POLITYKA DECYDENTA
Werblan o sobie
Jest to wywiad-rzeka, udzielony przez Andrzeja Werblana znanemu dziennikarzowi, Robertowi Walenciakowi. więcej...
Odejść z honorem (ze stanowiska, z zawodu) zwykle jest łatwiej niż wyjść z honorem (z sytuacji kompromitującej lub upokarzającej, np. po haniebnej klęsce). Aczkolwiek i to honorowe wyjście wcale nie jest łatwe, a próba podjęta z tą intencją nie gwarantuje sukcesu. Są jednak tacy, którzy szukają wyjścia opartego na karkołomnej kalkulacji „zjeść ciasteczko, ale jednak mieć ciasteczko”. Tu sztuczka polega na tym, żeby „wyjść” nie opuszczając jednak swego miejsca i mając nadal w zasięgu przynajmniej część dotychczasowego splendoru, prestiżu albo przynajmniej komfortu kompensującego smród – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.
Odejść z honorem to znaczy oddalić się z pewnego miejsca, opuścić jakiś krąg wpływu i uznania, zrzec się przynależności (w tym – zaszczytnej), zrezygnować ze stanowiska, które nam przynosiło chwałę (a my jemu, niestety, wstyd). Ale zrobić to tak, by nie wyglądało na ucieczkę, na biadolenie zapaśnika wypchniętego z kręgu, na manewr last minute (zdążyłem skorzystać z miłosierdzia patronów lub kumpli, aby zniknąć, zanim byliby zmuszeni do kar nieuniknionych).
Formuła „odejść z honorem” jest o tyle nieprecyzyjna, dwuznaczna, że równie dobrze może odnosić się do pożegnania wymuszonego, choć okraszonego rytuałem kurtuazyjnych podziękowań, jak i do ewakuacji z własnej inicjatywy, niekiedy nawet z hukiem, trzaśnięciem drzwiami. Wbrew tej wzniosłej nazwie odejść można zarówno w pięknym stylu, jak i bez klasy, żałośnie.
Tu przewija mi się w pamięci przemówienie odwoływanego premiera Jana O., który odchodził w tempie i czasie rzeczywistym tak ociężale jak śpiewak w operze, który śpiewa, że odchodzi, lecz stoi wypięty przez siedem minut, na czas trwania arii, z wysiłkiem widocznym stawiając choćby jeden krok. Pan Premier przemawiał znacznie dłużej, o wiele zbyt długo, jakby chciał dorównać żywotności baterii Fidela Castro. W jego mniemaniu było to bardzo honorowe, gdy w obliczu przesądzonej dymisji usiłował zawstydzić sprawców swojej klęski, triumfujących przeciwników.
Odejście z honorem to ustąpienie ze stanowiska (zwłaszcza kierowniczego, przywódczego w danej instytucji – partii, kościele, akademii, przedsiębiorstwie) z zachowaniem twarzy i z zachowaniem kapitału honorowego.
Za metaforą „zachowanie twarzy” kryje się oczywiście podtrzymanie wizerunku pozytywnego w ogólniejszym bilansie, w całokształcie, na którym jakiś „obciach”, występek zdradzający małostkową pokusę lub jakąś nieheroiczną przywarę powoduje tylko rysę.
„Zachowanie kapitału honorowego” znaczy z kolei, że mimo uszczerbku spowodowanego dyskwalifikującym błędem czy występkiem – nadal mamy jednak status osoby poza tym zasługującej na uznanie dla jej zasług wcześniejszych, osiągnięć, kompetencji fachowych. W tym przypadku karą społeczną za określony czyn niechlubny lub nawet dłuższy zjazd po równi pochyłej jest degradacja, lecz nie przekreślenie dorobku, pozytywnego wkładu, przypisanego takiej osobie kalibru. Jednak warunkiem takiego ocalenia schedy, symbolicznej amnestii czy abolicji jest rytualna autodegradacja, zrzeczenie się tronu i pieczątki, jeśli nie wręcz samokrytyka, spowiedź grzesznika.
