Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

4 czerwiec 2022

Impet wgłębny mikrowładztwa

Kto chce niepowierzchownie zrozumieć, skąd się bierze i na czym polega biurokratyzacja dowolnej, wszelkiej działalności, ten powinien pochylić się nad fenomenem małej władzy z wielkim EGO. Czyli takim stylem zarządzania, kiedy instytucją zarządza, kieruje człowiek owładnięty obsesją  bycia alfa i omegą, a zarazem cierpiący na wieczny niedosyt znaczenia – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.

Prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat

Pragnie on ogarnąć i kontrolować w pełni właśnie to, co go właśnie przerasta. Nurtuje go lęk przed wszelkim działaniem, w którym mógłby być pominięty i zbędny. Koszmarem zdaje mu się jakakolwiek sytuacja, gdy ktoś na jego odcinku może funkcjonować bez jego kierownictwa i kontroli. Wewnętrzna sprzeczność w jego samopoczuciu polega zaś na tym, że z jednej strony imponuje mu samo sprawowanie władzy (i tym się wręcz upaja), lecz z drugiej strony jego miłość własna cierpi z powodu świadomości, jak mało znacząca jest jego funkcja w Wielkiej Strukturze, jak niewiele od niego zależy. I ten dysonans musi sobie zrekompensować – dodawaniem sobie powagi, zwiększaniem własnego znaczenia przez to, co sam sobie przypisuje, przyznaje, nadaje.

Mikrowładza – nawet w autorytarnym modelu zarządzania, wymarzonym dla autokratów i narcyzów potrzebujących władzy, aby samemu sobie wznosić pomnik i kapliczkę – jest z natury brzemienna w niedosyt, a nawet cierpienie. To fenomen dobrze znany np. z bólu, jakiego doświadcza kapral odczuwający swoją nicość w porównaniu z pułkownikiem i generałem. Jest to wprawdzie władza, ale na niskim szczeblu i w wąskim zakresie, o znikomym zasięgu. Nie daje ona takiej przyjemności, jaką jest rozpoznawalność na ulicy, salutowanie, klękanie, całowanie w pierścień. Uprawnienia mikrorządcy są detaliczne (to władza nad szczegółami, drobiazgami, nie nad kwestiami zasadniczymi) i wykonawcze. Zarządzać ma on tym jak sprawnie będzie wykonane to, co zostało przesądzone, postanowione, nakazane gdzie indziej, wyżej.

Tę przykrą świadomość można jednak ukoić. Jeśli moja władza nie może wznieść się wyżej, rozszerzyć na większą przestrzeń, inne ogniwa wielkiej machiny, to jednak może wzrastać wgłąb. Tak jest! Ambitny Mikrowładca nie tylko czyni wszystko, aby spowodować i wykazać odczuwalnie, że rola, jaką mu powierzono, jest władzą – na serio, ale ponadto, aby tę władzę rozmnożyć i pogłębić. Jego zabiegi o własny status przypominają intensyfikację uprawy w rolnictwie (wycisnąć więcej z areału, który nie może być powiększony), ale jeszcze bardziej implozję (przeładowanie do wewnątrz).

Mikrorządca wypełnia więc – własnymi zarządzeniami i praktykami, zwyczajami – taką treścią swoje prerogatywy przysługujące mu w punkcie wyjścia, aby to, czego jest niewiele, rozmnożyć. Swoje uprawnienia i sfery wpływu zkwielokrotnia przez pączkowanie.

Okopuje się w swoim mateczniku i buduje swoje mini-imperium na zasadzie znanej z grajdołka. Musi wykroić sobie swój (i tylko swój, na wyłączność dla siebie) obszar rozkazów i kontroli. Tą sferą zarządzać wprawdzie (formalnie) w imieniu, w interesie i w służbie większej całości, w celu realizacji wyznaczonych odgórnie zadań, mieszcząc sie w ramach tego, co odgórnie nakazane, zakazane lub dozwolone lub – zwłaszcza – niedopowiedziane; ale w istocie rzeczy po to, aby w tej Wielkiej Strukturze i Przestrzeni ukonstytuować własne udzielne księstwo. Na pozór jego drobiazgowość i małostkowość w roli namiestnika reprezentującego faktycznego Suwerena może uchodzić za gorliwość w Sprawie, służbistość. W istocie jednak ta rzekoma służebność i ponadnormatywna sumienność jest pretekstem do tego, aby zostać samowładnym monarchą czy dyktatorkiem w miniaturze. Przytomnie dostrzega on szansę na własny folwark, jaką stwarza blankietowy i uznaniowy charakter przepisów dotyczącym jego zadań, obowiązków i uprawnień. Na tym wąskim odcinku niskiego szczebla, objętym jednak jego  władztwem, realizuje swoje ambicje pana na włościach przez pogłębianie (kopię w dół) i rozdrabnianie powierzonej mu pracy. To, co praktycznie stanowi całość, żmudnie i skrupulatnie rozkłada na elementy, co w końcu skutkuje rozkładem wspólnoty, nad którą powierzono mu pieczę.

