WIERSZOWNIA DECYDENTA
PRL bis
Piosenka na udaną wiosnę. więcej...
Polska grajdołkiem stoi. To luźna sieć grajdołków, formalnie zespolona w całość i centralnie zarządzana, ale każdy grajdołek jest samorządny, samożywny i samowystarczalny. Grajdołki zarastają przestrzeń społeczną w terenie, ale nie tylko, bo powstają i pączkują również w ministerstwach, w instytucjach arcycentralnych i ultrastołecznych, ba, nawet w lokalnych oddziałach agend „światowych”. Grajdołki opanowują mózgi nie tylko lokalnych sitwiarzy i kacyków, ale i prominentnych wielkorządców, dostojnych przywódców, zbawców narodu – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.
W znaczeniu pierwotnym i dosłownym grajdołek to zagłębienie wykonane w piasku na plaży dla osłony przed wiatrem. Ot, taki dołek (nie musi być głęboki ani rozległy, wręcz przeciwnie), w którym można ulokować się wygodnie i robić to czy tamto w dyskrecji, a wedle własnego uznania, odgrodzić się od otoczenia. Dźwięczny i wdzięczny zrost dwóch wyrazów podpowiada, że w takim dołku każdy może czuć się udzielnym graczem, wyłącznym użytkownikiem, SOBIEPANEM wykrojonej przestrzeni. W tym dosłownym znaczeniu słowo „grajdołek” równie dobrze odnosi się do dzieci, dla których jest to plażowa namiastka placu zabaw, jak do dorosłych, w których dziecięcy instynkt zabawy w piaskownicy pozostał żywy, a widoczny jest najbardziej w takim rozgrywaniu konfliktów o podobno poważne sprawy jak sławetne bitwy w piaskownicy.
Nie przypadkiem jednak to samo słowo stało się metaforą – przenośnym określeniem bardzo specyficznych stosunków i układzików w mikroskali społecznej.
Przy tym droga od dosłowności do przenośni wcale nie polega na sublimacji (jak przemiana lodu od razu w parę). W sezonie urlopowym można naocznie zobaczyć tę przemianę. Ucieleśnia ją zbiorowa mania grodzenia, wygradzania, odgradzania się mikrogrupek na plaży – parawanami, zaimprowizowanymi namiastkami płotków. To swoją drogą ciekawy, dialektyczny fenomen: wszyscy pchają się do miejsca, gdzie z założenia musi być tłumnie i tłoczno, ale po to, by na miejscu jak najszybciej się odgrodzić. Wszyscy ze wszystkimi wymieniają swoje zapachy (olejku, potu, sprayu, mokrych gaci, hot dogów), ale każdy myśli, że w wykopanym i ogrodzonym dołku będzie wąchał tylko siebie i tylko swoich. Wszystko jest na widoku, a zarazem wszyscy mają złudzenie, że zapewniają sobie prywatność i intymność.
Zwróćmy uwagę na tę funkcję dosłownego grajdołka, pierwszy powód jego wykopania i wygrodzenia: jest nim osłona przed wiatrem. Analogiczną funkcję ma grajdołek jako model więzi społecznych: ma zapobiec przewietrzeniu układu, odciąć dopływ powiewów zewnętrznych (np. wiatru historii), zagwarantować, że powietrze w tym wydzielonym miejscu stoi.
Jak widać, atrybuty grajdołka jako modelu społeczności wiele mają wspólnego z przeciwieństwem między społeczeństwem otwartym a społeczeństwem zamkniętym (na wpływy zewnętrzne, impulsy do zmian), między umysłem otwartym a zamkniętym.
Grajdołek to miniatura społeczeństwa zamkniętego; a mentalność grajdołkiewiczów to ucieleśnienie umysłu zamkniętego. To nie znaczy, że nie ma w nich dynamiki. Przeciwnie – objawiają imponującą inwencję w reprodukcji zamkniętego koła – przez ciągły ruch w miejscu, kalejdoskopową zmienność wewnętrznych układów (powiązań, sojuszy, wojenek), przez cykliczną powtórkę burzy w szklance wody, a raczej fermentacji gazów w bagienku.
