaj dziwnego snu. Może dlatego niewiele było w stanie go zdziwić. Jego wyjątkowe szczęście do spotkań
z niezwykłymi istotami zaowocowało nietypowym wyposażeniem. Zamiast pospolitego smartfona czy i-phone’a, Dzikowski dysponował smartlingwem, urządzeniem umożliwiającym nie tylko kontakty w przestrzeni fizycznej, ale także ułatwiającym porozumienie międzygatunkowe. To taka odwrotność ogólnoziemskiej wieży Babel. Gdyby tak bardziej zagłębić się w techniczne walory smartlingwa, kto wie, czy nie okazałoby się, że pokonuje też wymiar czasu i może nas połączyć z prapradziadkiem…

Już przy stoliku kawiarnianym Dzikowski uruchomił urządzenie i zanim uścisnęli sobie dłoń i raciczkę, obaj panowie doskonale rozumieli swoje słowa i chrumkania, a nawet podstawowe emocje,  te wspólne dla obu reprezentowanych gatunków.

— Witaj, kochany Odyńcze. Cieszę się bardzo, że wydano ci przepustkę — Dzikowski odetchnął z ulgą, zwracając się do gościa. — Zamówić coś dla ciebie?

— Dziękuję, chętnie napiję się kawy z żołędzi, jeśli można — odpowiedział Odyniec, sadowiąc się na foteliku, nieprzystosowanym do potrzeb dzika. — Tutaj czuję się bezpieczny. Ratuj nas, człowieku, — chrumkał dalej z przejęciem  — myśliwi chcą nas zmieść z powierzchni ziemi. W ciągu ostatnich 4 lat w Polsce zabito prawie milion dzików. To są dane przekazane mi przez Greenpeace. A przecież jesteśmy tacy pożyteczni! Rozprzestrzeniamy pędy i nasiona, spulchniamy glebę, tępimy szkodniki w drzewostanach, tworzymy żerowiska dla ginących gatunków ptaków. Straty spowodowane naszą eksterminacją będziecie odczuwać przez wiele, wiele lat.

— Znam te dane, sprawa jest rzeczywiście poważna, trzeba coś natychmiast przedsięwziąć — odpowiedział Dzikowski. — Poczekaj chwilkę, zaraz wrócimy do rozmowy. Zamówię dla ciebie tę kawę.

Przez dwie godziny człowiek i zwierzę naradzali się półgłosem, a wokół nich unosił się aromat kawy, ściółki leśnej, sierści i wody toaletowej Wild Beast. Odyniec przyszedł do Dzikowskiego z petycją o zaprzestanie bezmyślnego i okrutnego zabijania zwierząt, którą społeczność polskich dzików zamierzała złożyć w Sejmie. Jednak poseł odradził mu ten pomysł. Petycja nic nie daje. Można ją uwzględnić, to prawda, ale przeważnie  po omówieniu przez komisję zostaje odrzucona. Dlatego Dzikowski wziął na siebie dalsze działania i ostatecznie uradzili, że postara się poruszyć członków Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt, by doprowadzili do przygotowania poselskiego projektu ustawy o nieingerencji człowieka w prawa natury. Kiedy zaczęło się ściemniać, obaj panowie wymknęli się dyskretnie z domu poselskiego, skręcili w uliczkę Frascati i wreszcie wtopili się w mrok Skarpy Wiślanej.

Dzikowski

No i stało się. Wreszcie mieszkańcy lasów i pól upomnieli się osobiście o swoje prawa. Spotkałem się wczoraj ze wspaniałą, mądrą istotą – Odyńcem spod Kampinosu. Dotarł na Ujazdów wzdłuż Wisły, chociaż nowe Bulwary Wiślane trochę mu przeszkadzały w wędrówce. Przyszedł do kawiarni. Nie robiono mu wstrętów z przepustką, widocznie w Straży Marszałkowskiej pracują ludzie empatyczni i rozumni. Uzgodniliśmy, że zajmę się Sprawą po swojemu. Spróbuję poruszyć serca i umysły posłów, by wreszcie potwierdzić ustawowo, że zwierzęta czują i rozumieją, oraz zagwarantować należne im prawa. Wiem, że łatwe to nie będzie. Parlamentarny Zespół Przyjaciół Zwierząt już próbował zawalczyć o braci mniejszych, tych domowych i tych dzikich, i pięknych, futrzastych nieszczęśników zamkniętych w klatkach. Zespół opiniował krytycznie specustawę zwalczającą afrykański pomór świń, potem zajął stanowisko w sprawie masowej eksterminacji dzików, ale to mało. O wiele za mało. Obiecałem Odyńcowi, że uczynię, co w mojej mocy, by ograniczyć skutki tej okrutnej akcji przeciwko dzikom. Wkrótce spotkam się z Mają Pszczółkowską z Greenpeace, mam dostać od niej materiały naukowe. Okazuje się, że ta rzeź może wręcz przyspieszyć rozprzestrzenianie ASF zamiast mu zapobiec. Ludzie są tacy głupi, a politycy szczególnie. Głupi i ślepi.