Ulubione zajęcie Mikrorządcy to zabawa w prawodawcę.

Drobiazgowo – do najmniejszych szczegółów – reguluje obowiązki podwładnych, ich zadania, nakazany sposób ich wykonywania.

Na tym nie poprzestaje. Bo wprawdzie z góry narzuca, co jak ma być robione, ale nie wytrzyma – nie tylko kontroluje (znów – w szczegółach, detalach, a nie w pewnych ramach), ale natrętnie, ingeruje w wykonywanie zadań. O każdej czynności musi sam osobiście zadecydować, przy każdej musi być (choćby w roli nadzorcy), każdej nadać ważność osobistym potwierdzeniem (bez tego byłaby nieważna, jakby niebyła).

Ale też samemu sobie wyznacza pola i warunki rozpoczęcia czegokolwiek, co zastrzegł dla siebie. Jest więc istnym Tytanem Pracy. Powierza sobie – na piśmie, w kolejnych zarządzeniach – kilka, a nawet kilkanaście ról, w jakich czuje się niezbędny, niezastąpiony. Z reguły są to role/funkcje, jakie powinien powierzyć i pozostawić (choć pod kontrolą, ale tylko kontrolą) swoim zastępcom, pełnomocnikom. Przy tym każda z tych ról, z jaką się zrasta na mocy swoich zarządzeń, jest „osobna” i samowystarczalna, a koordynacja pomiędzy nimi wymaga dodatkowych zarządzeń do dotychczasowych zarządzeń oraz korespondencji (nawet między samym sobą).

W ten oto pikantny sposób ambitny Boss kręci się wokół własnego ogona. Ale heliocentryczny charakter jego rządów sprawia, że cały zespół, instytucja obraca się wokół Szefa, a zdoła niemożliwością jest dla zwykłego pracownika przedarcie się przez zamknięty obieg dokumentów w kręgu licznych wcieleń tego samego kierownika, dyrektora. Wszechogarniający kierownik (dyrektor) komendant siebie samego powiadamia na piśmie o zamierzonych czynnościach, prosi samego siebie o pozwolenie lub synchronizację, udziela sobie pozwolenia, wyznacza sobie terminy. A nawet przeprowadza kontrole samego siebie przez… samego siebie.

Powiedziałby ktoś, że to bezproduktywne, ba, kontrproduktywne… Jak dla kogo. W pęcznieniu „pępka świata”, jakim staje się taki szef, sprawdza się to znakomicie. Szef samoobsługowo pompuje swój balon.

O, jaki ogrom pracy przede mną! A temu nie sprosta byle kto (w domyśle: tylko ja). Beze mnie nic nie dojdzie do skutku ani nie zostanie wykonane jak należy. To ja muszę wszystko zaplanować, ukierunkować, reglamentować, stymulować, normalizować, standaryzować. I nad wszystkim muszę czuwać, kontrolować, poprawiać to powszechne partactwo albo niedoróbki, nadrabiać zaległości spowodowane nieudolnością podwładnych.

Dezorganizator pracy wymagającej podziału pracy, przestrzegania zasad instancyjności itd. szczerze wierzy, że bez jego boskiego tchnienia, a potem trzymania wszystkich na sznurku, pracownicy będą się nudzić albo zamienią się w pasożytów i obiboków. Nie dopuści do tego. Trzeba ich stale podkręcać, poganiać, rozliczać, ukierunkować. Taki sposób myślenia i zarządzania, dotychczas kojarzony z biurokratyzmem w urzędach, zaszczepiono ostatnio uczelniom i instytutom naukowym.