Przez długi czas epitet „grajdołek” był powszechnie kojarzony i utożsamiany z ciasnotą, zaduchem i stęchlizną w krajobrazie społeczności lokalnych. „Grajdołek” do dziś uchodzi za synonim prowincjonalności (z kompleksem prowincji) i mentalności określanej jako prowincjonalizm (ze szczególnym wcieleniem w postaci „parafiańszczyzny”). Klasycznie rozumiany grajdołek to pogardliwe określenie „wsi zabitej dechami”, zadupia, mieściny, z której nikt donikąd nie wyjeżdża – chyba że na zawsze, aby stąd uciec. Jest to skojarzenie na poły geograficzne, topograficzne (umiejscowienie zjawiska na mapie – w punkcie z obwódką), a na poły psychologiczne. Zakłada się bowiem, że pewien rodzaj społeczności lokalnych i struktur społecznych w mikroskali jakoby przesądza o mentalności nacechowanej nastawieniem wsobnym, na podobieństwo implozji w dawnym kineskopie.
Tymczasem grajdołki powstają też w przestrzeni formalnie i oficjalnie otwartej – w społecznościach, do których stale napływają przybysze z zewnątrz, w instytucjach opartych na ruchliwości personelu. Grajdołek to stan umysłu, typ mentalności w pewnych środowiskach – zarówno skupionych w jednym miejscu, jak i rozproszonych w różnych miejscach kraju – a nie miejsce.
Ale „grajdołeczność” nie jest po prostu odgradzaniem się, zamykaniem się w sobie, w kręgu „samych swoich” (gdzie tylko „swoi” mogą być przyjaciółmi, ale też tylko „swoi” mogą być wrogami; obcym wara od naszych sprawek i porachunków).
Grajdołeczność to raczej mechanizm samożywności i samowystarczalności. Formalnie dany krąg społeczny (np. grupa zawodowa w danej instytucji lub na danym terenie; stowarzyszenie pożytku publicznego; fundacja powołana w zbożnym celu uszczęśliwiania ludzi) może być otwarta na świat zewnętrzny, ale faktycznie środowisko takie pochłonięte jest głównie, jeśli nie wyłącznie wewnętrznymi sprawami i rozgrywkami. Co więcej, wykonywanie powierzonych mu funkcji i zadań publicznych, ogólnospołecznych (takich jak zarządzanie majątkiem państwowym albo municypalnym, jak kształcenie w uczelniach obsługujących nie tylko „miejscowych”, jak upowszechnianie kultury) bywa tylko tytułem (czytaj: okazją, pretekstem) do zajmowania się przez GRAJĄCYCH W DOŁKU samymi sobą. W skrajnym przypadku jest to nie tylko bezproduktywne pozorowanie wykonywania powierzonej pracy, ale wręcz pasożytnictwo, i to destrukcyjne. Na przykład: walki klikowe, sitwiarskie w teatrze, w uczelni, mogą się toczyć i kończyć tak jak w sarkastycznej anegdocie sprzed lat: „walka o pokój była tak zacięta, że nie pozostał kamień na kamieniu”.