Odprowadziłem Odyńca na skarpę, kiedy było już ciemno, i pożegnałem się z nim nad samą Wisłą. Cichutko podreptał na północ. Lepiej by było iść po wschodniej stronie rzeki, gdzie można ukryć się w zaroślach nadwiślańskiej dżungli, ale do Puszczy Kampinoskiej bliżej brzegiem uregulowanym, zaludnionym. Potem wróciłem jeszcze napić się kawy, by ukoić emocje.

Popijając małą czarną, rozmyślałem sobie nad istotą bytu, zagadką czasu i przeszłością miejsca, do którego los mnie rzucił. Jeszcze w połowie XVII wieku nie było ulicy Wiejskiej, nie było nawet miasta. Kiedy nowa ulica połączyła Ujazdów z Rozdrożem Złotych Krzyży, Kazimierz Poniatowski założył tu ogród „Na Górze”, nazwany potem Frascati, po którym została już tylko nazwa ulicy. Potem nieopodal wybudowano Biały Pałacyk, w którym na początku XIX wieku znalazła swoje miejsce elegancka kawiarnia podmiejska dla wyższych sfer, założona przez dzierżawcę posiadłości, francuskiego restauratora, Szymona Chovota, o wdzięcznej nazwie Wiejska Kawa. Ciekawe, jak wykwintnym gościom smakowała tamta kawa, czy była lepsza niż współczesne espresso z sieciówek? A jak wyglądała obecna willa Pniewskiego, kiedy była jeszcze stojącym naprzeciwko Białego Pałacyku pałacem letnim i kiedy na początku XIX wieku budynek był siedzibą Loży Masońskiej Wielkiego Wschodu? Czy masoni pozostawili swój ślad w okolicy, czy w willi kryje się Tajemnica? Czy w pobliżu unosi się jeszcze duch, rozparcelowanych po roku 1934, ogrodów Frascati, zastąpionych domami mieszkalnymi i gmachem Izby Przemysłowo-Handlowej, który obecnie przytulony do Nowego Domu Poselskiego mieści Kancelarię Prezydenta?

Rozpłynąłem się w rozmyślaniach, oczy przestały widzieć, ciało czuć, a zmysły słuchu i węchu wyostrzyły się ponad miarę. Otoczył mnie jakby zapach jaśminu, z daleka dobiegł śpiew szpaka. Ocknąłem się i rozejrzałem wokół. Siedziałem na drewnianej ławce, otoczonej zielenią krzewów. Był ciepły, wiosenny dzień, przejrzyste powietrze, po niebie przepływały rzadkie obłoczki. W pobliżu dostrzegłem szpaler krzewów jaśminowych. Spojrzałem na zegarek. Godzina 11. Coś się nie zgadzało. Datownik! Był 11 czerwca 1810 roku. O, mój Boże! Ogrody Frascati, miejsce publicznych rozrywek, poniedziałek przed południem.

Cicho i spokojnie, nikt nie spaceruje, nie ma kogo zapytać, czy nie zwariowałem —  pomyślałem. — Jak to się mogło stać? Był styczeń 2019 roku, siedziałem spokojnie w kawiarni, fakt, że rozmyślałem o bogatej historii tego miejsca, ale skąd ta nagła teleportacja do Księstwa Warszawskiego?

— Witaj w przeszłości — mężczyzna wyłonił się zza krzewu i podszedł do ławki. — Poznałeś już moc ludzkiego umysłu. To twoja własna świadomość przeniosła cię wstecz. No, może z małą pomocą rytuałów. I nie bez udziału twojego smartlingwa.

— Czy mój zegarek wskazuje właściwy czas? Naprawdę jest rok 1810? — zapytałem.

— Zgadza się. Jest poniedziałek, 11 czerwca 1810 roku. Wszyscy mają jakieś zajęcia, dlatego jeszcze tu pusto.

