DECYDENT GLOBTROTER
Wzorcowy przewodnik
Od lat Polacy jeżdżą do Słowacji na narty: jest tam taniej, dobra organizacja wypoczynku i dbałość o turystę. więcej...
Teksty Pani Sąsiadki czytam z przyjemnością i z uznaniem dla przejrzystości połączonej z sugestywnością. Ale w najnowszym felietonie „Nowa religia i liniowe postrzeganie czasu” (1 stycznia br.) sugestia jest zbyt mocna (pochopna w kilku uogólnieniach) w stosunku do argumentacji, w której zauważyłem kilka niekonsekwencji, uproszczeń i niedopowiedzeń. Z generalną linią wywodu się zgadzam. To w sumie trafna diagnoza kilku dewiacji w praktyce kontaktu medycyny z rynkiem i z populacją pacjentów – potencjalnych nabywców medykamentów i konsumentów „usług medycznych”.
Trafna jest też krytyka marketingowego procederu promowania i „wciskania” (nie tylko hipochondrykom z natury, ale ogółowi zastraszanych odbiorców) lekarstw słabo leczących, za to silnie uzależniających lub skutkami ubocznymi siejących spustoszenie w organizmie.
Trudno też nie zgodzić się z krytyką wąskiej specjalizacji medycyny (klinicznej, jak i badawczej), kiedy każde schorzenie diagnozuje się i „leczy” osobno, w oderwaniu od systemowych mechanizmów równowagi organicznej, fizjologicznej czy psychicznej; jakby ucieleśniając Tuwimowski portret Strasznych Mieszczan, którzy wszystko widzą oddzielnie. Tego doświadcza każdy pacjent świadomy złożoności „zdrowia” lub choroby. Zamiast holistycznego (czyli integralnego, systemowego) podejścia serwuje się recepty i terapie jednoczynnikowe, a „postępy w zwalczaniu chorób” poświadczane są biurokratycznymi manipulacjami w kryteriach i statystykach. Autorka ma rację, gdy wskazuje, iż jedyny realny i wymierny postęp w tej „branży” wyraża się w cyfrach – w formalnej liczbie badań pseudoprofilaktycznych, trwających terapii i przede wszystkim w skali produkcji i sprzedaży leków.
„Budujący” może też wydawać się swoisty pluralizm rynku leków i cudownych sprzętów uzdrowicielskich, rehabilitacyjnych. Konkurencja jest ostra, nic – tylko wybierać, przebierać, kupować na raty te wszystkie aparaty pomiaru, fotele z masażem, emitery promieni takich czy siakich – a każdy ze stosownym certyfikatem. Rozkwita handel, który wspiera się stymulacją złudzeń, płonnych nadziei, desperackiego wyczekiwania i wyszukiwania cudów; pod naukowym – a jakże – szyldem.
Za szarżę w tym kierunku przyznałbym Sąsiadce medal przeznaczony dla bohaterów wojennych.
Aliści – jak zaczynał swe glosy i dygresje niezapomniany Jerzy Waldorff – w komentarzu Autorki do tych wynaturzeń i nadużyć – jest kilka DZIUR W CAŁYM.
Z bezlitosną masakrą kapłanów „medycznej religii”-hipokryzji (medycyna nie tyle w służbie pacjenta, ile na usługach korporacji farmaceutycznych i kosmetycznych), uzbrojonej w szantaż naukowości-nienaukowości jakoś dziwnie mi kontrastuje niedopowiedzenie i widoczna taryfa ulgowa dla rozległej strefy parapsychologii, paramedycyny, zielarstwa itd. A w niej – jak powszechnie wiadomo – występują obok siebie elementy poszukiwań i odkryć albo efektów praktycznych cennych, a przy tym sprawdzalnych oraz ekscesy szarlatanerii, znachorstwa.