A jakie to sprawy i rozgrywki pochłaniają grajdołkiewiczów bezgranicznie? Takie oto: Kto tu rządzi, rozdaje chlebek albo go odmawia i odbiera. Kto tu jest najważniejszy. Kto komu powinien wleźć w tyłek, aby nie wypaść z układu i aby coś dostać. Kto kogo wygryzie. Na kogo już mamy haka, a na kogo jeszcze nie, ale już zbieramy. Kto z kim trzyma. Kto kogo nienawidzi, kto kogo się boi. Kto się na kim zemści – zresztą, zastępczo na kimś z nim związanym. Horyzont zainteresowań, a zarazem pasjonujące zajęcie grajdołkiewiczów to: plotki, pogłoski, obmowa, podglądactwo, donosicielstwo, spiski, intrygi – niekoniecznie tak wyrafinowane jak w Wersalu. Wszystko tu jest jak na widelcu. Wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. A przynajmniej tak myślą, że wiedzą, albo nie ustają w wysiłkach, by dowiedzieć się jeszcze więcej; ale w razie potrzeby zmyślić. A zarazem nad tym wszystkim unosi się duch KONSPIRY. Na zewnątrz słychać, że coś bulgocze, coś drga, ale co się święci – tego dowiemy się wtedy, gdy już się stało.
W głowach grajdołkiewiczów owocnie współpracuje aparatura bardzo praktyczna (nie żadne tam rozmyślania): sejsmometry (rejestrują zawczasu wszelkie tąpnięcia – np. cudze wpadki, blamaże, obciachy; skandale, awantury; zwroty w linii partii; koniunktury i dekoniunktury wyborcze), barometry (pomiar ciśnienia w naporze na stanowiska do obsadzenia), termometry (pomiar temperatury sporów, determinacji po naszej i po ich stronie), wiatromierze (skąd wiatr wieje, kogo przywieje, kogo wywieje). Grający w dołku mają uszy jak u słonia. No, nie dosłownie, ale słuch wyostrzony. Gdy „jedzie pociąg z daleka”, to zawsze wiedzą, gdzie i kiedy ucho przyłożyć, aby być gotowym zawczasu.
Grajdołek to taka arena gier „sportowych” (ale na pewno nie w stylu FAIR PLAY), że trwa targowisko próżności i zachłanności zamiast pracy. A skoro nie wykonanie powierzonej pracy (urzędnika, menadżera, naukowca) motywuje tu do „aktywności”, to odpowiada temu wiadomy rodzaj i poziom kompetencji. Atrybutem grajdołka jest zawsze przeciętność, nijakość uczestników tej gry w piaskownicy, w błotku, w szambie lub wręcz ich nieudolność w robocie, która sama w sobie im nie wystarcza do zaspokojenia ambicji, nudzi. Za to bogata jest ich inwencja w podgryzaniu, opluskwianiu, gnojeniu, w żenujących awanturach, także w wymyślnych intrygach. Pod względem merytorycznym często są to półinteligenci i ćwierćinteligenci, ale maskują to szarże hierarchiczne, stopnie i tytuły naukowe, prestiżowe nagrody, a dzisiaj ponadto „polubienia” w Internecie.
Koloryt grajdołka (gdyż to rzeczywiście barwny, a niekończący się spektakl w niezliczonych odsłonach) polega na tym, że jest to paradoksalna, groteskowa forma gigantomanii w małej skali. Mamy tu „wielkie” ambicje w sadzawce, „wielkie” namiętności w kręgu graczy czwartoligowych, „wielkie” walki o władzę nad pieczątką. Kaprale, sierżanci walczą tu z takim zaangażowaniem, jak gdyby byli generałami i marszałkami. Swoje potyczki postrzegają jak wiekopomne bitwy i kampanie wojenne. Swoje sojusze, spiski, świństewka o niedużym znaczeniu dla środowiska, lecz w wielkim smrodzie przygotowują i przeżywają z takim namaszczeniem, jak gdyby zasiadali nad mapą kontynentu w sztabie generalnym.
Skala zachłanności i zawziętości w zabiegach o splendory (takie jak bycie kierownikiem – choćby kierownikiem wychodka z wyłącznością władzy nad tym odcinkiem w postaci klucza) i o pieniądze (zwykle to „śmieszne pieniądze” – jakieś dodatki, premie, nagrody) jest tu odwrotnie proporcjonalna do znaczenia społecznego tych splendorów i fruktów, do znaczenia samych pretendentów. Jednak zaciekłość, nienawiść, małostkowa mściwość i złośliwość nadaje tej kopaninie w sadzawce, w gnojówce znamiona walki „na śmierć i życie”.