— A pan tutejszy? — wyjąkałem nieśmiało. Nieznajomy wyglądał jakoś inaczej, ale chyba nie przypominał człowieka sprzed 200 lat. I, o dziwo, mówił całkiem zrozumiale.

— Ha, ha, ha — usłyszałem w odpowiedzi. — Ja jestem uniwersalny. Poza kontrolą tak zwanego czasu. Czy słyszał pan o  Loży Narodowej Wielkiego Wschodu Polski? Niedaleko ma swoje miejsce. Książę podkomorzy był łaskaw wystawić dla loży budynek, który niejaki Pniewski przerobił po półtora wieku na swoje mieszkanie i pracownię. To właśnie widzicie w XXI wieku. I niewielu wiadomo, że w przestrzeni równoległej pozostał stary pałacyk zimowy, a w nim poszerzający się pulsacyjnie portal. Wędrówki w czasie nie są dla każdego. Ale właściwy stan umysłu wystarcza, żeby to się udało, czasem niespodziewanie i mimochodem.

— Ale ja byłem dość daleko od willi Pniewskiego.

— Wystarczająco blisko, a pana wibracje mentalne podziałały jak wehikuł czasu.

— Jak ja wrócę do swoich czasów? — zaniepokoiłem się nie na żarty.

— Późnym wieczorem wytworzy się taka możliwość – odparł nieznajomy. — Proszę się nie niepokoić, pomogę. Pan pozwoli, że się przedstawię. Cagliostro, do usług — wyciągnął w moją stronę szczupłą, długą rękę, która wyłoniła się ze zwojów czarnej peleryny, otulającej jego sylwetkę.

— A ja jestem…

— Wiem, znam pana — odparł i potarł pierścień z ogromnym, przejrzystym szafirem, tkwiący na środkowym palcu lewej dłoni. — A tymczasem zapraszam na przechadzkę. Pomówimy o ważnych sprawach.

Pamiętam tę przechadzkę jak sen. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób moja teraźniejszość zazębiła się z przeszłością. Z pomocą mojego smartlingwa, wzmocnionego siłą mentalną, został uruchomiony przepływ energii, który pozwolił mi przemieścić się w czasie. Chociaż czas nie jest tu może właściwym określeniem. Wróciłem w tej samej chwili, w której odpłynąłem wstecz i naprawdę nie rozumiem, jak to działa, ale wiem, czego doświadczyłem. I czuję się wyróżniony. Dowiedziałem się, że na dobrym tropie był Paolo Salucci, kiedy formułował hipotezę, że Droga Mleczna jest tunelem czasoprzestrzennym. I że to pięknie pasuje do teorii strun. I, oczywiście, do teorii holograficznego wszechświata Talbota.  

Cagliostro sprowadził mnie celowo do czasów, kiedy masoni pracowali w Warszawie bez przeszkód, zgłębiając starożytną wiedzę ludzkości. Zapewnił mnie, że, niezależnie od efektów moich starań o przywrócenie równowagi w Naturze, podjęty wysiłek podniesie poziom świadomości ludzi i nie pójdzie na marne. Trudno było wrócić do swoich czasów. Bardzo trudno. Ale nie chciałbym wędrować jak Żyd Wieczny Tułacz przez czasoprzestrzeń, jak Cagliostro, który pozostał gdzieś między wymiarami, mimo śmierci ciała w 1795 roku. Nie, tego bym nie chciał. Ale cieszę się, że pozostał mi kontakt z pozawymiarowym wędrowcem, życzliwym sprawie dzików.

Odyniec

Jest jakieś światełko w tunelu. Udało się, dzięki braciom i siostrom z okolic Warszawy, dotrzeć z naszą petycją. My tutaj w Puszczy Kampinoskiej jesteśmy bezpieczni, tym razem nie będzie rzezi w parkach narodowych, nie tak jak w poprzednich latach. Ale ludzie są dla nas okrutni. Rolnicy krzyczą, że im zagrażamy. Że im zarażamy świnki. A kto szkodzi świnkom? Kto? My? Przecież to ludzie je zabijają na potęgę. My ich nie zjadamy. To ludzie je zjadają. Nie chcą jeść chorych? Chcą zdrowe jeść? A sami jacy oni są chorzy, jacy chorzy…

Udało się dotrzeć do Sejmu. Dzikowski załatwił przepustkę, czekał w kawiarni, podjął mnie kawką żołędną. Dobry człowiek. Ale nie radzi składać petycji, bo to nic nie da. I nie wiadomo, czy ją w ogóle przyjmą. „Wątpliwości formalne”. „Procedura”. Zawalczy dla nas o ustawę. Żebyśmy wszyscy byli chronieni. Bo jesteśmy „podmiotem” i mamy być traktowani „podmiotowo”. Tak, tak.  Czyli jak żywe istoty. Nie jak jakieś śmiecie. Nie tak, jak teraz.

