Established 1999

WIDZIANE Z WYSPY

17 październik 2011

"Czerwony Ken" czy "Obywatel Ken"?

Premier Blair nazwał Livingstone’a „katastrofą” starając się za wszelką cenę nie dopuścić, by ten lewak znany z sympatii do jaszczurek i nosowego głosu uzyskał oficjalną nominację Partii Pracy. Blair nie zawahał się nawet skorzystać z karkołomnej procedury glosowania za pośrednictwem kolegium elektorów, by przeforsować nominację Dobsona. Ten uzyskał wprawdzie partyjną nominację przewagą ułamka procenta, ale wielu widziało w nim współczesne wcielenie konia, którego rzymski cesarz Kaligula wprowadził do Senatu – pisze Andrzej Świdlicki z Londynu.

ANDRZEJ ŚWIDLICKI


 


Korespondencja z Londynu


 


 


   Co przeciętnemu wyborcy zostanie w pamięci z pierwszych bezpośrednich wyborów burmistrza Londynu?  Według jednego z komentatorów wyborca zapamięta, że Partia Pracy za wszelką cenę starała się przeszkodzić zamiarom Czerwonego Kena” Livingstone’a.


Ten, choć startował jako kandydat niezależny, zdobył blisko trzykrotnie więcej głosów niż Frank Dobson – oficjalny kandydat laburzystów. Dobson nie chciał kandydować, lecz został zmuszony, a trzeci czołowy kandydat konserwatysta Steven Norris w okresie, gdy był ministrem stanu w rządzie Johna Majora ustanowił rekord równocześnie utrzymywanych pozamałżeńskich związków, których miał pięć. Wyborca uzna wynik wyborów za wielką klęskę ręcznego sterowania z Downing Street. Jeden z karykaturzystów przedstawił wybory burmistrza Londynu jako wyścig trzech jeźdźców: Livingstone jedzie na koniu wyścigowym w czapeczce dżokeja, Dobson wytrwale zmierza do mety na koniku na biegunach zaś Norris jedzie na reprezentacyjnym wierzchowcu popijając szampana w towarzystwie pięciu skąpo odzianych Amazonek. „ To nie były wybory, tylko intronizacja” – uznał któryś z komentatorów. Rzeczywiście, „Czerwony Ken” chwilami bardziej przypominał kogoś, kto upomina się o prawa do tronu niż o polityczny mandat na określoną kadencję.


   „Przed 14 laty brutalnie przerwano mi w pół słowa – skomentował Livingstone swoje  zwycięstwo w wyborach na burmistrza Londynu; kandydat, którego własna Partia Pracy wyparła się po 30 latach członkostwa. Powód? W imię wolności wyboru wyborców odważył się kandydować przeciwko oficjalnemu kandydatowi Partii Pracy. W 1986 roku formalny tytuł Livingstone’a brzmiał: przewodniczący Rady Wielkiego Londynu (GLC), a osobą, która „przerwała mu w pół słowa” była ówczesna premier Margaret Thatcher. Konserwatywna pani premier traktowała GLC jako siedlisko lewackiej ekstremy. Po likwidacji GLC samorząd w Londynie przetrwał na szczeblu 33 gmin, które składają się na brytyjską metropolię, co wyszło mu raczej na dobre. Livingstonowi trudno mieć za złe to, że w odróżnieniu od obecnego premiera Tony Blair’a nie czuje do Thatcher sympatii, ani nie poczuwa się do ideologicznego pokrewieństwa. Jego wyborczy triumf  zbiega się z epidemią miłosnego wirusa „I Love You”, który sparaliżował prace ONZ, Pentagonu, CIA i brytyjskiego parlamentu. Wirus dowiódł, że tak samo jak londyńscy wyborcy, w swych uczuciach jest wysoce selektywny. Livingstone wygrał walkowerem. Bukmacherzy na kilka dni przed wyborami uznali ich wynik za przesądzony i przestali przyjmować zakłady.


