DAWANIE W SZYJĘ
Get drunk, Craig. Danielu Craig
Mam rozdwojenie jaźni. Chaos wizerunkowy. Martini, Heineken czy Belvedere? Czym właściwie daje w szyję Bond, James Bond. A czym Craig, Daniel Craig. 007 to totalna fikcja. A real? więcej...
Żyjemy w cywilizacji namiastek. W każdej dziedzinie. I gdy chodzi o przedmioty, towary, i gdy chodzi o ludzi. Wbrew wrażeniu, że wszystko jest coraz lepsze, a tego, co jest coraz lepsze, jest coraz więcej. Taki jest stereotyp postępu. W rzeczywistości coraz więcej jest tych erzaców, substytutów i podróbek – pisze Mirosław Karwat.
W sferze techniki budowlanej dominują półfabrykaty (to akurat nie szkodzi, wręcz przeciwnie). W technologii żywienia „dania gotowe” do odgrzewki, takie też zresztą są serwowane w różnych barach (pod żartobliwym szyldem „obiad jak u mamy”), a nawet restauracjach (McDonald nazwany dowcipnie restauracją). A w sferze konsumpcji potraktowanej jako prestiżowa licytacja… tylko dla snobów widoczna i ważna jest różnica między oryginałem, markowym ciuchem, kosmetykiem a „podróbą” z ukradzionym nie tylko wzornictwem, ale i nazwą. Kompensacją kompleksów, jak i chudego portfela jest względnie umiarkowane podszywanie się w stylu: wprawdzie SONY to SONY, ale SONIC wygląda i brzmi podobnie.
Odpowiednikiem „szklanki do połowy pełnej” (mniejsza o to, że to nonsens) jest „wybrakowany materiał ludzki”. To znaczy: liczni ludzie, którym przypisuje się – domniemaniami na wyrost, ale i formalnymi dyplomami, certyfikatami, świadectwami szkoleń, kursów, rekomendacjami patronów – wiedzę, umiejętności, kwalifikacje, ba, uzdolnienia, jakie posiadają „o tyle, o ile”. Jest to m.in. rezultatem umasowienia oświaty, nawet na szczeblu najwyższym – czego wyrazem jest inflacja profesorów, doktorów, ekspertów, specjalistów, a także ten paradoks, że im więcej przybywa ludzi z dyplomami, tym więcej też ubywa czytelników – nabywców prasy, książek i bywalców bibliotek, czytelni.
Upowszechnienie edukacji oraz formalizacja i standaryzacja wymagań stawianych kandydatom do pewnych zawodów, pretendentom do ważnych ról społecznych skutkuje – wbrew pozorom i naiwnym oczekiwaniom – nie tym, że coraz więcej jest ludzi świetnie wykształconych, przez to kreatywnych i mądrych, lecz tym, że coraz więcej jest tych „niedorobionych”. To znaczy: absolwentów kiepskich szkół, byle jakich uczelni, kursów bicia piany itp., albo też absolwentów placówek porządnych, nawet zasłużenie renomowanych, adeptów może i zdolnych, nawet ambitnych, lecz nie wykorzystujących tego, co im się „sprzedaje”, zadowalających się poświadczeniem pobrania nauk, a nie postępem umysłowym.
Masowość edukacji jest swoistym przejawem sprawiedliwości społecznej, wyrównania szans i praw. Wszak skandalem społecznym i moralnym była elitarność wykształcenia, traktowanego jako przywilej ludzi przeznaczonych jakoby „do wyższych celów”. Co skutkowało dziedziczeniem statusu, także przez osobników pasożytujących na osiągnięciach rodziców, przodków. Bo rzeczywiście spadkobierca majątku, a nawet osobnik dziedziczący herb po przodkach i rodzicach w stanie bankructwa dziedziczył zarazem prestiż, status – bez względu na swój własny kaliber umysłu i jakość dokonań życiowych. Tak zwany boom edukacyjny ulega jednak tendencji do „równania w dół”. I nic tu nie zmienia – znów wbrew pozorom – narzucenie reguł wyścigu szczurów, rozwój procedur gwarantujących jakoby (jakoby!) pozytywną selekcję (niech się przebiją albo zostaną wyłowieni ci najlepsi). Lekceważenie, nawet pogarda dla przeciętności (jak gdyby przeciętność nie mogła oznaczać po prostu solidności w rolach nie wymagających wyczynu, innowacji, wybitności) idzie w parze z mitologicznym przekonaniem, że jeśli ktoś się „wybija” i „przebija” to dlatego, że widocznie jest tak świetny.