Na razie nie musimy wychylać ryjka z naszego lasu, póki trwa akcja myśliwych. Dzikowski ma pogadać z innymi dobrymi ludźmi i „rozwiązać sprawę kompleksowo”. No to czekamy…

W tamtą stronę przedzierałem się za dnia, więc głównie płynąłem sobie rzeką, wzdłuż brzegu. Dobrze, że nie było lodu. Ale się zmachałem! Chociaż my, dziki, jesteśmy świetnymi pływakami, a sił mi jeszcze nie braknie, to jednak kilka kilometrów pod prąd, to nie przelewki. Z powrotem truchtałem tuż przy Wiśle do bulwarów, a potem troszkę popłynąłem, żeby nie tupać po betonie, dobrze, że z prądem. Lubię pływać i nie raz przepływałem Wisłę, a moi kuzyni kąpali się nawet w morzu i pływali z Pucka na Hel. (Jak ktoś nie wierzy, niech zajrzy na YouTube). A potem to już szybciutko pod Mostem Północnym, przez Dęby Młocińskie, wzdłuż cmentarza, hyc na Uroczysko Opaleń.

I znowu w domu, w bezpiecznej puszczy… Bracia i siostry ze wschodu, spod Otwocka, nie mają tego szczęścia. Tam trwa pogrom. Wiemy dobrze, że nie zdążymy wiele uczynić teraz. Ale dla ludzi każdy pretekst dobry, żeby sobie kogoś pozabijać. Sami też zabijają się nawzajem, nic ich nie wzrusza. Nie potrzebują, a zabijają. Kto ich tam zrozumie?! Trzeba coś zrobić, żeby uniknąć całkowitej zagłady. Bo przecież tego ich ASF nie unikną przez zamordowanie naszych braci. Tak przecież mówią ich profesorowie. A oni nic, ślepi i głusi. Chyba tylko żądza mordu ich prowadzi. Kiedyś polowali, żeby coś jeść. A teraz? Chyba przez Złego w sercach.

Ludzie, ludzie…

Dzikowski potrzebował dnia, by otrząsnąć się z ostatnich zdarzeń. Spotkanie z Odyńcem, przemieszczenie w czasie i wyzwania, jakie z tego wynikają, dostarczyły mu silnych doznań. Teraz kolej na niego.  Na dostarczenie doznań posłom.

Parlamentarny Zespół Przyjaciół Zwierząt zajmował się już losem dzików, ale to był głos wołającego na puszczy. Trzeba poruszyć sumienia wszystkich posłów, by doprowadzić do przygotowania projektu ustawy, która ochroni dziki, a może pozwoli ograniczyć szkodliwy wpływ człowieka na własną planetę. „Własną”… Czy Ziemia jest czyjąś własnością? Człowiek, ta egocentryczna, zaborcza istota, żyjąca złudzeniami o swojej potędze, zagarnął dla siebie wszystko, co dało się jej ukraść. Rabunek, gwałt, mord. To są główne osiągnięcia gatunku homo sapiens sapiens.

— Ale czy warto walczyć o świat, który stacza się po równi pochyłej? — pomyślał Dzikowski. — Czy da się cokolwiek zmienić?

Na sobotę umówił się z Mają Pszczółkowską z Greenpeace.

Spotkali się w knajpce naprzeciwko księgarni w Zamku Ujazdowskim.

Dzikowski usiadł przy stoliku z lewej strony, zaraz przy wejściu. Nie musiał długo czekać. Wkrótce wpadła, jak zwykle w pośpiechu, smukła i kolorowa Maja, miłośniczka pszczół, trzmieli i wszystkich pozostałych istot, zamieszkujących planetę. Jedynie do ludzi coraz bardziej traciła serce, mając mimo to nadzieję, że da się ich odmienić, poprawić, naprostować.

— Cześć, długo czekałeś?

— Skąd… Tylko chwilkę. Zresztą, na ciebie zawsze warto poczekać. Zamawiamy coś do jedzenia?

— Chętnie, od rana nic nie jadłam. Co tam mają w karcie?

— Zerknijmy… No nie! Gulasz z dzika z rydzami i domowymi kopytkami! Wolne żarty!

