SUKCESJA 4
Oczu bolenie
Jak wszyscy na świecie i ja dzisiaj obejrzałem pierwszy odcinek 4. serii „Sukcesji”. więcej...
Zwyczajny pozer co najwyżej udaje, że jest kimś innym (kimś lepszym, więcej znaczącym) niż na to wskazuje jego rzeczywisty status społeczny, materialny albo jego iloraz inteligencji. Nachalnie sugeruje swemu otoczeniu, że należy do kategorii albo grupy społecznej, która mu imponuje, do której aspiruje – pisze Mirosław Karwat.
Przypomina on zakochanego bez wzajemności. Z tą różnicą, że nie atakuje (bo nie śmie) obiektu swej adoracji „awansami”, nie zachowuje się jak „fircyk w zalotach”, jak zdesperowany kandydat do mezaliansu, lecz tylko pośrednio składa hołdy tym, których podziwia – głównie przez naśladownictwo. Zazwyczaj nieudolne, skutkujące sztucznością i śmiesznością.
Taki pozer usilnie stara się stworzyć pozory, że należy do kręgu uznawanego za elitarny, ekskluzywny. Osiąga to – w swym mniemaniu – przez naśladowanie stroju, manier, gustów w urządzeniu mieszkania, słownictwa, w wyborze miejsca na urlop, a także przez afiszowanie się z niedopowiedzianymi świadectwami rzekomego bywania w „wielkim świecie”, styczności z osobistościami prominentnymi (np. wspólnym zdjęciem z gwiazdorem, celebrytą, dygnitarzem).
Jego znakiem firmowym jest pretensjonalność, ale uprawiana tak, że zna on swoje miejsce w szeregu – zwłaszcza w tym wymarzonym, a sugerowanym otoczeniu. Protekcjonalnie, jeśli nie wyniośle, traktuje tych, o których wie, że mają respekt dla osób lub środowisk, do których sam chciałby należeć. I tymi przejawami „wyższości” nad zwykłymi zjadaczami chleba usiłuje uprawdopodobnić wrażenie, że też jest paniskiem, że też jest człowiekiem z elity. Z elity intelektualnej, artystycznej, z kręgu high life’u. Ale nie wychyla się z taką szarżą w obecności, w towarzystwie osobistości naprawdę znaczących, w kontakcie z całą grupką prominentów czy mieszkańców strefy luksusu i splendoru. Na kogoś lepszego i ważniejszego pozuje bezpiecznie, gdyż popisuje się przed tymi, którzy podobnie jak on styczności z elitą nie mają; przynajmniej nie na co dzień, najwyżej przypadkiem i od święta.
Istnieje jednak taki gatunek pozerów, których próżność proporcjonalna do kompleksu własnej nicości, mizerii rozpiera i unosi w górę jak balon. To kabotyni. Ludzie wyskakujący przed szereg, pokrewni żabie, która łapę podsuwa, gdy konia kują. Złaknieni popisu i natychmiastowego aplauzu, podziwu. Obnoszący się z pożyczonym lub skradzionym kostiumem, orderem, berłem.
Przekonani są, że im wyżej zalicytują – tym, co mają (a mają niewiele w swoich zasobach – czy to materialnych, finansowych, czy zwłaszcza mentalnych, intelektualnych; niewiele we własnych dokonaniach, osiągnięciach, zasługach) – tym więcej ugrają, tym mocniejsze zrobią wrażenie na innych, tym większe zyskają uznanie. Ich znakiem szczególnym jest niewspółmierność między wyrywaniem się na plan pierwszy a znikomym rzeczywistym znaczeniem; między emfazą, patosem w kreacjach „aktorskich” zalatujących amatorszczyzną i błazenadą a mizerią ich osobowości, trywialnością motywacji; między heroiczną pozą a uderzającym, kompromitującym koniunkturalizmem; między egotycznym pragnieniem skupienia uwagi na sobie a widocznym brakiem zainteresowania dla spraw publicznych i zrozumienia problemów społecznych, choć traktowane są jako okazja i pretekst do wyeksponowania własnej osóbki.
Kabotyn to typ pasożytniczy. Buduje swoją – zresztą, urojoną – pozycję przyklejaniem się do poważnych graczy i sprawców ważnych dokonań, przechwytywaniem sztandaru zwycięstwa… oczywiście już po zwycięstwie; a nawet poklepywaniem rzeczywistych sprawców Ważnych Zmian, bohaterów, męczenników. W chwili, gdy już sprawy są rozstrzygnięte, kreuje siebie na proroka, który z góry przewidział, na przewodnika, który wskazał kierunek, poprowadził i doprowadził, na patrona tych, którzy zrobili swoje nie wiedząc o jego istnieniu lub nie zaprzątając sobie nim głowy w toku działania.
