Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

2 wrzesień 2017

Wygodne etykietki

Przeciwstawienie umysłu otwartego (ciekawskiego, chłonnego i tolerancyjnego) oraz zamkniętego (albo zakutego łba – niekumatego, albo dogmatyka, doktrynera) jest bardzo wygodne i kuszące – tak dla pedagogów, jak i dla polityków oraz propagandystów. Wtedy kwalifikacje „otwarty” (i odpowiednio: inteligentny, zdolny, kreatywny; otwarty na świat, wiedzę i kontakt z odmiennością, z czymś nowym) oraz „zamknięty” (ograniczony, beznadziejnie prosty, przerażony złożonością świata i stycznością z Innym, z Nowym) niekoniecznie są uzasadnioną (choćby mocno uproszczoną) diagnozą, ale za to służą jako użyteczne etykietki, a nawet epitety – pisze profesor Mirosław Karwat.

Prof. dr hab. Mirosław Karwat, Uniwersytet Warszawski

Przypomnijmy tu, że etykietka (inaczej: „przypięta łatka”) to arbitralna i uproszczona kwalifikacja kogoś lub czegoś, zaliczenie go do jakiejś kategorii zgodnie z własną wygodą. To zjawisko częste zarówno w kameralnych dyskusjach, jak i w publicznych sporach i debatach, nie tylko politycznych. Epitet (np. wyzwisko, inwektywa) to dyskwalifikujące określenie, wyrażające przy tym niechęć wobec kogoś, a zarazem chęć obrażenia go.

Etykietki i epitety pod adresem innych ludzi, odwołujące się do schematu i stereotypu „otwarty/zamknięty” są w powszednim użytku w komunikacji między ludźmi różniącymi się interesami, poglądami, dążeniami, a przy tym poziomem lub rodzajem wykształcenia, rodzajem uznawanych autorytetów itd.

I tak na przykład, niektórzy humaniści lubią kompensować sobie swój dyletantyzm i bezradność w kwestiach wymagających wiedzy matematycznej, fizycznej i technicznej, a zarazem irytację wypowiedziami techników, inżynierów sugestią, że to są takie ciasne móżdżki z horyzontem odtąd-dotąd. Technicy i przyrodnicy rewanżują im się sugestią, że humanista to ktoś, kto ma w głowie nieporządek, jakiś groch z kapustą. A interesanci i petenci w urzędzie – zniecierpliwieni i zirytowani procedurami, przepisami, wymaganiami urzędników trzymających się tych przepisów i procedur – chętnie widzą w tych urzędnikach bezmózgie roboty lub niepełnosprawnych umysłowo, wyposażonych jednak we władzę odwrotnie proporcjonalną do ich zdolności zrozumienia czegokolwiek.

Niejeden nauczyciel chętnie dzieli swych uczniów czy studentów na orły i tępaków.

Wprawdzie to niepedagogiczne, bo jego zadaniem jest m.in. „otworzyć” umysły „zamknięte”. Zamknięte w tym sensie, że niepodatne na wiedzę, informację, naukę, myślenie albo tylko stłumione przez zahamowania, przez rodziców, przez początkowy brak zainteresowań. Jest też ich zadaniem, by choćby w pewnym stopniu wyrównać poziom umysłowy wychowanków. Co nie znaczy, że kosztem ściągania najzdolniejszych w dół, bo raczej odwrotnie – na zasadzie podciągania opóźnionych do poziomu przodowników. Ale taki arbitralny podział i przydział pozwala belfrowi ograniczyć wysiłki, i nawet rozgrzeszyć brak sukcesów albo przesłonić słaby wynik zbiorczy własnej pracy hodowlą jednej perełki.

