Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

3 luty 2022

Menda upierdliwa

Niemal każdy z nas może wskazać w swoim otoczeniu – wśród kolegów w miejscu pracy, wśród sąsiadów, w najbliższej rodzinie, w kręgu towarzyskim – osobników, których już sam widok przyprawia go o mdłości, napad znużenia albo przerażenia, wzbudza chęć ucieczki (tyle, że przed takimi nie ma jak ani dokąd uciec). Są to ludzie obdarzeni szczególnym talentem – skłonnością i zdolnością do naprzykrzania się innym i uprzykrzania im życia, a przy tym odznaczają się przyczepnością rzepa – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.

Prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat

Gdy się taki do nas przyklei, to trzyma, przywiera lepiej niż kropelka czy butapren. Gdy już dawno mamy dosyć jego ględzenia, opowieści o sprawach dla nas nieistotnych albo natrętnego „nawijania” o jego oczekiwaniach, ba, wymaganiach wobec nas (wymaganiach albo bezsensownych, albo niewykonalnych), drobiazgowych zapytań o różne szczegóły i „pierdoły”, jakie  mógłby i powinien sobie darować, to i tak nie unikniemy seansu, którego czas trwania to on wyznacza, nie my. Nie ma rady, musimy tę – odczuwaną jak nieskończoność, jak podróż donikąd bez zakończenia – chwilę irytacji połączonej z rezygnacją jakoś przeczekać, dotrwać do szczęśliwego momentu, gdy sam będzie się dokądś śpieszył albo wypatrzy następną ofiarę swojej potrzeby kontaktu z innymi. My chcielibyśmy go wyłączyć od razu – jak to robimy pilotem TV z nudnym programem, on jednak nas zmusi, by wysłuchać do końca tego, czego nie jesteśmy ciekawi albo co doprowadza nas do białej gorączki. Znacie takie uczucie? Muchy bym nie skrzywdził, ale są takie chwile i takie osoby, że mógłbym zabić; na szczęście nie umiem.

Ta potrzeba kontaktu – kompletnie nieodwzajemniana – jest pierwszym wyróżnikiem takiego typa, nazywanego dziś dosadnie UPIERDLIWCEM. My – gdyby to od nas zależało – moglibyśmy go długo nie spotykać, nie widzieć, nie słuchać; i nie odczulibyśmy braku ani tęsknoty. Ale sęk w tym, że ten kontakt zupełnie nie zależy od naszej woli, wyboru, upodobania. Na nic nie zdadzą się nasze uniki, wykręty, próby zniechęcenia naszą powściągliwością, zdawkowym potraktowaniem rozmowy, rozbieganymi oczkami rozglądającymi się dookoła w chwili, gdy on się z nami zrasta. Upierdliwiec jest w tym podobny do jemioły – z tą różnicą, że przywiera do nas z przerwami. Ale niezawodnie powraca, bo porusza się po torze kołowym, w zamkniętym kręgu. Gdy już obejdzie, obleci wszystkich, którzy są w zasięgu jego pamięci, ale i w zasięgu możliwej styczności, to nienasycony powróci do nas – jeszcze tego samego dnia, tygodnia, godziny (np. w czasie zebrania albo koncertu, gdy chcielibyśmy czegoś posłuchać, ale zamiast tego słuchamy jego mruczenia na ucho).

To drugi wyróżnik upierdliwca. Nigdy nie odchodzi na długo ani tym bardziej na zawsze, nawet kiedy dajemy mu znaki „idź sobie i już nie wracaj”.

Z tym wiąże się cecha szczególna trzecia: Nie tylko nie odchodzi, on STALE, ZAWSZE TU JEST – na miejscu albo w pobliżu. On CZEKA – ale nie biernie, raczej KRĄŻY – jak patrol, jak hiena szukająca padliny, jak naciągacz (kogo tu jeszcze naciągnąć?).

Ten „krążownik” ma w sobie coś z terrorysty. I dlatego, że rzeczywiście TERRORYZUJE otoczenie – choć nie bombami, strzelaniem do przypadkowych ofiar, braniem zakładników. I dlatego, że z jednej strony „nie znasz dnia ni godziny”, kiedy Cię dopadnie, ale z drugiej strony wiesz na pewno, że to nastąpi, że tego nie unikniesz – choćbyś udawał, że go nie widzisz, poszedł innym korytarzem, niby przypadkiem przesiadł się do innego rzędu.

To nie abstrakcja, ale zjawisko, które kilka razy zaobserwowałem naocznie: gdy ON TU JEST albo SIĘ ZBLIŻA, to sala, korytarz, klatka schodowa pustoszeje. Ludzie chowają się w toalecie, wpadają do pokoju, do którego wcale się nie wybierali – a ci, którzy nie zdążyli, są pogrążeni w rozpaczy, że nie obdarzono ich komfortem kameleona. Chcieliby wtopić się w ścianę, w szybę, ale nie jest im to dane. Zostali na miejscu łowów jak na widelcu.

Cecha koronna to NATRĘCTWO, dziś powszechnie nazywane upierdliwością. Jest ono niczym innym jak narzucaniem się tym osobom, które tego sobie nie życzą. A nawet, co więcej przedłużanie tej styczności niewzajemnej. Im bardziej ja nie chcę – i już nie mogę, wyjdę z siebie albo zemdleję – tym bardziej on chce i musi, musi jeszcze. Działa on w pojedynkę, ale tak wydajnie, jak gdyby był rojem czy plutonem bojowym – tak nas osacza, wyłącza ze wszystkiego dokoła, podłącza na wyłączność do swojego gniazdka. I zamęcza nas dialektycznie: bo wprawdzie to on wlewa w nas swój słowotok, ale czujemy się tak, jak gdyby wysysał z nas wszystkie soki i flaki. Jeszcze chwila tej jego gadki, a jelita mi wyjdą na wierzch przez gardło – jak u tego lwa z Disneya.