Ale już w trakcie doniosłych działań i wydarzeń o ukierunkowaniu jeszcze niejednoznacznym i wyniku nieprzesądzonym z góry Kabotyn umie się ustawić. Tak, aby pozostać bezpiecznym, a zarazem bardziej widocznym czy słyszalnym niż ludzie, których czyny i wysiłki przyczyniają się do rezultatu zmagań albo poszukiwań. Jeśli takim zmaganiem jest wojna, to na przewodnika wyrasta nie pierwszy szereg bojowników wychodzących naprzeciw kulom i nie ich dowódca, ale trębacz, dobosz (ci to narobią hałasu!), krasomówca komentujący przebieg walk i wygłaszający jedynie słuszne w danej sytuacji oczywistości i banały.
To oczywiście kabotynizm gatunkowo czysty, rzec można – idealny. Jednak domieszkę kabotynizmu łatwo zauważyć nawet u liderów, wodzów, bohaterów, ba, męczenników sprawy o rzeczywistych zdolnościach i zasługach sprawczych. Z całym szacunkiem i uznaniem np. dla wymiernych zasług wojennych trudno nie zauważyć ładunku kabotynizmu w pozach i retorycznych ozdobnikach Churchilla w czasie Bitwy o Anglię. Taka domieszka jest w historii powtarzalna.
Ale to jednak inna jakość niż Kabotyn – pasożyt albo dekownik, głośny na tyłach, nie w okopach, niż kombatant, który walkę „kontynuuje”, a faktycznie jedynie rozpoczyna w roli sępa, hieny. Ten jest waleczny w starciu z już rozbrojonymi. Dobija rannych i jeńców, którzy sami się poddali, ściga tych, którzy podpisali zawieszenie broni lub historyczny kompromis oparty na obustronnych zobowiązaniach i gwarancjach. A kiedy się rozpędzi, to bohaterów nazywa tchórzami, sprawców zwycięstwa zdrajcami, agenturalnymi prokurentami klęski.
Tu kłania się aforyzm Leca: „Ostatnie słowo w dyskusji należy do perkusji”.
Nie myślmy sobie jednak, że kabotynizm to wyłączna przypadłość czy wręcz przywilej osobników przeskakujących z topornego stołka na tron złocisty. Kabotynizm to przypadłość egalitarna i demokratyczna. Każdy może zostać kabotynem, czyli błaznem i krzykaczem zarazem, albo co najmniej statystą w opóźnionym spektaklu, który czuje się herosem. Przykład: „bojowe” rekonstrukcje historyczne, kiedy to uczestnik inscenizacji bezpiecznie dźga bolszewika w brzuch, strzela fajerwerkami, a zdarza mu się „polec” na niby. Ta chwila paradowania w replice munduru, zbierania oklasków za „celny strzał” do esesmana – bezcenna! Statysta czuje się aktorem, ba, więcej niż aktorem, bo zarazem nauczycielem historii (nawet jeśli niewiele przeczytał i przemyślał z bitwy odtwarzanej w dwudziestu chłopa), co tam: czuje się protagonistą historii.
Epidemię kabotynizmu zawdzięczamy dziś medialnej chorobie egotyzmu i narcyzmu: Zobaczcie mnie! Jaki jestem fajny, jaki pomysłowy, jaki wyjątkowy! Ale to już inflacja kabotynizmu. Kabotyn z dawnych i całkiem niedawnych epok wstydził się swojej pospolitości, przyziemności, silił się na oryginalność, wzniosłość, próbował się wcielać w prototypy wielkości. Inna rzecz, że z efektem, jak w oleju czwartego tłoczenia, w kawie z trzeciego parzenia. Dzisiejszy kabotyn chwali się swoją pospolitością, trywialnością, nawet prymitywizmem. Nie wysila się na wyszukany wystrój, przebranie – bo i po co? Dobrze wie, że dziś liczy się tylko to, kto pierwszy wyskoczy z czymś nawet zupełnie nieoryginalnym, kto wywoła głośniejszy skandalik, który uczyni go na pięć minut gwiazdorem mediów (wszystkie kamery i mikrofony na mnie skierowane!). Współczesny kabotyn może nawet zaimponować pod jednym względem: Nie martwi się i nie obraża, jeśli jego występ – groteskowy i niesmaczny – narazi go na opinię idioty. Być idiotą powszechnie znanym, idiotą centralnym – to jest to!
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
PIŁKA KOPANA
Zdechłe Orły Santosa
Ja, niedzielny kibic, patrzyłem i nie mogłem ukryć emocji. Skrajnie negatywnych. więcej...