 


Decentralizacja niekontrolowana


 


   Premier Tony Blair zdecydował przywrócić miastu samorząd centralny, choć ograniczył jego uprawnienia. Był to jeden z punktów laburzystowskiego programu decentralizacji rządów w kraju obejmującego również przywrócenie parlamentu  Szkocji po blisko 300-letniej przerwie, północnoirlandzkiego zgromadzenia parlamentarnego po ponad 25 latach i utworzenie zgromadzenia parlamentarnego  Walii, którego księstwo nigdy nie miało. Po zwycięstwie Livingstone’a  w bezpośrednich wyborach na burmistrza Londynu jasne jest już, że program padł ofiarą prawa niezamierzonych konsekwencji. Stało się zupełnie inaczej niż miało być. Szkocki parlament szuka konfrontacji z rządem w Londynie nie przepuszczając żadnej okazji – od stypendiów i azylantów, aż do wykluczenia katolików z prawa do dziedziczenia tronu. Walia dość obojętnie nastawiona do idei zgromadzenia parlamentarnego bez możliwości samodzielnego stanowienia prawa poczuła demokratycznego bluesa. Posłowie zbuntowali się przeciwko Alunowi Michaelowi – pierwszemu ministrowi zgromadzenia przywiezionemu w teczce z Londynu. Dziś ten dobrze zapowiadający się polityk jest zgorzkniałym i zapomnianym posłem z tylnych ław, gdzie trzyma miejsce dla Franka Dobsona.  Północno-irlandzkie zgromadzenie parlamentarne zostało zawieszone w związku z impasem na tle rozbrojenia republikanów IRA, a niepewność co do faktycznej gotowości tej organizacji do złożenia broni jest źródłem nieufności unionistów wobec politycznego skrzydła republikanów – partii Sinn Fein.


   Zadziorny i dowcipny Ken ma to samo nazwisko, co słynny szkocki badacz czarnej Afryki David Livingstrone, który w latach 1872-73 zawieruszył się w dorzeczu Zambezi i Konga, a wcześniej jako pierwszy Europejczyk przemierzył Afryką z zachodu na wschód. Inny podróżnik Sir Henry Morton Stanley, który odnalazł Livingstone’a nad jeziorem Tanganika (przy okazji odkrywając rzekę Lualabę) na powitanie wypowiedział słowa, które weszły do historii tak charakterystycznych dla Anglików niedomówień. „Mr Livingstone, I presume”


(Zakładam, że mam do czynienia z panem Livingstonem) – powiedział Stanley, choć nie ulegało przecież wątpliwości, że żaden inny biały podróżnik nie wchodził w grę. Podobnie jak jego imiennik Ken Livingstone odnalazł się w dżungli Londynu po 14 latach wegetowania na politycznym marginesie Partii Pracy. Kolejne kierownictwa partii daremnie starały się, by pozostał tam na zawsze.


Senny koszmar Blair’a


 


   Premier Blair nazwał Livingstone’a „katastrofą” starając się za wszelką cenę nie dopuścić, by ten lewak znany z sympatii do jaszczurek i nosowego głosu uzyskał oficjalną nominację Partii Pracy. Blair nie zawahał się nawet skorzystać z karkołomnej procedury glosowania za pośrednictwem kolegium elektorów, by przeforsować nominację Dobsona. Ten uzyskał wprawdzie partyjną nominację przewagą ułamka procenta, ale wielu widziało w nim współczesne wcielenie konia, którego rzymski cesarz Kaligula wprowadził do Senatu. Jeden z publicystów stwierdził, że brodaty Dobson przypominający z wyglądu dobrotliwego wujaszka może miałby szansę w wyborach na świętego Mikołaja. Inny przez analogię z wymarłym ptakiem Dodo nazwał go Dobo sugerując, że brak mu skrzydeł, a więc i polotu. Samego Dobsona zirytowała sugestia, że jego wyborcze szanse zwiększyłyby się gdyby zgolił brodę. W wyborach 4 maja zajął trzecie miejsce pobity nie tylko przez Livingstone’a, ale także przez kandydata konserwatystów – Stevena Norrisa. Lider konserwatywnej opozycji William Hague dowcipnie podsumował dylematy Blair’a, który chciał dla Londynu samorządu, ale za wszelką cenę starał się zachować nad nim kontrolę. Blair – powiedział Hague – ma swojego dziennego burmistrza (day mayor) i nocnego burmistrza (nightmare). „Mare” wymawia się podobnie jak „mayor”, ale w zestawieniu ze słowem „night” (noc) oznacza senny koszmar.