Z tym się wiąże cecha kolejna – trochę paradoksalna. Oddajmy bowiem sprawiedliwość temu prześladowcy, dręczycielowi. On nas nęka i dorzyna swoim seansem bezinteresownie – w tym sensie, że niczego praktycznego nie potrzebuje i nie zamierza załatwić, usprawnić, pozyskać; nie szuka też wyjaśnienia jakichś kwestii, nie łaknie wymiany poglądów, nie sonduje poparcia. Po prostu – musi pogadać, zagadać na śmierć, wygadać się, ulżyć sobie. Widać po nim i czuć, w jakim zawsze jest napięciu – jak ktoś, kto pilnie potrzebuje pośpieszyć do WC, ale mimo to musi jeszcze to odwlec w innej potrzebie.

Tak się przedstawia typ idealny upierdliwca.

Upierdliwość jest tu właściwością „czystą”, esencjonalną i samowystarczalną. Ona niczemu nie musi służyć poza tym przeładowaniem własnego rozkojarzenia, gonitwy myśli na innych – na podobnej zasadzie jak swoje śmieci podrzucamy sąsiadowi. Tyle, że tutaj nie chyłkiem.

Ale ten portret – muszę uściślić – odnosi się do upierdliwca permanentnego, cyklicznego. To taki gość, który zadręcza regularnie, raz po raz powraca w rytmie przewidywalnym (ale i nieuchronnym jak pory dnia), lecz oprócz tego potrafi nas upolować z zaskoczenia.

Istnieje też inny gatunek upierdliwca – mniej przerażający, nie tak apokaliptyczny, lecz molestujący okazjonalnie. Są wśród nas tacy „zadaniowcy”, którzy – gdy im powierzy się jakieś przedsięwzięcie – sami nie mogą spać spokojnie, rozkoszować się obiadkiem, zająć się czymś jeszcze innym oprócz swego chwilowego zadania, ale też nie wytrzymają tego napięcia, jeśli nie zaindukują swoją obsesją i nerwicą natręctwa innych. Prosta czy nawet złożona, ale i tak rutynowa praca, którą mają wykonać w roli koordynatora albo nawet jednego z wykonawców powoduje u nich stan takiego napompowania, że to ich rozsadza. Lada chwila mogliby wybuchnąć, jak ten obżartuch w restauracji z Monthy Pytona, gdyby nie to, że mają powód do tego, aby innych ustawiać, zapytywać o duperele, ponaglać, poprawiać, dopytywać się o zakończenie na tygodnie, a nawet miesiące przed terminem. I oprócz tego snuć psychodramę, dzielić się z kolegami, podwładnymi swoimi rozterkami, przerażeniem robotą, wpajać im poczucie winy, że to przez nich chyba wykituje.

Upierdliwość to charakter, nie zawód – że nawiążę aluzyjnie do znanego rozróżnienia między rozpustą a nierządem. Nie mylmy więc z upierdliwością NATRĘCTWA ZAWODOWEGO, przypisanego do roli sprzedawcy, agenta ubezpieczeniowego, fundraisera w fundacji dobroczynnej,  łapiducha w sutannie, telefonistki z call center. Oni nie mają wyjścia – tym bardziej, że często stoi nad nimi służbowy natręt – zwierzchnik, rozliczający ich z dziennego połowu, a sam rozliczany z tego „pozysku”, jak sklep z utargu, pralnia z „upioru dziennego” (autentyczna terminologia w biurokratycznym żargonie). Tym nieszczęśnikom też nie jesteśmy w stanie przerwać, muszą wyrecytować swoje na jednym oddechu, dojechać do końca, odpowiedzieć na trzykrotną odmowę.

Ale istnieje też inne natręctwo – nerwica natręctw, kiedy samoobsługowo (na szczęście dla innych, jeśli nie mieszkają z nami i nie pracują w tym samym pokoju) uprawiamy masochistyczną praktykę uprzykrzania sobie życia.

Ciekawe jest to, że o ile natręctwo w postaci charakterologicznej, osobistej upierdliwości męczy nas i irytuje, o tyle zmasowane natręctwo reklamy, promocji, propagandy już tak nie razi, a nawet wciąga. Widocznie w roli konsumentów, potencjalnych pacjentów, wyborców czujemy się – złudnie zresztą – jak powabna pani, o którą wszyscy zabiegają (aż do znudzenia, nawet zniesmaczenia), której to jednak imponuje, brakowałoby jej tego, a ma ona poczucie, że to ona wybiera, a nie ją wybierają. Nie łudźmy się: to my jesteśmy wybierani, abyśmy wybierali spośród tego, co nam podsuwają do wyboru.

PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 243, luty 2022, ISSN 2300-6692 również

  1. LEKTURY DECYDENTA

    Odpowiedź
  2. NOTATKI DO DNI PAMIĘCI

    Ставка больше чем жизнь
  3. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Niespodziewane zakończenie
  4. WIATR OD MORZA

    Burdel
  5. UFO DECYDENTA

    Fantastyka białoruska
  6. LEKTURY DECYDENTA

    Węgry w czasie wojny
  7. WIERSZOWNIA DECYDENTA

    Knur
  8. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Miłość jest zmienna
  9. HISTORIA DECYDENTA

    Obóz jeniecki
  10. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Menda upierdliwa
  11. WIATR OD MORZA

    Izraelici epoki
  12. POEZJA DECYDENTA

    Rozterki tułacza