W sumie oznacza to zwykle uszczerbek w reputacji, lecz nie w renomie danej osobistości. Tak dzieje się np. wtedy, gdy poważny człowiek wygłupił się, i przez jakiś czas będzie mu to pamiętane, ale poza tym nadal wiadomo, że to jednak poważny gość, z którym trzeba rozmawiać, warto się go poradzić, zapytać o zdanie, nawet poprosić o wsparcie w zmaganiach z następnym, który daje plamę.
Taki mechanizm ma ogromne znaczenie w przypadku polityków, zwłaszcza mężów stanu, a w różnych instytucjach publicznych i w zawodach zaufania publicznego w przypadku ojców założycieli lub namaszczonych następców, depozytariuszy uświęconego dziedzictwa. Kiedy – z takich czy innych powodów – ustępują z zajmowanego koronnego stanowiska lub rezygnują z kandydowania w wyborach w bolesnym poczuciu, że ich czas minął, mogą to sami sobie osłodzić rozumnym i godnym wyborem własnego zakończenia misji, poza tym, że otoczenie może ich uhonorować za przeszłość. Choć czci w ten paradoksalny sposób, że może bardziej jest to uhonorowanie godnego odejścia niż dorobku. Jak wiadomo, w Wielkiej Polityce najtrudniejszą, nieomal nieosiągalną sztuką jest… wiedzieć, kiedy już czas na mnie i umieć zejść ze sceny bez lamentu, bez wstydu, bez niesmaku.
Niekiedy ten wzór rozważnej zmiany przybiera formę symbolicznie zinstytucjonalizowaną. Odchodzącego w stan spoczynku przywódcę ogłaszamy Honorowym Prezesem, Przewodniczącym Kapituły Nagród, Strażnikiem Godła i Pieczęci. Wprawdzie utracił wpływ praktyczny na strategię, decyzje i codzienne funkcjonowanie Instytucji czy Ruchu – i może nawet takie było zniecierpliwione już oczekiwanie wyznawców i podwładnych. Odbiera jednak symboliczne hołdy z okazji rocznic, składa mu pierwszą wizytę każdy kolejny jego następca (także następca-krytyk). Zdarza się też – w późniejszym czasie – że w sytuacjach kryzysu lub impasu w wewnętrznych podziałach i konfliktach, po kompromitacji następców świeższej niż jego własna, już paleologiczna, odgrywa on przez chwilę rolę rozjemcy, mediatora, a nawet autorytetu, wyroczni, arbitra.
Odejście z honorem to manewr rytualny, który możliwy jest w kilku wariantach.
Pierwszy z nich to bezkonfliktowa zmiana warty.
Zachowuję twarz: Odchodzę nie tylko dobrowolnie, lecz, co więcej, z własnej inicjatywy (a nie z powodu braku poparcia, utraty wpływu, nie na żądanie własnych podwładnych i wychowanków). Zachowuję wizerunek i formalny status koryfeusza, luminarza, kapłana Naszej Doktryny. Tytuł honorowego prezesa lub jakiś podobny ma podkreślać ciągłość, namaszczenie następców.
Zachowuję kapitał honorowy: Funkcjonuję teraz podobnie jak w stosunku pracy emeryt, którego czas zatrudnienia minął formalnie, lecz którego z honorem żegnają, choć nie do końca, bo widzą jeszcze dla niego pewną rezerwę roli (pół etatu, ryczałcik). Tak jest i tutaj – pozostaję obecny w roli depozytariusza, mędrca, doradcy. Jestem jak nauczyciel, który już nauczył swoich uczniów, może nawet uczniowie przerośli mistrza, lecz wbrew pozorom pozostaję nauczycielem, gdy im brakuje pomysłu lub doświadczenia.
Wariant drugi to – w sytuacji porażki wstydliwej, kompromitacji lub w każdym razie wymuszonej dymisji, ewakuacji – osłonięcie i osłodzenie upadku demonstracją godności, ba, wyższości nad hienami, które już widzą we mnie padlinę.