Szczególnie lubią taką arbitralną kategoryzację ci nauczyciele, którzy łączą autorytaryzm z megalomanią. Łatwo ich poznać po tym, że najchętniej stawiają dwóje i biją w tym rekordy, a lubią tak komentować odpowiedzi przepytywanych uczniów, by udowodnić im, jakie to z nich matołki i głuptasy. Tacy przedstawiając się na początku roku nieraz z lubością wygłaszają maksymę „Pan Bóg umie na piątkę, ja na czwórkę, a wy, barany boże, na trójkę” – i kierują to z góry pod adresem całej klasy, włącznie z uzdolnionymi uczniami. Tacy zdarzają się nie tylko w podstawówce czy w liceum; można ich spotkać nawet na uczelniach.

Istnienie tych zdolnych przyjmują do wiadomości z widoczną niechęcią, ze swoistym rozczarowaniem. I reagują na to trojako: albo zaniżają (przynajmniej na początku) oceny  tym zdolnym, aby udowodnić sobie i innym wiadomo co, albo faworyzują zwykłych kujonów i lizusów kosztem tych zdolnych samouków i prymusów kreatywnych, albo też demonstracyjnie rozpieszczają geniuszka – aby w ten sposób jeszcze bardziej podkreślić swoją pogardę dla przeciętniaków, a zarazem udawać, że kaliber tego geniuszka to jakoby ich zasługa.

W ten sposób taki belfer kreuje się na męczennika stworzonego do wyższych celów i skrzywdzonego pracą ze stadem tumanów i leni. Im gorszy nauczyciel, tym bardziej nadrabia miną przyjmując postawę pyszałka i chama. Choć czasem to jest tylko nieudolnie i niesmacznie wyrażona frustracja nauczyciela akademickiego, który – czując się uczonym – chciałby nauczać tylko tych, których sam widziałby w roli swoich uczniów, w jakimś stopniu partnerów już w toku nauki podstaw przedmiotu.

Ideolodzy i politycy też lubią schemat „otwarty albo zamknięty”.

Przez odwołanie do pochlebnie brzmiącego pojęcia „umysłu otwartego” można opiewać rozległość horyzontów swoich wyznawców jako openerów. Moi zwolennicy to inteligentni, kreatywni i światowi ludzie, życzliwi i przychylni innym ludziom – właśnie innym – i dlatego tak atrakcyjni, a godni naśladowania.

Można dezawuować oponentów, krytyków poprawności politycznej jako ciemniaków, zacofańców, bezkrytycznych i bezmyślnych, a wręcz łapczywych konsumentów taniej i nachalnej propagandy, niewybrednej manipulacji, jako zaściankowców, obskurantów, ludzi opóźnionych w rozwoju, którzy chcą całe otoczenie zawrócić z drogi rozwoju i postępu, zamknąć i ścisnąć w swojej ciasnej klatce. Nieraz takie oceny są trafne, choć tak brutalne i nieeleganckie. Ale bywają też nadużyciem, wyrazem wyobcowania i pychy inteligencików i półinteligentów, którym w głowie zawróciła własna kariera, zajmowane dygnitarskie stanowiska, medialne popisy własną banalnością i zadufaniem.

Z drugiej strony, gdy polityk sam jest ksenofobicznym i obskuranckim populistą – i jest w tym szczery, autentyczny, albo też przybrał taką pozę cynicznie i instrumentalnie – schemat „otwarty/zamknięty” można zastosować podobnie, choć na opak, bo zmieniając znak wartości.

Bowiem otwartość niekoniecznie, nie wszystkim może się kojarzyć pozytywnie, chwalebnie, a zamkniętość wydawać się synonimem ograniczenia, niedorozwoju i postawą antypatyczną. Są w społeczeństwie tacy, dla których otwartość – zwłaszcza „nadmierna”, ale i wszelka otwartość w ogóle – jest ucieleśnieniem albo naiwności (tak postrzegani i przedstawiani są rzecznicy humanitaryzmu, solidarności ogólnoludzkiej w kwestii przyjmowania uchodźców), albo wynaturzenia, renegactwa, zdrady narodowej, albo wręcz agenturalności (rzecznicy otwartości to ci, którzy z pozycji pachołków, psów łańcuchowych w służbie obcych sił godzą w tożsamość i suwerenność narodową).

