Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

2 styczeń 2020

Czy instytucje mają honor?

Pojęcie honoru odnoszone jest – i słusznie – przede wszystkim do jednostek i raczej do nich niż do grup społecznych lub instytucji. Jest tak z dość oczywistego powodu. To, co nazywamy honorem opiera się nie tylko na wyznawaniu i respektowaniu pewnych zasad (nagradzanym uznaniem lub karanym dezaprobatą), ale przy tym również na dokonywaniu wyboru moralnego. Instytucje (np. partie, kościoły, stowarzyszenia, przedsiębiorstwa) mają (oby miały) cechy odpowiadające temu, co na poziomie właściwości osobistych nazywane jest honorem (odpowiednio – brakiem lub utratą honoru), ale tu zwykle bardziej odpowiednie wydają się nam inne określenia. Z jednej strony, reputacja (dobra lub zła), z drugiej strony – morale („wysokie” lub „niskie”) – pisze prof. dr hab. Mirosław Karwat.

Prof. dr hab. Mirosław Karwat, Uniwersytet Warszawski

Tak więc samo słowo HONOR jakby „pękało”, gdy przechodzimy ze sfery czynów ściśle osobistych, motywacji i skutków prywatnych lub w każdym razie mikrośrodowiskowych do sfery tych zachowań publicznych, które związane są z Wielką Polityką lub np. biznesem.

W ocenie postępowania jednostek „na własny użytek” kryterium honoru przynajmniej wydaje się nam jednoznaczne.  

Takiej moralnej jednoznaczności już, niestety, nie ma, gdy chcemy ocenić postępowanie bezosobowych (a ściślej mówiąc: zdepersonalizowanych) struktur, instytucji – państw (zwłaszcza mocarstw), kościołów, armii, policji, korporacji gospodarczych. Szczególnie wtedy, gdy w grę wchodzi Wielka Polityka, w której – jak wiadomo – nie ma zbyt wiele miejsca na sentymenty, empatię, jest miejsce co najwyżej dla poczucia odpowiedzialności za interesy, bezpieczeństwo, przetrwanie i przyszłość zinstytucjonalizowanej wspólnoty. W biznesie podobnie – liczą się kalkulacje, wyniki i bilanse korzyści-strat, a nie jakieś tam uczucia i zasady.

Nie bez racji (choć z dużym uproszczeniem) powiada się, że honor i sumienie mają jednostki, a trudno się ich dopatrywać w narodach, państwach, rządach, siłach zbrojnych, służbach wywiadowczych, skoro te nie mają „duszy” na takiej samej zasadzie jak jednostki, dokonujące w bólach trudnych wyborów.

W odniesieniu do tych zorganizowanych molochów mimo woli ulegamy sugestiom Machiavellego oraz późniejszych komentatorów i wyznawców jego doktryny. Takiej mianowicie, że nie jest zadaniem władców (ani tym bardziej zespołów przywódczych, organów kierowniczych) roztrząsanie i przeżywanie dylematów moralnych, respektowanie i demonstrowanie dżentelmeńskich wzorców przyzwoitości i elegancji postępowania, lecz jedynie kierowanie się racją stanu. To znaczy: kierowanie się tym, czego w danych okolicznościach wymaga zachowanie równowagi, zabezpieczenie lub zwiększenie stanu posiadania, zapewnienie wspólnocie przyszłości.

Rozumując w tych kategoriach można by wręcz strawestować znane powiedzenie Lorda Palmerstona „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników ani wiecznych wrogów; wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Co w praktyce miało i nadal ma wydźwięk nie tylko pragmatyczny, ale, co więcej, cyniczny.

Nie zobowiązania są ważne, lecz interesy, które aktualnie owe zobowiązania czynią niewygodnymi i przez to nieważnymi, byłymi, ba, jakby niebyłymi. Nie reputacja sojusznicza mocarstwa, nie nieskazitelny wizerunek pryncypialności i świętości Kościoła, lecz zadbanie o to, by głupio nie stracić w zmieniającej się sytuacji, nie przegapić z powodu jakichś skrupułów czy jakichś tabu okazji, jaka może się nie powtórzyć. Karygodne dla dostojnika Kościoła, wodza armii, szefa dyplomacji, nie mówiąc już o zwierzchnikach legionu szpiegów i donosicieli byłoby nie naruszenie zasad, sprzeniewierzenie się ślubowaniom, nielojalność wobec mocodawców, zdrada własnych protektorów – lecz partanina w robocie, w zadaniach przypisanych do instytucji i do zajmowanego stanowiska. Nieudolność, partanina podyktowana jakimś pięknoduchostwem, wrażliwością mięczaka, naiwnością idealisty, która zagroziłaby obsługiwanej całości. Wzorem osobowym jest tu Talleyrand – koniunkturalista i sprzedawczyk, który jednak dobrze przysłużył się Francji w każdej kolejnej koniunkturze, a nie żaden z moralistów.

