FILM NA CZASIE
Dlaczego IO nie mógł dostać Oscara
To proste. Film Jerzego Skolimowskiego jest za dobry na Oscara. Zbyt mądry. Zbyt piękny. Zbyt artystyczny. Zbyt alegoryczny. więcej...
Istotą pretensjonalności – a więc między innymi pozerstwa i kabotynizmu – jest bijąca w oczy niewspółmierność, albo i jakościowa niezgodność między ambicjami i roszczeniami pretendenta do jakiejś roli i uznania społecznego a kalibrem jego umysłowości i uzdolnień, rezultatami i kosztami społecznymi jego upajania się własnym wyeksponowaniem i znaczeniem – pisze Mirosław Karwat.
Jedną z form pretensjonalności jest wdzięczenie się do publiki, jurorów, wyborców, klientów namawianych do zbytkownych wydatków. Albo podczepianie się pod uznanie dla innych (jako idoli lub autorytetów) pod pozorem składania im hołdu, przez samozwańcze obejmowanie funkcji ich dyżurnych wielbicieli, kustoszy ich pamięci, strażników ich wielkości i spuścizny, kapłanów rządzących rytuałami wieczystego czczenia.
To „miękka” forma wymuszenia uznania dla siebie, oparta na lansowaniu siebie samego – jako kopii, repliki, nawet parodii i karykatury czyjegoś splendoru – w pakiecie z oryginałem; jak w transakcjach wiązanych. Zwykle polega to na przemycaniu własnej uzurpacji i nieadekwatności w opakowaniu zapożyczonym, a raczej przywłaszczonym ze spadku po rzeczywistych właścicielach splendoru. Na zasadzie „i mnie coś kapnie z tego, co jest kapitałem mojego rzekomego patrona”.
W ten sposób popularnością i nostalgią za Aznavourem może pożywić się epigon, drugorzędny piosenkarz przeniesiony na wyższe progi za sprawą wybranej specjalności (JA w repertuarze Aznavoura), z etykietką „aznavourysty”, z czasem wręcz autorytetu w roli „aznavouroznawcy”. Zagospodarowuje on dla siebie remanenty po koryfeuszu francuskiej piosenki, prolonguje swoją legitymację przez organizowanie festiwali lub konkursów ku czci Aznavoura, patronowanie nagrodom jego imienia, „aktualizowaniem” jego szlagierów własną nową (choćby i chybioną) aranżacją i interpretacją. To przykład ad hoc; na miejsce Aznavoura podstawmy dowolnego Niezapomnianego i Niedościgłego, z którego pośmiertnie jeszcze sporo można „wycisnąć” i „wydoić”.
I podobnie bywa w polityce: trumna Piłsudskiego czy Dmowskiego to znakomite opakowanie zastępcze (a jakże nobliwe i efektowne!) dla kogoś, kto dobrze przeliczył, ilu ma własnych fanów, a ilu może „pożyczyć” od martwego Piłsudskiego, gdy wystąpi po hasłem „Piłsudski wiecznie żywy”, „Piłsudski jest z nami” (tzn. ZE MNĄ).
W przypadku pozerów i wręcz kabotynów preferowana jest inna forma i autopromocyjna strategia pretensjonalności, mianowicie działanie na wyrost – z emfazą i szarżowaniem. Tu – odwrotnie niż w taktyce minoderyjnej – roszczenia do sławy, uznania i władzy wysuwane są w formie bojowej, opatrywane demonstracją poczucia pewności siebie, megalomanii – ale przybranej w kostium posłannictwa, doniosłości i wzniosłości czegoś, z przeniesieniem na siebie cudzych tytułów do chwały i blasku.
Im mniejszy jest mój osobisty formacik, tym większe przypisuję sobie rozmiary kalibrem Sprawy, o którą „walczę” oraz wznieconym hałasem, patosem, samochwalstwem i popisem (w stylu Papkina), „pryncypialnością” i egzaltacją składanych deklaracji, rozmachem zapowiedzi. Osiągam zaś taki efekt, jak ktoś, kto założył kapelusz przeznaczony dla większej głowy.
Desperat (ale – cwany desperat, nadrabiający miną i krzykiem swoje własne podświadome poczucie bycia kimś nie na swoim miejscu, kimś podejmującym się zadań ponad swoje siły) z rozmysłem naśladuje tu impet znany z szarży lekkiej brygady. Tyle tylko, że jeźdźcem jest nieudacznym, bo nie panuje ani nad „koniem”, którego ma ujeżdżać, ani nad sobą samym, kiedy w cwale i w wielkich skokach trzęsie się i z trudem unika wypadnięcia z wierzchowca. Zamiast klaczy ujeżdża (raczej – zajeżdża) kobyłę, smagając ją batem i wymagając, by była rącza. A dowodzi zespołem (szwadronem)… hm, ociężałym – i w myślach, i w czynnościach. Toteż piaskowa burza wzbudzonego kurzu i dudnienie przy lądowaniu ociężałych szturmowców z wielkiego salta mogą wywoływać wielkie wrażenie jak przy trzęsieniu ziemi. Jednak głębokość dołu powstałego przy lądowaniu jest większa niż przebyta odległość.