W tych okolicznościach produktem masowym staje się… półinteligent.
Na pierwszy rzut oka to określenie brzmi jak epitet, jako nawet gołosłowne, a złośliwe podsumowywanie czyjejś wiedzy i umysłowości. Owszem, w takim charakterze to słowo jest nadużywane – zwłaszcza przez bufonów, megalomanów, przez ludzi naśladujących dawne wzory demonstrowania własnego szlachectwa przez poniżanie innych. Jednak to nieeleganckie określenie może też mieć treść zobiektywizowaną i uzasadnioną rzeczywistym stanem rzeczy.
To prawda, że samo słowo półinteligent nie brzmi neutralnie. Jest ono sarkastyczną „przeróbką” terminu inteligent. Ten zaś – przypomnijmy – ma tradycyjnie sens wieloraki.
Po pierwsze, odnosi się do osoby zatrudnionej (i utrzymującej się z tego) w zawodzie polegającym na wykonywaniu pracy umysłowej (np. urzędnika, nauczyciela, księgowego, ale i pisarza).
Po drugie, określa osobę wykształconą na miarę wymaganych kwalifikacji w takich zawodach – o charakterze twórczym lub edukacyjnym lub menadżerskim.
Po trzecie wreszcie, jest określeniem budującego wzorca osobowego. W tym chwalebnym znaczeniu inteligentem nazywana jest osoba, której przypisuje się cenne społecznie przymioty umysłu. Mianowicie: człowiek myślący, starający się rozumieć to, czym sam się zajmuje i to, z czym się styka; człowiek, który nie zatrzymuje się na etapie i poziomie swego „dyplomowania”, lecz wciąż rozwija się, gdyż jest zdolny do tego, by się uczyć czegoś nowego – i taką też odczuwa niewymuszoną potrzebę, a nie poprzestaje na tym, czego już się nauczył, a co poświadczono jakimś dyplomem. Człowiek, który nie zadowala się też i nie wyręcza tym, co „powszechnie wiadomo”, co myślą inni (w tym „mądrzejsi ode mnie”, autorytety respektowane na kredyt i bezkrytycznie). Jednostka wykraczająca zakresem zainteresowań i wiedzy poza to, co należy do jej zawodu, zachowująca integralną kulturę umysłową jakby na przekór zawodowej rutynie i specjalizacji. W takim pozytywnym znaczeniu inteligentem jest inżynier, który nie jest i nie chce być analfabetą kulturalnym, biernym konsumentem propagandy lub reklamy, ma hobby wymagające gimnastyki umysłu i kompensujące mu zawodową jednostronność.
Półinteligentem byłby ktoś, kto połowicznością, wybrakowaniem swoich tytułów do jednego z tych trzech kontekstów bycia inteligentem zaprzecza własnym aspiracjom do takiego statusu. Ale w największym stopniu to dyskwalifikujące określenie odnosi się do kryterium drugiego i trzeciego.
Zatem półinteligentem może być nazywany osobnik, który „robi za inteligenta” będąc pracownikiem umysłowym, lecz znikomy czyniąc użytek z własnego umysłu – ot, dobrze wyszkolony i działający jak robot, automat wykonawca rozmaitych dyrektyw, procedur. Osobnik, któremu zamiast własnej wiedzy i rozumu w zupełności wystarcza mądrość przepisów, wola szefa, instynkt przetrwania, rutyna w powielaniu przyswojonych schematów nawet przez dziesięciolecia pracy w danym zawodzie, na stanowisku, na którym działa „jak zwykle” lub które go przerasta.