Jest to demonstracja „godnej postawy” – jednak o różnorakiej wymowie w odmiennych sytuacjach: (a) przegrałem (może nawet niesłusznie), nie mnie wybraliście, poparliście, więc mam swoją godność i odchodzę; (b) przegrałem w słusznej sprawie i postawie, więc odchodzę na znak protestu i w imię zasad; (c) poczuwam się do własnych błędów i do odpowiedzialności za nie, a przy tym nie chcę, by moje błędy były obciążeniem dla wspólnoty; (d) biorę na siebie winę i odpowiedzialność za wszystkich, nawet nie za własne błędy i grzechy; a czynię tak w trosce o dobro i przyszłość wspólnoty, poniekąd ratując innych, współwinnych czemuś – ot, taki ochotniczy kozioł ofiarny.
Często jest to zachowanie twarzy przez zachowanie pozorów: (a) ustępuję ze stanowiska lub w ogóle wycofuję się z działalności politycznej lub urzędniczej pod pretekstem (względy zdrowotne, rodzinne; ale też inne pilne zadania, w których jestem bardziej potrzebny, wręcz niezbędny), (b) znikam z horyzontu, z pola uwagi opinii publicznej i ostrzału ze strony przeciwników politycznych, przechodząc na lukratywne, ornamentalne stanowisko poza sferą kluczową – np. w dyplomacji, w spółce skarbu państwa, w agendzie ONZ, gdzie mam godnie reprezentować nasze państwo. A to już jest nie tylko zachowaniem twarzy, ale i statusu. Raz na wozie, raz pod wozem, ale – hola, hola – ten wóz to zawsze jest kareta.
Wariant trzeci honorowego odejścia jest nieskomplikowany, a bywa ożywczy, ozdrowieńczy, miewa wielka wartość praktyczną (święty spokój) i terapeutyczną (jestem teraz tak zajęty ciekawą i przyjemną robotą, hobby, że nie mam czasu na rozpamiętywanie, masochistyczne rachunki sumienia). Jest to mianowicie zmiana profilu. Naukowiec lub prawnik skompromitowany (plagiatem, machlojkami), oficer skompromitowany tchórzostwem na polu walki lub gwałtem na cywilach odchodzi z zawodu, by zająć się ogródkiem działkowym, usługami w projektowaniu architektury wnętrz lub ogrodów, na wpół społecznikowską funkcją trenera w środowisku trudnej młodzieży itd. W tym zastępczym wcieleniu zyskuje nie tylko nirwanę, ale nawet uznanie społeczne, zapracowuje na bardzo chwalebną treść epitafium.
Wariant czwarty odejścia z honorem to autoegzekucja. Strzelam sobie w łeb. A w ten sposób nie tylko przynoszę sobie ulgę, może wykupię też pozostawienie w spokoju moich bliskich, ale również… mogę zaimponować tym wszystkim, którzy już mnie potępili i uznali za szmatę.
To akurat wariant paleohistoryczny. Nie tylko dlatego, że szlachecko-oficerskie pojęcie honoru z epoki pojedynków, degradacji przed frontem kompanii itp. to repertuar z innej epoki („dziś prawdziwych oficerów już nie ma”). Ale bardziej dlatego, że społeczeństwo współczesne zastąpiło rytuały egzekwowania poprawności i piętnowania występku licytacją rozgłosu, w sosie bezguścia. Dziś głupstwa wypowiedziane, świństwa żenujące, blamaż po szumnych zapowiedziach itd. nie usuwają na margines, do kąta na ziarnku grochu, lecz windują w rankingach, lajkach. W tej atmosferze śmieszni są nie defraudanci, lecz ci, którzy się na nich skarżą (zazdroszczą?), nie nieudacznicy, lecz ci, którzy protestują przeciw awansowaniu niekompetencji.
Są jednak i takie sytuacje, gdy trudno jest, albo i w ogóle jest to niemożliwe, wyjść z honorem lub odejść z honorem.