Działanie na wyrost, czyli wymuszanie natręctwem i przesadą w demonstracjach uznania za wysiłek nieadekwatny i nieskuteczny, a często nawet pozorny, ma trzy zasadnicze właściwości.
Po pierwsze, zbyt wielki zamach, widoczny już w punkcie wyjścia w stosunku do rzeczywistych możliwości oraz post factum w stosunku do końcowych efektów porównywanych z ambicjami, zapowiedziami, rozbudzonymi lub potwierdzonymi oczekiwaniami. A więc niewspółmierność wyrazistości gestów, starań i włożonego wysiłku do miernych rezultatów. Sytuacja końcowa przypomina przekłucie nadętego balonu. Świeżym przykładem takiego bilansu jest milion samochodów elektrycznych Morawieckiego.
Po drugie, obiektywna i subiektywna kłopotliwość tej sytuacji, doświadczana obustronnie – przez nadawcę i odbiorców. Wśród odbiorców powstaje świadome lub intuicyjne, ale powszechne odczucie, że ktoś wszedł w nieswoją, nieodpowiednią dla siebie rolę (wyeksponowany „niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu”), że daremnie męczy siebie i innych. Co prawda, inaczej to odbierają oponenci i krytycy kogoś, kto wbrew protestom i ostrzeżeniom zmarnował społeczeństwu czas, energię i zasoby, a inaczej zwolennicy, kibice ambicjonera nieudolnego, jak o tym świadczy wynik działań. Zakłopotanie odczuwają ci, którzy nabrali się na te imponujące zamiary i plany, na gromkie zapowiedzi i na huczne pokazówki, jakie miały być początkiem czegoś wielkiego, wspaniałego, wzniosłego, ale okazały się końcem, zresztą, żałosnym.
W tym kręgu zwolenników i sympatyków osoby lub grupy, która przelicytowała na własną zgubę, bo kompromitację, tej ewidentnej sprzeczności między zasadami kurtuazji i zachęty (lub zaufaniem do kogoś, kto przedtem dobrze wykonywał bardziej odpowiednie dla siebie zadania) a nieodpartym wrażeniem chybionego wysiłku, zmarnowanego czasu i energii, porażki, zawodu towarzyszy najzwyklejsza konsternacja.
Dysonans między kurtuazją (wynikającą z wcześniejszego podziwu czy spoufalenia) a zakłopotaniem lub zniecierpliwieniem z powodu czyjegoś braku samokrytycyzmu, braku umiaru i natręctwa powoduje, że artysta lub polityk szarżujący stąpa po cienkiej linie. Jednakże mimo całej kłopotliwości tej ekwilibrystycznej sytuacji w mniejszym stopniu ryzykuje on klęskę, a w większym stopniu zapewnia sobie namiastkę sukcesu w postaci „bilansu na zero” i wyrozumiałości ze strony swoich adherentów. W każdym razie – szanse na prolongatę kredytu wiary, zaufania i cierpliwości. Bowiem ci, którzy mieliby mu powiedzieć okrutną prawdę (o granicach jego możliwości lub o tym, że w ogóle minął się z powołaniem), są tą niemiłą okolicznością bardziej zakłopotani niż ewidentnym nieporozumieniem w obsadzie roli, stanowiska, kompromitacją niewłaściwego człowieka na niewłaściwym miejscu. Oni są bardziej zakłopotani niż sprawca ich zawodu (o ile w ogóle czuje się z tym nieswojo, bo może mieć wielkie ego). Jeśli to nie jest rozczarowanie kibiców albo internetowych „obserwatorów” i fanów, ale zawód ludzi z poważnymi oczekiwaniami w poważnych sprawach, to nie umieją oni „pogonić” dotychczasowego ulubieńca, faworyta, adresata nadziei.
Po trzecie, działanie na wyrost to szycie grubymi nićmi. To znaczy: zarysowanie zadania, wykonanego wysiłku i starań zbyt grubą kreską. Przesłonięcie właściwego przedmiotu komunikacji (artystycznej, literackiej, naukowej czy politycznej), jakim jest „w trójkącie” określona potrzeba społeczna, cel działania i jego efekt, przez rozpaczliwie wzmacniane sygnały „zobaczcie, jak się staram i jak mi na tym zależy”.