Zwykle ci zawodnicy walczący „o swoje” walczą posługując się nieswoim, bo nadużywanym lub przywłaszczonym wyposażeniem, majątkiem, autorytetem instytucji lub stanowiska. Większość z tych zadziornych, walecznych graczy o pietruszkę (nikomu jej nie ustąpię, z nikim się nią nie podzielę!) należy do tej kategorii kadr, że ich braku, nieobecności można by nie odczuć i nie zauważyć. Sami jednak myślą o sobie, że są niezastąpieni i jedynie godni tego, o co zabiegają.
Uściślijmy wcześniejsze stwierdzenie. Ich politykierska albo koteryjna, klikowa epopeja jednak ma znaczenie, ale destrukcyjne. Jej skutki i koszty społeczne to marnotrawstwo energii, rozkład wspólnoty, zniweczenie dorobku jej, zniszczenie morale grupy.
Osobliwością grajdołka – inaczej niż kliki zespolonej do pewnego czasu wspólnotą interesów i kalkulacji, uzgodnionym podziałem pracy i wpływów – jest to, iż tu każdy każdemu jest potencjalnie wrogiem. Kooperacja ma tu charakter ekwilibrystyczny (taniec na linie; ręka rękę myje, lecz w tym samym czasie druga ręka już szykuje „numer”) i kalejdoskopowy. Frakcje grajdołka błyskawicznie zmieniają się składem osobowym. Kto wczoraj mi pomógł kogoś zniszczyć, tego dziś sam zniszczę z pomocą następnego chwilowego pomocnika, wspólnika. Te frakcje czyszczące wokół siebie (usuwające intruzów spoza układu) następnie zjadają własny ogon.
Znam nawet taki fenomen: ci sami, którzy wspólnie skutecznie kogoś gnoją, pod hasłem, że on im przeszkadza uzdrowić instytucję pod ich kierownictwem, już w toku swego współdziałania rozglądają się za inną robotą; a potrafią też przyłożyć rękę do zniszczenia firmy, którą jakoby chcieli ratować. I w zamian za te przysługę oczekują przeniesienia do innego grajdołka.
Słowem, w grajdołku wiecznie trwa wielki ruch, który jednak niczego nie posuwa naprzód, niczego nie zmienia poza kalejdoskopową zmianą konfiguracji aktualnych układów. Wszystko tu stoi w miejscu. Ba, im więcej nowinek w tych kolejnych rozdaniach, tym bardziej zespół się cofa w swoim rozwoju.
Ta patologia nasuwa – by wrócić do metafor – dość oczywiste skojarzenia. Stojąca woda – wiadomo, bagienko. Unosi się nad tą wspólnotą fetorek gnicia i ciągłej fermentacji, którym jednak upajają się – jak pasterz kumysem – uczestnicy tej gry w dołku. Oni właśnie tym oddychają. Rozkwitają – jak rośliny bagienne w zarośniętym stawie – właśnie w tej atmosferce. Gazowe bańki kolejnych „walk” to dla nich naturalna klimatyzacja. Smrodkiem rozkładu delektują się jak aromatem. Bojownicy z grajdołka to społeczny odpowiednik bakterii beztlenowych. Gdyby komuś udało się przewietrzyć to środowisko, wpuścić tu świeże powietrze, to większość z nich padłaby na miejscu, a reszta uciekłaby w poszukiwaniu innego grajdołka.
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
HISTORIA DECYDENTA
Kandydat na króla
Bohaterem tej powieści Jarosława Iwaszkiewicza jest syn króla Bolesława Krzywoustego, książę Henryk Sandomierski. więcej...