Powstaje klasyczne błędne koło. Najpierw zwierzchnik paraliżuje działanie podwładnych, gdyż wszystko ma dokonywać się za jego wiedzą, zgodą i wedle jego wskazówek, a nawet odgadywanych intuicyjnie jego życzeń i oczekiwań. Ze strachu rezygnują oni z jakiejkolwiek samodzielności, inicjatywy, a zajmują się głównie dokumentowaniem (w formularzach, sprawozdaniach) tego, że działają zgodnie z instrukcją, regulaminem zamiast realnym osiąganiem celu. Następnie ten właśnie szef permanentnie ubolewa nad tym nieudacznictwem, nad takim funkcjonowaniem każdego podległego mu urzędnika czy nauczyciela, że starcza (albo i nie starcza) mu rozpędu na krótko, że ciągłość i ukończenie pracy wymaga ciągłego poszturchiwania i alarmu. Machina instytucji zaczyna działać tak jak niegdyś automat telefoniczny (wrzuć monetę).

Zarządca kompensujący przykrą świadomość mikroformatu swojej władzy owładnięty jest obsesją perfekcjonizmu. Perfekcjonizmu czysto formalistycznego (regulacje zakresu i schematów działania, procedury gwarantujące, że wszystko wymaga jego pieczątki mają być doskonałe), nie – pragmatycznego (rezultaty okazują się zaledwie poprawne, jeśli nie mizerne).

Ta formalistyczna biegunka coraz bardziej drobiazgowych regulacji i ingerencji w pracę podwładnych nieuchronnie i stale zderza się z oporem materii, z zawodnością poganianych mułów. Czy to zmusza Władczego Pogłębiacza i Regulatora do refleksji, otrzeźwienia? Czy w końcu, choć z opóźnieniem, zaczyna rozumieć potrzebę prostoty struktur, pogodzenia koordynacji z samodzielnością i inicjatywą personelu? Bynajmniej! W reakcji na ten permanentny zator i buksowanie kół przeciążonej machiny zaczyna on mieć samopoczucie Prometeusza. Ja tu poświęcam się dla zespołu, sępy (tj.  ciągłe zmartwienia, frustracje) wyjadają mi wątrobę, ale nikogo wokół to nie obchodzi. Ci, którzy powinni mnie niezawodnie obsługiwać, zdążyć na każdy gwizdek, wzmagać wysiłki na mój kolejny impuls, przerzucają wszystko na moje plecy i obolałą głowę. Sam muszę dźwigać ten krzyż, który mi jeszcze na plecach rośnie.

Na nikogo nie mogę liczyć; tylko na siebie. Otoczenie, podwładni, zespół jako całość nie są w stanie sprostać moim wymaganiom. Popatrzcie tylko, z kim ja muszę się męczyć?! Z leniuchami, nieudacznikami, psujami, sabotażystami, nierozgarniętymi. I z niewdzięcznikami. Bo nikt nie docenia moich starań, nie odwzajemnia moich ambicji, by wszystko wznieść na niebotyczny poziom.

Toteż drugi kierunek i sposób promieniowania wodza-słoneczka na otoczenie to odprawiany z regularnością, ale z coraz krótszym interwałem, rytuał psychodramy. Szef przedsiębiorstwa, szkółki, komórki większego ula regularnie „rozmawia” z załogą, z personelem – wzorując się wodzu  – jedynowładcy, przewodniku i zbawicielu, który „rozmawia z narodem”.

Ta „rozmowa” ma charakter jednostronny, a właściwie wsobny. Jest to, nazwijmy to tak, monolog zewnętrzny. Boss przemawia, mędzi, ględzi z pozycji jak na tronie, ale w tonacji jak z kozetki u psychoterapeuty. Wywnętrza się przed zespołem, który stłumił i nauczył tylko słuchania. Zwierza się – z nutą wielkich pretensji i totalnego zawodu – ze swoich ambicji, niespełnień, rozczarowań. Tasiemcowe, a monotonnie powtarzalne samochwalstwo okrasza sosem zniecierpliwienia. Kiedy wy wreszcie, oporni lub słabo rozgarnięci, nadążycie za mną?! Ta megalomańsko-masochistyczna wylewność utrzymana jest w tonacji moll, jej treścią jest rozczulanie się nad sobą i litania żalów do świata całego. Przeciwwagą dla tych zwrotek cierpiętniczego hymnu ku własnej chwale jest refren w tonacji durowej – w postaci zawoalowanych pogróżek, czasem jawnych gróźb.