Co to znaczy, że ktoś szarżuje? Pierwotne – neutralne lub nawet pozytywne – skojarzenie ze słowem szarża odnosi się do działań wojskowych w bitwie czy potyczce, kiedy ma miejsce gwałtowny i zmasowany atak na przeciwnika, przełamujący jego opór, powodujący zdobycie upatrzonej pozycji. Niestety, poza tą militarną sferą termin „szarżowanie” ma wydźwięk ironiczny. Wtedy służy podkreśleniu niewspółmierności między tym, czego chcę a tym, na co naprawdę mnie stać; między tym, co jest abstrakcyjnie słuszne, więc i konieczne, a tym, co jest konkretnie i aktualnie realne, możliwe; między tym, co tak szumnie zapowiadałem a tym, co wyszło w zupełnie odwróconej proporcji.
To w tym kontekście mówimy o takim nadęciu, że podjęta wielka akcja okazuje się wiatropędna, a nie sprawcza i produktywna; o strzelaniu z armaty do wróbla; o równie „bojowym” jak jałowym biciu piany itd. itp.
W recenzjach z filmów lub spektakli teatralnych nieraz możemy przeczytać, że aktor przeszarżował – co razi nie tylko w subtelnym dramacie z odcieniem tragizmu, ale nawet w głupawej farsie czy komedii przyrządzonej pod publiczkę. Podobnie bywa z przemówieniami albo performansami polityków w parlamencie lub w plenerze przed kamerami mediów, kiedy w uniesieniu lub w zamierzonej przesadzie histerycznych gestów, buńczucznych oświadczeń, przeskalowanych porównań posuwają się nawet nie o jeden most za daleko, rozgrzewają się tak, że aż płoną swym żarem, co jednak kontrastuje ze zdziwieniem lub zniesmaczeniem odbiorców i świadków takiego działania na pokaz.
Jeśli zabieramy się do czegoś w oprawie górnolotnej, nie może tego firmować nielot, bo musi wyjść głupio.
Emfaza – posunięta aż do egzaltacji – polega na niebotycznej przesadzie w przeżywaniu zdarzeń, a nawet tylko własnych zamiarów i własnej w nich roli, na nadużywaniu wielkich słów, pompatycznych gestów, monumentalnych symboli, przeskalowanych porównań, odnoszeniu rytuałów i ceremoniałów uroczystych i odświętnych do sytuacji i zadań powszednich, w tym rutynowych, banalnych, nie rokujących żadnych niespodzianek ani przekraczania dotychczasowych granic.
To typowe nastawienie człowieka zajmującego nieodpowiednie dla siebie stanowisko, wykonującego zadanie, którego istoty lub złożoności nie rozumie lub którego wykonać nie jest zdolny. Człowieka usiłującego odegrać rolę, do jakiej brak mu predyspozycji, ale pozbawionego nawet rekompensaty w postaci wsparcia czy wyposażenia (w środki działania, uprawnienia), które pozwoliłoby mu przynajmniej praktycznie (a nie tylko werbalnie, rytualnie, symbolicznie) stawić czoła zadaniu ponad siły, wylegitymować się choćby namiastką tego, do czego został zobowiązany lub do czego sam zabrał się nieopatrznie. Ktoś taki usiłuje osiągnąć zapowiedziany przez siebie lub nakazany mu efekt środkami zastępczymi – głównie dzięki zastosowaniu specjalnej oprawy symbolicznej, rytualnej i wytworzeniu odpowiedniej atmosfery (napięcia i patosu). Do jego wirtualnych wysiłków odnosi się metafora „para w gwizdek”, o tyle trafna, że istotnie, bodaj jedynym efektem fizycznym, materialnym zaprezentowanego na starcie wzmożenia jest gwizd, w czasie, gdy „lokomotywa dziejów” nie rusza z miejsca.
Oznacza to najczęściej wykorzystanie osiągnięć innych ludzi lub całych grup, ich popularności i autorytetu, nadużycie autorytetu pewnych wartości, zasad, symboli, haseł, tradycji do podkreślenia rzeczywistej lub upozorowanej doniosłości danej chwili i wykonywanej pracy. Odbiorcy przywiązani do owych wartości, przepojeni szacunkiem lub sympatią do ich głosicieli, mają przenieść te uczucia na „heroldów” Wielkich Spraw. Klasyczny przykład takiego przeniesienia patosu i majestatu z Idei, Sprawy, Symbolu na celebrantów, którzy sami sobie przyznają licencję, nawet monopol jest… z góry i bezwarunkowo uznawana „świętość” duchownych. „Świętość”, która nie dozna uszczerbku nawet po najbardziej ewidentnych i obrzydliwych występkach.