Po drugie, półinteligentem nazywamy kogoś, kto już na etapie edukacji i tym bardziej potem pozostaje niedouczony, z licznymi lukami w wiedzy (nawet tej elementarnej), operuje zamkniętymi schematami, prostymi formułami, a chętnie naśladuje tylko innych jak małpa w cyrku, powtarza za nimi jak papuga. A w istocie nie rozumie lub tylko płytko i opacznie rozumie zagadnienia, z którymi się styka, z zadaniami, jakie ma rozwiązywać na swoim stanowisku.
Po trzecie, półinteligentem nazywana jest osoba bezrefleksyjna lub wręcz bezmyślna, choć z dyplomem (przez to profanując swoje dyplomy, certyfikaty, awanse i nagrody). Osoba nie łamiąca sobie głowy przemyśleniami, o tyle tylko „chłonna”, że chłonąca jak gąbka potoczne stereotypy, „mądrości”, „chłopską filozofię”, bezkrytycznie powielająca opinie powszechne i „obowiązujące”, oglądająca się na autorytety i zwierzchników, kierująca się tym, co modne – i starająca się to naśladować, najczęściej bez zrozumienia, nieadekwatnie, dokonując trywializacji. Półinteligentem może więc być nawet wybitny profesjonalista, specjalista i autorytet w swoim zawodzie, cechujący się jednak kompromitującą ignorancją w sferze wykraczającej poza horyzont specjalności zawodowej (przykład: absolwent Sorbony lub Oxfordu, dla którego Beethoven to fajny pies, bo widział taki film).
To typ idealny. Ma on wiele wcieleń.
Jedno z nich to chłonny i zachłanny dyletant. Wszystkiego łyknął czy liznął „po trochu” i „po łebkach”, i to bez różnicy, czy to istotne, czy przypadkowe. Jest on jak odkurzacz, który wsysa wszystko, dopóki się nie zapcha. Żadnej z dziedzin czy kwestii, w których czuje się zorientowany, a nawet pewny siebie, nie „eksplorował” głębiej i całościowo, by dotrzeć do sedna, ale za to o wszystkim ma zdanie, gotów jest wypowiadać się śmiało, operując żetonami, ogólnikami, frazesami, banałami, sloganami. Wygłasza je gładko, nawet wystrzeliwuje jak z armaty, ale zapytany, co przez to rozumie, co twierdzi… doznaje konsternacji albo irytacji (przecież to oczywiste, co powiedział!). W wersji bardziej ambitnej: wie, jakie książki „się czyta” – i zna ich tytuły, którymi może nawet żonglować, popisywać się w pseudointelektualnych dyskusjach przybiesiadnych, choć oczywiście żadnej nie przeczytał. Ale jeśli już grozi mu komenda „sprawdzam”, to poradzi sobie tak, jak w szkole praktykował, a do dziś zachował przyzwyczajenie, by „znać” ze ściągi, streszczenia, gotowca – opracowania. Taki bywa dzisiejszy student: nie czyta książek, nawet w pracy dyplomowej chętniej sięgnie do Wikipedii niż do literatury przedmiotu. „Wszechstronny” i elokwentny dyletant.
Półinteligenckość takiego rozległego, a płytkiego zasobu „wiedzy” i „mądrości” przejawia się również w tym, że kiedy ma się odnieść do współzależności zjawisk z różnych sfer, ustosunkować w swoim rozumowaniu do jakiegoś splotu czynników lub zdarzeń, to jego tok „myślenia” przypomina relaksujące rozwiązywanie krzyżówki, w której schizofrenia krzyżuje się – jedną literą – ze stolicą Nowej Gwinei.
Inny typ półinteligenta to kolekcjoner i magazynier wiedzy wszelakiej – od Sasa do Lasa. A jego częściowe tylko przeciwieństwo to zachłanny połykacz wiedzy w określonym przedziale i ciasny pogłębiacz tej wiedzy aż po najdrobniejsze detale i odpryski. Ktoś taki jako amator wykaże się chwalebnym hobby, np. wystartuje i wygra w konkursie wiedzy z życiorysu Mozarta albo Hitlera. Przechowuje w pamięci dziesiątki szczególików i ciekawostek – i w tym jest niby ekspert, choć ani nie zastanawia się, ani nie jest ciekaw, ani nie rozumie okoliczności życia swoich bohaterów, mechanizmów społecznych ich kariery, sukcesu lub klęski itd.
