A jednak to założenie, że analiza czegoś wymaga pewnego dystansu (czyli oddalenia od obiektu), wcale nie jest takie „głupie” ani nawet paradoksalne.
Czyżby tutaj chodziło o znaną różnicę między zasięgiem i ostrością widzenia krótkowidza oraz dalekowidza? Nie tylko; już raczej (pomijając wady wzroku) o ogólniejszą i obiektywną zależność między stopniem zbliżenia do czegoś / kogoś a rozległością perspektywy z jednej strony i dokładnością obrazu, wnikliwością spostrzeżeń z drugiej.
Jak się okazuje, prawidłowości uchwycone w geometrii (gdy mowa jest o rzutowaniu figur, przestrzennych modelach brył) i odpowiednio w dziale fizyki zwanym optyką (a znajdujące zastosowanie w tym, jak posługujemy się aparatem fotograficznym, kamerą, projektorem, m.in. manipulując obiektywem) są też – jako metafora oparta na uzasadnionym porównaniu – wskazówką dla naszych wysiłków poznawczych, w badaniach zjawisk otaczających nas albo takich, z którymi właśnie mamy styczność, jak i w poznaniu samego siebie.
Pierwsza zależność polega na tym, że z bliska dobrze widzimy dosłownie lub „widzimy” w tym sensie, że wydobywamy wyobraźnią, domysłem albo odsłaniamy usuwając coś, co powierzchownie nam przesłania cechy głębsze. To zdaje się nie budzić wątpliwości wtedy, gdy w grę wchodzi obejrzenie konstrukcji jakiegoś urządzenia przez osobę, która dopiero się z nim zapoznaje, zlustrowanie staranności wykonania seryjnego produktu w kontroli technicznej albo analiza uszkodzeń jakiegoś sprzętu w warsztacie naprawczym lub w firmie ubezpieczeniowej.
Ale już nie jest oczywista, gdy chodzi o naszą zdolność zrozumienia czegoś, uchwycenia cech istotnych danego zjawiska. Zwłaszcza, jeśli chodzi nie o przedmiot fizyczny czy układ techniczny, lecz o zjawisko społeczne, stosunki międzyludzkie, ludzkie wyobrażenia o rzeczywistości, o innych ludziach.
Druga zależność polega na tym, że „z oddali” lepiej dostrzegamy i rozumiemy niesamoistność obiektu, kontekst jego istnienia i funkcjonowania, jego umiejscowienie w czymś rozleglejszym, a przez odniesienie do czegoś poza nim samym i przez porównanie unikamy wrażeń zwodniczych, pewnych złudzeń, nieuświadamianych uproszczeń i luk w charakterystyce.
Jako przykład potraktujmy tu studia kulturoznawcze. Fascynująca i owocna może być eksploracja tożsamości etnicznej jakiejś wspólnoty, niepowtarzalnego kolorytu obrzędowości, folkloru, języka, tradycji historycznej, lokalnej lub regionalnej mutacji wyznania religijnego itd. – ale jest precyzyjna przecież pod tym warunkiem, że umiemy osadzić i wyróżnić dany krąg kulturowy w szerszym układzie odniesienia. Umiemy (podobnie jak w naukach biologicznych) odróżnić cechy typowe i wspólne dla jakiejś „rodziny” czy „rodzaju” od cech specyficznych dla danego „gatunku”. Badamy np. języki w ich specyfice słownictwa, gramatyki, idiomów, regionalizmów (hiszpański w Kastylii a hiszpański na Karaibach, w Andach), ale badamy zawsze w pewnych ramach – jako romańskie, germańskie, słowiańskie, tureckie (nie tylko z Turcji).
Temu napięciu między spojrzeniem z zewnątrz i z oddali a tym z bliska i od wewnątrz muszą sprostać właśnie badacze rozmaitych kultur. W tradycji badań antropologicznych, etnologicznych czy socjologicznych i socjopsychologicznych nie przypadkiem tak wielkie znaczenie przypisywano dopełnieniu wiedzy obserwatora nie tylko usytuowanego na zewnątrz, ale i pochodzącego z zewnątrz danej wspólnoty przez wiedzę obserwatora uczestniczącego w jej życiu, choć dysponującego wiedzą i „kluczem interpretacyjnym” wykraczającym poza wyobrażenia i kryteria funkcjonujące w tym kręgu. Na tym ma polegać zadanie „obserwatora współuczestniczącego”, niejako zanurzonego w swój przedmiot badań. A z czasem tę metodę naukową zaczęto naśladować zarówno w rozpoznawczych działaniach policji wobec środowisk przestępczych, jak i w praktyce reporterskiej i w socjotechnice dziennikarstwa śledczego.