Tak się przedstawia stereotypowy makiawelizm. W umiarkowanej interpretacji: odnoszenie pojęcia honoru do takich instytucji i do osób, które je personifikują w swoich rolach kierowniczych, przywódczych to nieporozumienie, pomylenie dziedzin. A w wersji radykalnej: instytucje nie mają honoru, mają tylko interesy. I co więcej, nie powinny mieć honoru, kierować się honorem, jeśli nie chcą własnego upadku.

Ale nie myślmy sobie, że to zjawisko dotyczy tylko przełomowych momentów historii i szokujących zwrotów, zmian frontu w rewolucjach, wojnach czy choćby pałacowych przewrotach.

Dewiza Lorda Palmerstona w zastosowaniu do powszedniego funkcjonowania nudnych na co dzień instytucji – policji, banków, firm ubezpieczeniowych, poczty, sieci szpitali i przychodni – zyskuje niekiedy taki oto sens: „Nasza instytucja stara się być solidna, ale ważniejsze jest, by była skuteczna, choćby nawet kosztem solidności”. W każdym razie: „Jeśli nawet sama spowodowała uszczerbek na swoim wizerunku, nie powinno to powodować uszczerbku w jej stanie posiadania, uprawnieniach, w jej nowych roszczeniach.” Rzecz jasna, nikt nie wygłosi takiej zasady ani też się do niej nie przyzna nawet na mękach. Ale taka jest faktyczna busola chyba w ogromnej większości przypadków. Policjant nabroił, listonosz ukradł, pielęgniarz podtruł? To on, a nie my.

Ale może się mylę? A, to najmocniej przepraszam i zwracam honor.

W każdym razie jednak utrwalone przyzwyczajenia nakazują nam uznawać pojęcie honoru za oczywiste w odniesieniu do postępowania jednostek w sprawach osobistych, z pobudek i ze względów osobistych, z konsekwencjami właśnie osobistymi dla danego człowieka, lecz już nieoczywiste, nawet problematyczne w odniesieniu do decyzji, działań i oświadczeń instytucjonalnych. Honor kojarzy się z kapitałem i rachunkiem osobistym.

Jeśli więc szwagier pożycza, a potem nie oddaje i – co gorsza – bezczelnie wypiera się pożyczki, to jest on oczywiście człowiekiem bez honoru. Jeśli jednak ten sam nasz szwagier bezczelnie się czegoś wypiera w roli rzecznika czy kierownika jakiegoś oddziału, wydziału, referatu, czyniąc to w imieniu i w interesie swojej firmy, to możemy, i owszem, odczuwać niesmak, może nawet oburzenie, ale skierowane do firmy, nie do niego. Paradoksalnie nawet, możemy zarazem odczuwać szacunek lub niejaki podziw dla jego profesjonalizmu w odpowiedzi na zarzuty lub roszczenia narażające i dobre imię tej firmy, i jej kapitał potencjalnie zagrożony np. odszkodowaniem. Ani o tym rzeczniku, ani nawet o firmie najczęściej nie pomyślimy w kategoriach postępowania niehonorowego, choćby nawet nasuwały się inne mocne oceny etyczne (hańba, draństwo, złodziejstwo, naciąganie, bezczelność).

Zatem wykręcanie się od płacenia alimentów jest oczywistym zachowaniem niehonorowym, ale apelacja zakonu od wyroku nakazującego wypłatę odszkodowania za pedofilskie nadużycia seksualne jednego z zakonników niekoniecznie naprowadza publiczność na przemyślenia, czy zakon ma honor.

To jednak nie znaczy, że ten rozdział w kryteriach ocen między sferą prywatności a sferą zawodowej czy korporacyjnej służebności zawsze, bez wyjątku jest tak absolutny, „czysty”; że naprawdę pojęcie honoru nigdy nie pasuje lub w każdym razie nie jest stosowane w ocenie sposobu działania takiej czy innej instytucji i/lub jej przedstawicieli.

Weźmy za przykład armię.

Mimo bardzo złożonej ewolucji wizerunku i tradycji sił zbrojnych – pełnej zawirowań i nawet samozaprzeczeń – wciąż jednak utrzymuje się (choć czasem raczej deklaratywnie niż praktycznie, raczej szczątkowo niż integralnie) wzorzec etosu „porycerskiego”. O znanym przesłaniu: żołnierz to obrońca współplemieńców, wyzwoliciel uciśnionych, a broń boże nie zbójnik, rabuś, gwałciciel, prześladowca bezbronnych, napastnik wobec słabszych.