Trudno jest „wyjść z honorem”, kiedy gospodarze wypraszają nas z przyjęcia albo zebrania, zwłaszcza nie formie powściągliwej, lecz w słowach „wynocha!”. Wyszlibyśmy z honorem, gdybyśmy wyszli pierwsi (jak w burzliwym rozstaniu: To nie Ty mnie porzucasz, to ja odchodzę!). Trudno jest politykowi „wyjść z honorem” z takiej konfrontacji ze zbiorowością, kiedy został wygwizdany na wiecu albo kiedy tłumy demonstrantów w całym kraju krzyczą i eksponują na transparentach „wy….dalać!”.
No, właśnie. Jak ma zareagować Najważniejszy Człowiek w Państwie, gdy taką propozycję – powtarzaną jak refren – słyszy kilkanaście razy dziennie przez kilka tygodni? Słyszy i pod swoim oknem, i w okienku telewizyjnym, i być może we śnie, bo niektóre sny są jak sprawozdanie z minionego dnia.
Można oczywiście przyjąć „godną postawę” (wciągnąć brzuch, utrzymać kręgosłup w pionie, twarz mieć zawziętą), ale też zacząć oddalać się krokiem dostojnym i powolnym, plecami do wyjców (aby okazać, że to ja was opuszczam i żegnam z niesmakiem, a z własnej woli, a nie, że to wy mnie przepędziliście). Można też odpowiadać na wrogie pomruki pedagogicznymi pogadankami i własnymi groźbami. Ale żadna z takich reakcji – choć ma służyć stworzeniu wrażenia przeciwwagi i równowagi – „nie sklei pobitego jajka”. To już coś więcej niż „uszczerbek na wizerunku”, strata w kapitale reputacji; to znamię (najczęściej sprawiedliwe, choć bywają i krzywdzące odruchy tłumów) wykluczenia właśnie z kręgu ludzi honoru. Bo do człowieka honoru, który nas zawiódł lub oburzył swoim postępowaniem, zwracamy się mimo wszystko w formie zgodnej z etykietą: „Nie jest tu Pan mile widziany”, „Następnym razem nie chciałbym Pana spotkać” albo „Zapewne drzwi znajdzie Pan bez mojej pomocy”. Kiedy jednak nie tylko tłum (wiadomo, ta psychologia tłumu…), ale i dystyngowane na co dzień damy z różnych sfer wykrzykują „wy…dalaj”, to dają do zrozumienia, że szkoda innych słów, przeznaczonych dla dżentelmenów, choćby byli ze skazą.
Reakcja „honorowa” w stylu „możecie mi naskoczyć” ani inna – „tyż honorowa” pod hasłem „Ja wam pokażę, wypałuję” jednak honoru nie przywraca.
Wiele z takich honorowych reakcji na odmawianie honoru ma cechy kwadratury koła – w dwojakim sensie. Po pierwsze, próbujemy swoją demonstracją zachować lub odzyskać honor po tym, jak go utraciliśmy (bo inni nas go pozbawili lub sami własnym czynem, postępowaniem naraziliśmy go na szwank). Wtedy honorowe zachowanie własne lub honorowe potraktowanie przez innych ma być tytułem do zachowania, odzyskania honoru. Ale to przypomina wytworne podanie płaszcza komuś, kto niezgrabnie się podnosi po upadku w gówno. Po drugie, jeśli zaprzeczenie sobie samemu (zwłaszcza pod naciskiem, w odpowiedzi na dezaprobatę otoczenia lub w reakcji na zmianę koniunktury) usiłujemy przedstawić jako zachowanie honorowe, to jednak właśnie ten zwrot w postawie odbierany jest jako brak honoru. Istne błędne koło: głupio jest upierać się przy głupstwie lub przegranej sprawie (co ma posmak uporu, nie honoru), ale odwrót czy zmiana frontu wcale nie wygląda na zachowanie godne, pryncypialne.
Z honorem można np. utonąć, ale nie da się pływać z honorem w brudnej wodzie.
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
ANIOŁ, DIABEŁ, TUROŃ
Hej ho, hej ho, kolędować się szło
W podejrzanej okolicy brną przez śniegi kolędnicy. Dwaj pasterze szopkę niosą, śmierć wywija dziarsko kosą. więcej...