— No widzisz… Rzeź rozpoczęta, ludożerstwo coraz bardziej w modzie. Jak można jeść ciała istot tak bliskich biologicznie człowiekowi? Co za barbarzyństwo! Równie dobrze mogliby mieć w karcie psa albo kota. Idziemy stąd?

— Jasne, nie będziemy dopłacać do tych zdziczałych, nomen omen, praktyk.

Poszli nad Wisłę, smętnoszarą w ten zimowy dzień, otoczoną brudem brzegów, osnutą wszechobecnym smogiem, wiecznie obecnym w zimowej Warszawie. Maja przekazała Dzikowskiemu materiały Greenpeace, ekspertyzy naukowców, które nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że władze działają na oślep i wbrew zdrowemu rozsądkowi. Ten pęd ku zabijaniu, zabijanie jako recepta na całe zło tego świata, pomroczność jasna ludzkości, choroba trawiąca społeczeństwa, droga ku zagładzie… Trafiło na nieszczęsne dziki. Dzikowski zerknął na miejscu w wydruki, które przyniosła Maja. Naukowcy stawiają tezę, że tak zwana walka z afrykańskim pomorem świń nie powinna polegać na ich masowym zabijaniu. To nie tylko nieskuteczne, ale może spowodować dalsze rozprzestrzenianie choroby. Mimo że przez ostatnie cztery lata w Polsce zabito prawie milion dzików, to co roku występuje coraz więcej przypadków zachorowań na ASF.

Pospacerowali godzinkę, pogadali, poszli jeszcze na kawę do DZiK-a na Belwederską i rozstali się w przeświadczeniu, że trzeba chociaż spróbować uratować populację pięknych, inteligentnych zwierząt. A że w tym kraju najpopularniejszym sposobem zmiany rzeczywistości jest, niestety, zmiana prawa, Dzikowski podjął się przygotowania projektu ustawy i namówienia Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt na autoryzację.

Jak postanowił, tak uczynił.

W przeddzień posiedzenia Sejmu, we wtorek 15 stycznia, Dzikowski umówił się z przewodniczącym i wiceprzewodniczącym Zespołu, panami o jednakowym nazwisku, za to z przeciwnych obozów politycznych. Przedstawił swój projekt, wypracowany mozolnie przez niedzielę i poprawiony w poniedziałek przez znajomego prawnika.

Przekonał ich, jak ważna jest bioasekuracja. Zdaniem pewnego profesora, zoologa i bioetyka z Uniwersytetu Warszawskiego, wirus rozprzestrzenia się przez niechlujstwo rolników. Przenoszą go też myśliwi i kłusownicy. Jak uważa profesor, bioasekuracja dla małych gospodarstw powinna polegać na niekarmieniu zwierząt zlewkami i odpadkami, pełnej izolacji od możliwych spotkań z innymi świniami czy dzikami, zmianie ubrania i butów przed wejściem i wyjściem z chlewni, oraz wyłożeniu mat dezynfekcyjnych przed wejściem do gospodarstwa i chlewnią, a także na powstrzymaniu się od polowań co najmniej dwie doby przed kontaktem ze świniami. Rolnicy prawie wcale się do tego nie stosują. Ostatnia kontrola NIK wykazała, że rządowy program bioasekuracji był wadliwy, a jego realizacja nieudolna i źle wdrażana. Najważniejsze jest jednak usuwanie martwych dzików z lasu, ponieważ ich trupy rozsiewają wirusa do pół roku, a żywe zarażone dziki tylko przez 8-10 dni. To polowanie stwarza zagrożenie, bo rozprasza chore dziki i powoduje mieszanie się populacji.

Nowe przepisy rozregulowały system ochrony przyrody i zalegalizowały patologię. Epidemia ASF stała się dla rządzących pretekstem do wybicia całego gatunku, bez naukowego uzasadnienia i bez konieczności oceny, jakie skutki dla środowiska będzie miała taka ingerencja.

Obaj przewodniczący przejęli się dostarczonymi danymi, ale uradzili, że projekt zostanie rozpropagowany wśród posłów, a podpisze się, kto zechce. Do reprezentowania wnioskodawców upoważnią Dzikowskiego.

I zaczął Dzikowski wędrówkę od posła do posła, pokazywał opinie ekspertów, przekonywał, odczytywał na głos fragmenty uzasadnienia, przemawiał do sumień. Wreszcie udało się zebrać aż 100 podpisów.

Na tym optymistycznym fakcie można by zakończyć opowieść.