Jednak uosobieniem tego typu jest nie tylko dyletant z ambitnym hobby „intelektualnym” czy artystycznym, którego zapał może tak ponieść, że zostaje grafomanem. W sferze nauki jego odpowiednikiem jest dłubacz, przyczynkarz, który pogłębia swoją specjalność w doskonałej izolacji od szerszego kontekstu swojej specjalizacji, na podobnej zasadzie jak ktoś grzebiący w biedaszybie. Można być półinteligentem w stopniu doktora nauk, z tytułem profesora, z kolekcją nagród naukowych.
Jaki jest bilans społeczny masowej i wręcz systemowej produkcji półinteligentów – w uczelniach, które mają po prostu nauczyć zawodu, a nie myślenia; na przyspieszonych kursach zarządzania, przywództwa (jak w dwa tygodnie zostać liderem); w osławionych „idiotele” i „teleturniejach”, w których wygrywa się milion po telefonie do szwagra? Jest on taki, jak w okrutnym aforyzmie Kotarbińskiego: dwa półgłówki nie dają całej głowy. Tu jest analogicznie: para półinteligentów (nawet w symbiozie) ani kompletna suma wszystkich w danym środowisku półinteligentów nie tworzy – choćby na zasadzie wypadkowej, wyciągu – inteligencji, mądrości. Tworzy tylko groch z kapustą. A jest to stan umysłu dość reprezentatywny społecznie.
Ulżyliśmy sobie? Zaraz, zaraz. Mam teraz komunikat dla „prawdziwych inteligentów” (są jeszcze tacy). Nie zadzierajmy jednak nosa, nie czujmy się na wyrost lepsi. Okażmy trochę pokory, dystansu do samych siebie, zachowajmy świadomość własnych ograniczeń, nieuchronnych luk w wiedzy. Półinteligent może się pysznić poczuciem, że „wie”, gdy wie za mało, albo zna to, czego jednak nie rozumie. Czy nam nigdy to się nie zdarza?
Ale sprawa jest poważniejsza.
Paradoks epoki współczesnej polega na tym, że zwłaszcza dziś naprawdę trudno być, pozostać „prawdziwym inteligentem” z punktu widzenia wspomnianego wzorca-ideału człowieka wszechstronnie wykształconego, zarazem dobrze wychowanego (bo subtelnego psychicznie), myślącego, z umysłem otwartym i dociekliwym. Rozległość i wielopoziomowość wiedzy w czasach współczesnych (różne kręgi i stopnie wtajemniczenia), zróżnicowanie nurtów artystycznych, ideowych, ludzkich gustów oraz postępująca coraz węższa specjalizacja – wszystko to powoduje, że poniekąd wszyscy jesteśmy zamknięci w takich czy innych gettach, niszach i bańkach informacyjnych; nie sposób jest „ogarnąć wszystko”, nadążać.
Trudno jest sprostać renesansowemu, oświeceniowemu czy pozytywistycznemu ideałowi inteligenta, za to niezwykle łatwo jest zostać półinteligentem – od samego początku i potem już do końca albo wtórnie w połowie drogi życiowej i zawodowej kariery. Kiedy więc śmiejemy się (jak w dowcipach o policjantach, blondynkach lub Polakach) z atramentu dla piątej klasy, globusa Polski, z osób, którym myli się epidiaskop z episkopatem itd. itp., to nie bądźmy tacy pewni, że w niektórych sytuacjach i sprawach nie upodabniamy się do bohaterów tych satyr.
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
KONFERENCJA KOMPAS
Pamięć i samodoskonalenie
Interesujesz się tematyką rozwoju, samodoskonalenia lub umiejętności miękkich? Jeśli tak, to projekt KOMPAS - Konferencja O Metodach Pamięciowych i Aspektach Samodoskonalenia jest właśnie dla Ciebie! więcej...