Jest jeszcze trzeci filar ambitnej implozyjnej mikrowładzy. Dopełnieniem dla tego publicznego ceremoniału, teatru jednego aktora jest zakulisowy mechanizm kontroli – w postaci dobrze widzianych i nagradzanych łaskawością donosów na kolegów. Ich treść jest odpowiedzią na zapotrzebowanie, zamówienie określone wyraziście: kto narzeka, krytycznie komentuje pomysły mikrowładcy i w ogóle jego styl rządów, zachęca innych do obstrukcji; kto namawia innych do tego, aby zamiast wykonywać niewykonalne lub bezsensowne czynić to pozornie i wysilać się jedynie w ornamentalnej sprawozdawczości.

Teatr oparty na schemacie nabożeństwa ku czci Wielkich Wyzwań i Zadań oraz Szefa-Przewodnika praktycznie współgra z tym „drugim obiegiem” w kręgu lizusów i donosicieli w spektaklach specjalnych. Co jakiś czas mianowicie Mikrowładca ustawia jakiegoś rogatego lub nieostrożnego pod pręgierzem – i zaprasza cały zespół do wspólnego celebrowania obrządku napiętnowania. Z wiadomym podtekstem: każdy z was może się znaleźć w takiej roli, jeśli zamiast słuchać i przyjmować do wiadomości, jeszcze lepiej – gorliwie potwierdzać – zaczniecie pytać, komentować, dyskutować.

Mikrowładcza kreatywność porasta swoje środowisko w tempie porównywalnym z pnączami na płocie i na ścianie: winem, bluszczem, powojem. Gałęzi i liści (w postaci aktów strzelistych zwanych zarządzeniami i załącznikami do zarządzeń, regulaminów, instrukcji, planów z wielkim rozmachem rozpisanych na najdrobniejsze szczegóły) przybywa w postępie arytmetycznym, a przeszkód i rozczarowań w postępie geometrycznym albo wykładniczym.

Mikrowładcza autokreacja okazuje się szybko autodestrukcją; kosztowną, a nawet zgubną dla środowiska „uszczęśliwianego” takim skrzyżowaniem narcyzmu z jałową pedanterią i bezradnością, o jaką szef woli oskarżać wszystkich wokół siebie i pod sobą.

To zresztą się zgadza. Jeśli autokrata ma „prawne umocowanie”, albo i „polityczny parasol” dla swojej samowoli, kierowania pod wpływem obsesji maskujących jego własne przerażenie robotą, to otoczenie rzeczywiście jest bezradne. Wtedy można już tylko potakiwać, salutować, wykonywać niewykonalne, sprawozdawać ze starań, spełnienia formalnych wymagań, a nie z efektów rzeczywistych… i słuchać, słuchać bez końca wiecznych pretensji o wszystko.

Patriarchalny stosunek pracy staje się stosunkiem władzy, a nie pracą. Ten z kolei przeradza się w rodzaj niewypowiedzianego wyścigu: kto pierwszy pęknie, odejdzie lub wykituje – czy umordowany własnym stylem rządów, mendowaty szef czy jego podwładny.

PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 247, czerwiec 2022, ISSN 2300-6692 również

  1. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Łupy wojenne
  2. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Symbol więzi
  3. WIERSZOWNIA DECYDENTA

    Abdykacja
  4. ZROZUMIEĆ DALEKI WSCHÓD

    Sake - o-miki - wino bogów
  5. LEKTURY DECYDENTA

    Małżeństwo do poprawy
  6. PLATYNOWY JUBILEUSZ KRÓLOWEJ

    Ocenzurowany miś
  7. ZROZUMIEĆ DALEKI WSCHÓD

    Sakura - kwiat kwitnącej wiśni
  8. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Impet wgłębny mikrowładztwa
  9. WIATR OD MORZA

    17 września...
  10. ZROZUMIEĆ DALEKI WSCHÓD

    Kimjongilie zmarzły wszystkie