W licznych książczynach autorzy łączący grafomanię z cwaniacką asertywnością i autoreklamą operują bełkotem jako oprawą dla eksperymentów podejmowanych na oślep lub uzasadnianych śmiesznymi „teoriami”. Amator-dyletant karmi nadzieją i „prostą mądrością” odbiorców-ignorantów, żerując na ich rozczarowaniu bezradnością oficjalnej medycyny i służby zdrowia. To rynek ofert o niemniejszym rozmachu i stopniu szkodliwości niż napiętnowany przez panią Dorotę proceder nadużywania autorytetu – topniejącego zresztą – medycyny. Tyle tylko, że ten korpomedyczny rynek jest głęboko sprofesjonalizowany i zinstytucjonalizowany, podczas gdy ten „paramedyczny” jest festiwalem amatorszczyzny. Ale za to wielobarwnym i tłumnym (pospolite ruszenie).
Zaznaczę od razu, że sam mam przychylny, choć oparty na zasadzie ograniczonego zaufania i zdroworozsądkowej ostrożności, stosunek do homeopatii czy niektórych form medycyny niekonwencjonalnej, alternatywnej. Np. z pełnym poczuciem bezpieczeństwa i z dobrym skutkiem skorzystałem swego czasu z terapii w postaci farmakopunktury (to serwowanie lekarstw przy zastosowaniu akupunktury – nie tylko „nakłuwanie”, ale zarazem „nasączanie” stosownymi lekarstwami). Tyle tylko, że nastąpiło to w lecznicy dyplomowanych lekarzy kompetentnych w dziedzinie medycyny klasycznej, a zarazem nastawionych transgresyjnie; a nie „pod opieką” jakiegoś uzdrawiacza czy bioenergoterapeuty.
Gdy mowa o ubocznych niepożądanych skutkach wielu lekarstw opatrzonych atestem, certyfikatem, to warto pamiętać, że obowiązkowe ulotki zawierają stosowne ostrzeżenia i zalecenia konsultacji z lekarzem. A z kolei liczne alternatywy dla lekarstw (rozmaite zioła, mieszanki, eliksiry odmładzania, środki „detoksykacji” itp.) zapewniają w najlepszym razie efekt placebo (ot, takie nieszkodliwe na szczęście, ale jednak naciąganie klienta), a niektóre – zupełnie podobnie jak lekarstwa – w odpowiedzialnej podaży są zalecane warunkowo. Niegroźny i zdrowy dziurawiec czy rumianek też mogą być zastosowane niebezpiecznie, guarana może tak postawić na nogi, że zwalisz się z nóg jak kłoda.
To prawda, że terapie (a częściej tylko – łagodzenie objawów i skutków schorzeń, niedomagań) wykraczające poza kanony medycyny sprzężonej z chemią (lekarstwo to specyficzna odmiana… tworzywa sztucznego) częściej niż terapie zalecane w przychodniach i klinikach odwołują się do zasady holizmu. ALE: czym innym jest intuicyjne zastosowanie tej zasady (może być ryzykowne, nieodpowiedzialne, obosieczne), tym bardziej – interpretowanie jej w kategoriach mistyczno-metafizycznego mętniactwa (taka odmiana „chłopskiej filozofii” albo uwznioślenie szarlatanerii), a czym innym zastosowanie oparte na metodologicznych rygorach badania naukowego właśnie.
Nawet niezbyt wykształcony, ale myślący „konsument i recenzent” medycyny wie, że medycyna holistyczna przyjmuje za punkt wyjścia mechanizm naczyń połączonych, sprzężeń zwrotnych. A często musi odwołać się do analizy systemowej, w której próbujemy uchwycić nie tylko współzależność zjawisk, lecz i to, jaki czynnik jest tym wyjściowym, a jaki pochodnym, który z nich decyduje o zachowaniu lub naruszeniu równowagi w organizmie itd. Na takich rekonstrukcjach rzeczywiście można połamać sobie zęby – ale tym więcej jest powodów do wstrzemięźliwości, gdy spieramy się w kwestii, co jest czym uwarunkowane, spowodowane, co jest zbiegiem okoliczności lub efektem ubocznym, a co tendencją lub zmianą nieuniknioną w danej konfiguracji czynników. To dlatego porządna terapia obejmuje np. piguły, zastrzyki, wespół jednak z zaleceniem odpowiedniej diety, ćwiczeń ruchowych, zabiegów fizjoterapeutycznych, zmiany trybu życia i pracy. Medycyna oficjalna może więc być holistyczna.