Niestety, ta gorzka fantazja „psychologiczno-ekologiczna” o dzikach szukających pomocy u ludzi nie może skończyć się tak, jak powinna. I nie tylko dlatego, że prawo nie jest w stanie zastąpić moralności.

Każdy człowiek ewoluuje; prawu przemiany i postępu podlegają społeczności. A mimo to tu i teraz jesteśmy bardzo odlegli od wzajemnego szacunku. Światy zwierząt i ludzi dzieli lęk jednych i arogancja drugich. „Pan stworzenia” ma przecież monopol na odczuwanie. Nasz ból jest podniesiony do rangi misterium, ból zwierząt nic nie znaczy, dla niektórych nawet nie istnieje. Piewcy moralności, kaznodzieje, ośmielają się głosić swoje bezczelne teorie przeciw prawom Natury. Ośmielają się wieszczyć wyższość gatunku, który największe sukcesy techniczne odnosi na polu zbrojeń, wytwarzania narzędzi masowej zagłady swoich braci w tak zwanym rozumie. Mroczna strona ludzkiej natury jest obecna w każdym, ale w niektórych szczególnie. I ci, niestety, mają najwięcej do powiedzenia w sprawach publicznych; skłaniają innych do poparcia złej sprawy, do utrzymania niesprawiedliwości, nieprawości, do podtrzymania ognia egoizmu, nieczułości. Odciągają tych niepewnych, wahających się, z drogi ewolucji moralnej, przekupują ich obietnicami bez pokrycia. Wielcy hamulcowi naszej rzeczywistości.

No i przecież istnieje szczególna instytucja. Pozaprawna, wygodna zamrażarka sejmowa. Po co ruszać z projektem, który nie spodoba się sługom Cienia? Lepiej schować problem do głębokiej szuflady. Zapomnieć, że istnieje. Nie myśleć, nie rozważać. Spokojnie zamówić danie z dziczyzny w restauracji, pojechać na polowanie, wylegiwać się na skórze zwierzęcej przed kominkiem, nosić palto z futrzanym kołnierzem. Należeć do koła łowieckiego, dumnego dobroczyńcy mieszkańców lasu, dokarmianych zimą po to, by było łatwiej ich namierzyć, zabić przy karmniku, pochwalić się trofeum. Tak to jest w kraju niewinnych zjadaczy mięsa.

Epilog

Jest wtorek, 12 czerwca 1810 roku. Wieczór, słońce zaszło, zrobiło się ciemno. Z Ogrodów Frascati powoli wyłaniają się pękate, szare sylwetki. Hyc, hyc, skaczą jedna za drugą, rośnie sznurek dziczków, wszystkie zmierzają po skarpie w kierunku Wisły.

Następnego dnia rano ogrodnicy ujrzą szerokie pasmo zdeptanej roślinności i nieco zrytej ziemi.

Epilog nr 2

Jest piątek, 13 czerwca 3000 roku. Komitet powitalny przy willi Pniewskiego czeka na gości z roku 2019. Przepełnieni współczuciem, Nowi Ludzie wypatrują młodych dzików, które zdecydowały się przenieść w odległą przyszłość, w przeciwieństwie do ich braci i sióstr przywiązanych do tradycji, które postanowiły schronić się w przeszłości. Z grupą Nowych Ludzi czekają też psy, lisy, kilka wilków, jest też jeden bóbr. Wszyscy nie mogą się doczekać nowych domowników. Nikt już nie jest dziki na Ziemi, ale za to wszyscy są przyjaciółmi. A świat nosi nową nazwę: Eden.

Koniec

DOROTA KRAMARCZYK

 

 

W wydaniu nr 226, wrzesień 2020, ISSN 2300-6692 również

  1. HISTORIA DECYDENTA

    Prawda o WP
  2. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Polska a sprawa białoruska
  3. ZDROWIE DECYDENTA

    Prawda o koronawirusie?
  4. KOBIETY DECYDENTA

    Tragedia Olgi
  5. PEACE ONE DAY

    Dzień, jakich mało
  6. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Śmierć kliniczna
  7. POEZJA DECYDENTA

    Elegancki tomik
  8. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Wszyscy kłamią!
  9. DECYDENT GLOBTROTER

    Zdobywamy wulkany
  10. WIATR OD MORZA

    Co z tą ideologią?
  11. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Honor a samokontrola
  12. FOLWARK POLSKI

    Dzika historia
  13. LEKTURY DECYDENTA

    Tajemniczy bank