 


Luźna masa wybuchowa 


 


   Tony Blair chciał utrącić kandydaturę Livingstone’a z obawy, że Londynie powstanie konkurencyjny wobec Dowining Street obóz władzy i że będzie to ośrodek lewicowy, co odsłoni podziały wewnętrzne w partii. Wywołał dokładnie skutek, któremu za wszelką cenę starał się zapobiec. Gdyby siedział z założonymi rękami byłby wygrany – topór wojenny pozostałby głęboko pod powierzchnią życia politycznego widoczny tylko dla  wtajemniczonych. Dla obecnego premiera Tony Blair’a – podobnie jak dla Thatcher – Livingstone to negatywny stereotyp niereformowalnej lewicy, która opiera się jego modernizatorskim ambicjom.


   W wyborach 1997 roku klasa średnia głosowała na laburzystów, ponieważ Blair przekonał ją , że spacyfikował lewicę, której ekscesy symbolizował właśnie Livingstone. Lata 1981-86 kiedy Livingstone przewodniczył GLC to dla Partii Pracy okres politycznego pustkowia.  Także i obecnie Livingstone jest politycznie niebezpieczny ponieważ chadza własnymi ścieżkami, dobrze prezentuje się w telewizji i przekonywująco wypowiada się w sprawach, które nie należą do zakresu jego obowiązków. W odróżnieniu od Blair’a nie uważa, żeby thatcheryzm musiał być nieodwracalny, a euro tematem tabu. Oczywistym polem konfrontacji jest transport publiczny, zwłaszcza metro, które rząd chce rozparcelować i częściowo sprywatyzować. Livingstone jest temu przeciwny i zapowiedział, że modernizację „tuby” sfinansuje emisją obligacji municypalnych.


   Z perspektywy czasu niektóre posunięcia Livingstone’a z początku lat 80 nie wydają się bulwersujące, a wręcz przeciwnie nawet dalekosiężne. Livingstone jako pierwszy przyjął Gerry Adamsa z Sinn Fein, który obecnie bywa na Dowining Street i nikogo to już nie dziwi. Opowiedział się także za uznaniem przez Izrael Organizacji Wyzwolenia Palestyny i przystąpieniem do rozmów z tą organizacją. Był także zwolennikiem przyznania równych praw gejom, mniejszościom i kobietom, co także nie jest już na ogół kwestionowane. Demonstracyjnie nie wziął udziału w wystawnym ślubie następcy tronu księcia Walii Karola i Diany Spencer. W 1981 roku zainicjował politykę sprawiedliwych opłat za transport publicznymi środkami „Fares Fair”, która została uznana za nielegalną przez Izbę Lordów, ale faktem jest, że londyński transport publiczny należy do najdroższych w świecie.


   W rzeczywistości lewicowość Livingstone’a jest mniej problematyczna niż fakt, że często mówi on to, co mu ślina przyniesie na język. Jednym tchem zapewnia o poparciu dla biznesu i gotowości do zakucia w dyby delegatów Światowej Organizacji Handlu, gdyby wpadli na pomysł przyjazdu do Londynu na obrady. Niektóre jego kontrowersyjne deklaracje – stwierdził np., że Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy mają na swoim koncie więcej ofiar niż Hitler – traktowane są jak wypowiedzi komedianta o populistycznym zacięciu, a nie zapowiedź nowej polityki. On sam zapewnia, że politycznie dojrzał i zamiast „Czerwonym Kenem” woli być nazywany „Obywatelem Kenem” Wyborcy mniej przejmują się jego lewicowością niż mitem podwójnego męczeństwa, który łączy się z jego nazwiskiem. Ken jest męczennikiem z powodu rozwiązania GLC i prób utrącenia jego kandydatury przez potężną partyjną machinę.