Toteż jeśli żołnierz, zwłaszcza oficer, splami się – choćby nawet w życiu prywatnym, w stosunkach sąsiedzkich, w akcie kradzieży lub grabieży w sklepie – czynem haniebnym, to powiada się często (mimo tego prywatnego kontekstu jego czynu), że zbrukał honor armii. I tym bardziej: jeśli splamił się – już w ramach swojej służby – aktem lub dłuższym etapem zdrady (czy to w roli szpiega, dywersanta czy przechodząc w czynnej walce na stronę przeciwną), to zakłada się, że HONOR ARMII wymaga i oczyszczenia z takich ludzi, i przykładnego ich ukarania.

Właśnie wszedł na ekrany film Polańskiego z rekonstrukcją pamiętnej „Afery Dreyfusa”. Ten epizod w historii – dziś już klasyczny dla refleksji zarówno moralnej, prawnej, jak i politologicznej, w namyśle nad mechanizmem nagonki – ilustruje dwojakie zastosowanie pojęcia honoru do tej samej instytucji. Z jednej strony, mieliśmy tu zakłamane i wręcz schizofreniczne „ratowanie honoru armii” przez oskarżenie i uwięzienie niewinnego człowieka (afera szpiegowska i kompromitacja armii jako okazja i pretekst do „zgnojenia” Żyda, wybranego do roli zastępczego kozła ofiarnego). Z drugiej strony, walka o honor tejże armii, a poniekąd i Republiki, w postaci walki o uniewinnienie, rehabilitację pokrzywdzonego i zdemaskowanie politycznych mocodawców matactwa i nadużycia władzy.

Podobnie: kiedy kanclerz lub minister spraw zagranicznych RFN przeprasza – zresztą, jako kolejny po swoich poprzednikach – za zbrodnie nazistowskie popełnione w imieniu narodu niemieckiego, jest to nieprywatne przecież, ale urzędowe zachowanie honorowe.

Zgoła przeciwną wymowę ma zabawa Putina w historyka II wojny światowej, gdy broni paktu Ribbentrop-Mołotow jak niepodległości, żywiąc przy tym lub tylko udając przeświadczenie, iż w ten sposób broni honoru Matuszki Rossiji, jej bohaterskich żołnierzy, męczeńskiej ludności. To zresztą pouczający przykład, jak można się poślizgnąć na własnym bananie. Wystarczyłoby tylko wypomnieć sąsiadom i mocarstwom zachodnim ich współodpowiedzialność za demontaż systemu bezpieczeństwa zbiorowego, za podważenie gwarancji pokoju i za spowodowanie stanu zagrożenia (i osamotnienia) dla ZSRR. Natomiast usprawiedliwianie i uwznioślanie tego paktu to już znakomity prezent dla hipokrytów po przeciwnej stronie i podkopanie własnej narracji o po prostu i wyłącznie wyzwolicielskiej roli Armii Czerwonej.

Skąd płynie – nie po raz pierwszy – taka oto nauka: jeśli już kręcić, to najlepiej nie powoływać się przy tym na swój honor.

PROF. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 218, styczeń 2020, ISSN 2300-6692 również

  1. MIUOSH - NOWY ALBUM

    W drodze do własnego "Illmatica"
  2. STARE DRZEWO I MORZE

    Synergia z naturą
  3. WSPÓLNE CZYTANIE

    Ważne nauki dla Maluszków
  4. OKRADZIONY BARTIMPEX

    Jak wyciekał majątek Aleksandra Gudzowatego
  5. DECYDENT POLIGLOTA

    Pomoc w biznesie z Rosją
  6. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Nie będziemy walczyć przeciwko Iranowi!
  7. POLITYKA DECYDENTA

    Głębokie spojrzenie na Chiny
  8. DECYDENT GLOBTROTER

    Iran bez upiększeń
  9. THRILLER DECYDENTA

    Każdy może zostać uwikłany
  10. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Zło złem się odciska
  11. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Dobry koniec
  12. CELEBRYCI DECYDENTA

    Upalne lato przed apokalipsą
  13. WIATR OD MORZA

    Disco brothers
  14. HISTORIA DECYDENTA

    Tego już nie ma
  15. O NAPRAWIE RZECZPOSPOLITEJ

    Polski kołtun ma się znakomicie
  16. KRYMINAŁ DECYDENTA

    Morderca złapany
  17. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Czy instytucje mają honor?
  18. WIATR OD MORZA

    Do Siego Roku 2020!
  19. DIETA DECYDENTA

    Przygotuj w domu, zabierz ze sobą