Tę dziwną symetrię ocen można by przedstawić obrazowo. Jedni powiadają, że trzeba otworzyć okno, by przewietrzyć ten zaduch, wpuścić świeże powietrze, bo to swojskie zatęchło, ma posmak smrodku. Inni na to, że przeciwnie, okna trzeba zamknąć szczelnie, by nie wpuścić tych zanieczyszczeń – i właśnie tych otwieraczy uznają za trucicieli.

Artysta czy intelektualista chlubiący się swoim rozmachem, bywaniem w świecie, swoim – tfu, tfu! – kosmopolityzmem (jestem Europejczykiem, obywatelem świata, poza tym, że Polakiem i patriotą, ale to dla mnie idzie w parze) przez „prawdziwych Polaków” odbierany jest jako zaprzaniec, traktowany jak pies rasowy, który jednak się skundlił spółkowaniem z gorszą rasą i mieszańcami. I „oczywiście” odmawia mu się patriotyzmu, bo patriota ma się odcinać, odgradzać, wywyższać, a nie kumać nie wiadomo z kim lub z kim popadnie. Powinien pozostać na miejscu, „siedzieć na…” wiadomo czym, a nie włóczyć się po świecie i ściągać do domu obcych, w tym przybłędy.

Co więcej, dla „prawdziwych patriotów” to właśnie podróżnik, człowiek umiędzynarodowiony i gościnny jest typem zamkniętym – zamkniętym na rodzime tradycje, uświęcone wartości. Upaja się ciekawostkami i porównaniami zamiast kultywować. Sami zaś czują się kustoszami ojczystego bogactwa, narodowej skarbnicy, którzy z pieczołowitą troską i czujnością dbają o to, by do sakralnych zbiorów narodowej odrębności i czystości nie przedostały się żadne obce (przez to niepożądane) wpływy i domieszki.

Tacy strażnicy cnoty nieskalanej, i to pod hasłem – ha, ha! – uniwersalistycznej religii, próbują zmieścić to, co uniwersalne (a więc powszechne, bezgraniczne) w wyznawanej przez siebie religii… w swoim wymiarowym pudełku. To wprawdzie im się nie udaje z tą religią, ale udaje się z własnym umysłem. Choć tylko częściowo, jeśli nie pozornie. W im mniejszej przestrzeni ściskają te swoje najświętsze myśli i uczucia, tym bardziej łeb im rozsadza.

PROF. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 190, wrzesień 2017, ISSN 2300-6692 również

  1. Z KRONIKI BYWALCA

    Królewski koncert
  2. DANE OSOBOWE

    Jesteś chroniony
  3. LEKTURY DECYDENTA

    Oprawcy
  4. DECYDENT POLIGLOTA

    Znakomite rozmówki
  5. KOŚCIÓŁ W POLITYCE PiS

    Polacy są przeciw
  6. LEKTURY DECYDENTA

    Mordowanie ludzi i miasta
  7. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Sensacje w słynnym mieście
  8. LEKTURY DECYDENTA

    Trójkąt prowincjonalny
  9. PRACA DLA POLSKI

    Arystokrata, dyplomata, patriota
  10. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Tajemnice templariuszy
  11. WIATR OD MORZA

    Reparacje
  12. PUNKTY WIDZENIA

    Kamienie na szaniec?
  13. NIE TYLKO BAJKI

    Dwa społeczne dzięcioły: Mandeville i Marks
  14. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Niech żyją nasi sojusznicy!
  15. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Wygodne etykietki
  16. PRAWA - WŁADZA - PROBLEMY

    "Winter Is Coming"
  17. LEKTURY DECYDENTA

    Afery w PRL