Zamiast robić to, czego i tak nie potrafi (a poniekąd i nie chce), pretendent zajmuje się (i zajmuje innych) podkreślaniem znaczenia sprawy, z którą związana jest jego rola i działalność, wiekopomnej doniosłości dokonań i dzieł, w których uczestniczy (i praktycznie przeszkadza własnym partactwem, nieudacznictwem), patetycznym opiewaniem wartości, którym jakoby służy z takim przejęciem, a uznanie dla których ma zaowocować również uznaniem dla jego zaangażowania, starań i wysiłków.
Wśród polityków objawem tej maniery jest zabawa w chorążego, ciągłe wymachiwanie sztandarem. W praktyce oznacza to natrętne i pozbawione jakiegokolwiek umiaru wydzielanie z siebie arcysłusznych frazesów i bojowych sloganów zamiast podejmowania praktycznie znaczących i użytecznych decyzji i działań, jakie Wielkiego Działacza i Orędownika przerastają. Majestatyczności nadętego megalomana dobrze też służy nachalne ideologiczne / religijne komentowanie wszelkich działań i wypowiedzi. W rezultacie jakakolwiek próba oceny i krytyki staje się zamachem na najświętsze wartości.
Specjalnością emfatycznych i pompatycznych polityków jest tromtadracja i celebra; ciągłe uwznioślanie wszystkiego, co sami robią (nawet najbardziej trywialnych sprawek), a raczej zapowiadają – sztuczny i fałszywy patos, który ma zobowiązywać słuchaczy do czegoś, a uwiarygodniać roszczenia polityczne pretendentów. Wyróżnia ich patetyczne pustosłowie, słownictwo równie sztandarowe jak histeryczne (frazes, banał, komunał, bojowe i niezaadresowane konkretnie okrzyki, groźby), ucieczka przed problemami i własną nieporadnością w zagęszczony rytm uroczystości – nabożeństw, akademii, obchodów rocznic, ceremoniałów ślubowania, przyznawania nagród (za wytrwałe zajmowanie się czymś na tej zasadzie, że nigdy nie przestanę się zajmować tym, w czym nie mam wyników). Zbiorowa odmiana takiej celebry to rozliczne uchwały okolicznościowe i zaklęciowe (ogólniki, puste hasła bez konkretów, wezwania skierowane w powietrze, krytyki bez imiennych adresatów, odtrąbienie swoich epokowych przełomów i etapów).
Również wizytówki napuszonych pretendentów są nadęte. I to nie tylko wizytówki osób – także instytucji, rozmaitych organów; i uroczyste nazwy rozmaitych kampanii albo procedur. Gdy cykl partyjnych konwencji wyborczych albo i „programowych” spowszednieje i na nikim już nie robi wrażenia, to dodajemy następne takie same, ale już pod szumną nazwą kongres. Gdy przepchniemy jakąś uchwałę tak oczywistą, że nawet opozycja głosuje za, to nazywamy ją oczywiście historyczną. Gdy nie mamy pomysłu na to, jak weryfikować i poprawiać jakość dokonań naukowców, aby miały wartość innowacji poznawczej, odkrycia, to nazywamy dowolne rezultaty pracy naukowej (w tym pozornej, pseudonaukowej lub grafomanii) osiągnięciami naukowymi (choć wiele z nich jest w takim samym sensie „osiągnięciami” jak skuteczne wypróżnienie po posiłku). Gdy nas wprawia w zakłopotanie potencjał poprawnie działających uczonych, którzy wprawdzie prochu nie wymyślą i przez otwarte okna nie wyfruną, to z powołaniem na kryterium, ile kto ma punktów, grantów, staży i towarzystw naukowych, rad programowych na swoim koncie mówimy – z najwyższą powagą – o… doskonałości naukowej. I takim szyldem przyozdabiamy nudne ciało (Rada Doskonałości Naukowej), które żmudnie ocenia i przelicza te „osiągnięcia” na stopnie i tytuły naukowe. To kompensacja równie śmieszna jak przemianowanie babki klozetowej na menadżera toalety publicznej, salonu kosmetyki, manicure i pedicure na Instytut Urody, a doświadczonego długim stażem pomocnika piekarskiego na Wirtuoza Wypieku.
Ludzie o takich skłonnościach lubią portrety na zamówienie, a nie lubią lustra.
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
NA PRZEDNÓWKU
Wiosną - wiosnę!
Wziąłem ostatnio, z ciężkim sercem – dzień wolny. Nie to, żebym nie mógł żyć bez pracy, ale dzień wolny to gehenna. Trzeba jakoś w te kilka godzin wcisnąć wszystkie zaległe sprawy, do załatwienia na różnych końcach miasta, niemiłe sercu, niemogące już czekać – pisze Alojzy Topol. więcej...