 


4 porażki na 4 maja


 


   4 maja Partia Pracy poniosła trzy dalszy dotkliwe porażki: w 25-osobowej Radzie Miejskiej – organie nadzoru nad burmistrzem Londynu i działającym przy nim komisjom ds. transportu i planowania rozwoju gospodarczego – laburzyści mają 8 mandatów, tyle samo co konserwatyści. Sukces odnieśli zieloni zdobywając 3 mandaty. W takich warunkach zgromadzenie większości 3/5 głosów niezbędnych dla odrzucenia preliminarza budżetowego przedkładanego przez burmistrza wymagać będzie szerokiej, międzypartyjnej koalicji w Radzie (sojusz laburzystów z liberałami, którzy mają 6 mandatów nie wystarczy). Laburzyści źle wypadli w wyborach lokalnych, w których do obsadzenia było ponad 3 tys. Mandatów w 152 radach. Klęska laburzystów przeszła ich oczekiwania – konserwatyści spodziewali się, że zdobędą do 400 mandatów, tymczasem zdobyli blisko 600.


   Partia Pracy straciła kontrolę nad radami samorządowymi w Worcester i Basildon tradycyjnie uważanymi za lakmusowy papierek opinii wyborców ilustrujący kierunek wiatru w czasie wyborów powszechnych. Laburzyści utracili też większość w radzie w Oldham, gdzie rządzili przez 20 lat. Nie mają też większości w ważnych miastach – Oksfordzie i Plymouth. Najbardziej jednak upokarzająca była porażka Partii Pracy w wyborach uzupełniających do parlamentu w okręgu Romscy, gdzie jej kandydat nie przekroczył nawet progu 5 procent i stracił depozyt.


   Poczwórne wybory 4 maja uchodziły nieoficjalnie za największy sondaż opinii publicznej przed spodziewanymi w przyszłym roku przedterminowymi wyborami powszechnymi. Teraz wiadomo już, że wybory w przyszłym roku są mało prawdopodobne. Blair nigdy nie krył się ze swą największą ambicją – zdobycia mandatu na drugą kadencję, co nie udało się żadnemu z laburzystowskich rządów w stuletniej tradycji tej partii. Chcąc nie chcąc Blair będzie zmuszony znaleźć formułę cohabitation z Livingstone’m  choćby z tego powodu, że burmistrz Londynu ma największy demokratyczny mandat w Europie Zachodniej po prezydencie Francji. Jego formalne uprawnienia może są niewielkie, a budżet 3,5 mld funtów jest sześć razy mniejszy niż budżet Rudolpha Giulianiego w Nowym Jorku, ale politycznie Ken jest groźny. Odsłonił zadufania w kierownictwie Partii Pracy, kumoterstwo, chełpliwość i triumfalizm, skłonność do ręcznego sterowania po stronie premiera Blair’a.


Z pierwszych wypowiedzi Kena wynika, że chce zakopania topora wojennego z Downing Street. Może sobie pozwolić na wspaniałomyślne gesty ponieważ w konfrontacji z Blair’em jest w lepszym położeniu – może przekonywająco argumentować, że jest ofiarą Wielkiego Brata.


 


Andrzej Świdlicki


Londyn

W wydaniu 10, czerwiec 2000 również

  1. Z KRAKOWA DO BRUKSELI

    Lobbing integrujący
  2. UWAGA! WYBORY

    Dlaczego głosujemy?
  3. ZNAKI CZASU

    Europa bez granic
  4. ARCHIWUM KORESPONDENTA

    Lobbing Busha w ONZ
  5. JACY JESTEŚMY

    Nieufni męczennicy, czyli ofiary niewybaczalnej krzywdy
  6. W SAMOOBRONIE

    Unia konsumentów
  7. WIDZIANE Z WYSPY

    "Czerwony Ken" czy "Obywatel Ken"?
  8. REGULACJE LOBBINGU

    Pro publico bono
  9. SEMANTYKA

    Lobby - nazwa grobem kwestii
  10. UMYSŁ LIDERA

    Być i mieć czyli najpierw charakter
  11. DECYZJE I ETYKA

    Rzecz o gwizdaniu
  12. SZTUKA MANIPULACJI

    Gra znaczonymi kartami
  13. BEZPIECZEŃSTWO

    Ciągła rywalizacja