Otóż przynależność badacza do własnej wspólnoty, którą sam chce badać oraz wynikająca stąd identyfikacja z nią – emocjonalna, mentalna, nawet ideologiczna – zazwyczaj staje się przeszkodą w adekwatnym, zobiektywizowanym poznaniu (nazywamy to w skrócie właśnie brakiem dystansu). Ale z drugiej strony, ktoś taki wie i rozumie to, czego często nie wie lub w każdym razie „nie czuje” badacz zupełnie danej wspólnocie obcy, podchodzący do niej z okularami z całkiem innego świata.
W pewnym uproszczeniu można by stwierdzić, że z bliska lepiej widzimy (albo w ogóle dostrzegamy właśnie pod warunkiem bliskości lub celowego zbliżenia) część, element, szczegół, detal, niuans – niż całość, współzależność komponentów, kontury całości, granice związku (wspólnoty, pokrewieństwa) składników. Natomiast z oddalenia lepiej właśnie całość, współzależność, uwarunkowania nie tylko zewnętrzne, ale i te immanentne (mechanizm funkcjonowania danej całości, układu technicznego czy społecznego).
Odwołując się do innej potocznej formuły („coś za coś” – czyli, że daną korzyść lub pożądany efekt osiągamy za cenę jakiejś straty albo ułomności, niedoskonałości) zauważymy swoiste ujemne sprzężenie zwrotne. Takie mianowicie, że albo uchwycimy coś szerzej, lecz zarazem płyciej, powierzchowniej, albo węziej, lecz dzięki temu głębiej, ale za to słabiej ogarniając powiązania, uwarunkowania zewnętrzne danego wycinka.
To dylemat typowy dla naukowego poznania zjawisk – czy to przyrodniczych, czy technicznych, czy tym bardziej społecznych, kulturowych; z konsekwencjami dla roli uczonego jako eksperta, analityka, doradcy. Rozwiązywany jest niejako zastępczo, a dwoiście.
Z jednej strony, przez specjalizację badawczą – ale z tym założeniem, że znawcy rozmaitych przekrojów, wycinków, segmentów rzeczywistości powinni nie tylko szczycić się zagłębieniem w „swoją działkę”, ale przy tym uświadamiać sobie granice swojej kompetencji i nieuchronna ograniczoność swej specjalistycznej perspektywy.
Z drugiej strony, przez traktowanie specjalizacji jako formy podziału pracy w zadaniu wspólnym, łącznym, wymagającym kooperacji, komplementarności wiedzy szczegółowej o różnych aspektach zjawisk, ale zarazem i syntezy, uogólnienia.
Dlatego właśnie w systematyce dyscyplin naukowych łącznikiem między subdyscyplinami szczegółowymi jest teoria danego typu zjawisk, systemowe ujęcie zależności wieloczynnikowych i wielopoziomowych. Tak właśnie dzieje się w badaniach ekosystemu, w naukach technicznych (inżynieria to pochodna i konkretyzacja wiedzy o fizycznych i chemicznych właściwościach rozmaitych materiałów, tworzyw), prawnych, politycznych, pedagogicznych itd.
A skoro już o tym mowa, to właśnie w tej sferze – złożoności wiedzy naukowej i badań, dociekań nad tym, co dopiero wymaga poznania albo sprawdzenia – uwidocznia się dwoistość tego, co nazywamy dystansem.
Z jednej strony, bierzemy tu pod uwagę dystans badacza określonej specjalności do swojego „pola badawczego” (wspomnianą już korelację między „głębią” a „rozległością” perspektywy).
Z drugiej strony, dystans badacza (refleksyjny, samokrytyczny) do granic miarodajności własnej specjalizacji.
A przecież trzeba tu jeszcze dorzucić coś „z trzeciej strony” (Tewje Mleczarz dobrze rozumiał, zupełnie jak Arystoteles, że każde zjawisko ma znacznie więcej stron, aspektów niż dwie). Mianowicie: dystans do własnej subiektywności, skoro nie tylko w naukach humanistycznych i społecznych (tam najbardziej), lecz również w tych przyrodniczych, technicznych czy ścisłych stale mamy do czynienia z różnicami poglądów, sporami o interpretację wskaźników, definicję kluczowych pojęć, kryteria kwalifikacji zjawisk.
Uczony, który nie ma dystansu do własnej wiedzy i mądrości (w cudzysłowie lub bez), niejako zaprzecza swojej nazwie (zwłaszcza w jej pierwotnym znaczeniu), bo jest uczony przez innych na próżno – a w takim razie: czego może sam się nauczyć i czego może nauczyć innych?
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
RELIGIA DECYDENTA
Konstruktywny dialog
Jest to książka o dialogu religijnym między katolicyzmem a judaizmem, prowadzonym przez papieża-emeryta Benedykta XVI i naczelnego rabina Wiednia, Arie Folgera. więcej...