Tymczasem w polemice z jednoczynnikowym rozpoznawaniem i leczeniem chorób Pani Dorota jakby sama zaplątała się w… myślenie nieholistyczne. Determinację utożsamiła z „liniowym” i jednowymiarowym związkiem przyczynowo-skutkowym – i to jest jej główny zarzut wobec akademickiej i biurokratycznej medycyny. A przecież w subtelnej metodologii nauk przyrodniczych, jak i społecznych od dawna wiadomo, że determinacja ma charakter systemowy i warunkowy, a zwykle nie jest po prostu następstwem skutku po ustalonej przyczynie, lecz złożonym splotem zależności strukturalnych, funkcjonalnych, mechanizmów adaptacji (w tym stopniowej, ewolucyjnej, a nie natychmiastowej) czy reintegracji systemu, organizmu, układu społecznego. Kolejność, następstwo w czasie komponentów jakiejś zmiany może być problematyczna, zmienna albo i… myląca, podobnie zresztą jak zbieżność w czasie. Niejeden domniemany związek między przyczyną a skutkiem okazuje się zależnością pozorną.
W naukowych (także tych użytkowych, na określone zamówienie) badaniach z zakresu medycyny taka wiedza to abecadło. Nie przypisujmy więc profesorom medycyny i kierownikom laboratoriów badawczych takiej „prostomyślności”. To tylko uczeni niedouczeni lub leniwi wciąż operują prostymi schematami „przyczyna – skutek”. Podobnie – kiepscy lekarze, albo policjanci drogówki w ustalaniu okoliczności wypadków.
Wygodnie jest w praktyce policyjnej, prokuratorskiej i sądowej uogólniać, że przyczyną danego wypadku lub większości wypadków drogowych jest nadmierna prędkość; ale to komunikat dla niezbyt rozgarniętych umysłowo lub w każdym razie niezbyt dociekliwych. W rzeczywistości to, co zasługiwałoby na miano przyczyny wypadku, gdyż bezpośrednio spowodowało zagrożenie, ma bardzo różny charakter (np. wtargnięcie pieszego na jezdnię, skandaliczny stan opon lub hamulców w samochodzie, złe rozmieszczenie znaków ostrzegawczych itd.), podczas gdy ta nadmierna prędkość ma o tyle znaczenie – wtórne – że nie pozwoliła uniknąć zderzenia, potrącenia pieszego lub rowerzysty, poślizgu kierującego pojazd do rowu), że uczyniła nieskutecznym hamowanie.
Z widocznej fascynacji fizyką kwantową, modelami zakrzywienia czasoprzestrzeni, paradoksem czasu itd. Autorka wysnuła wywód, który może naprowadzić czytelnika na wniosek nieomal o „indeterminizmie”, czyli wpuścić go w maliny. Tymczasem – jak dotychczas – te innowacje poznawcze stanowią co najwyżej wyzwanie, powód do odejścia od liniowych, jednowymiarowych schematów determinacji zakładających anachroniczne często rozumienie przestrzeni, czasu i ich współzależności. Ale stąd daleko jeszcze do zupełnie potocznie rozumianej teorii chaosu czy np. do odwrócenia schematów chronologicznych (teraźniejszość determinuje – w trybie retro – przeszłość), do dosłownego (a nie – literackiego, w science fiction) zakładania „rzeczywistości równoległych”. To na razie hipotezy, eksperymenty myślowe, a nie naukowe pewniki.
Swoją drogą, zanim pojawiło się to kwantowe trzęsienie ziemi w myśleniu o determinacji, już wcześniej w naukach przyrodniczych i społecznych dociekliwsze umysły rozwijały modele alternatyw w rozwoju i przemianach gatunków, państw, ich ustrojów, cywilizacji. Mniejsza o to, że to tylko konstrukcje hipotetyczne, a nie rekonstrukcje. Z tych alternatywnych modeli bardzo często wynika wiedza użyteczna w rewizji uproszczonych lub błędnych interpretacji albo wyjaśnień zjawisk, które realnie wystąpiły.
I wreszcie uwaga terminologiczna. Słowo „materializm” w felietonie Pani Doroty brzmi wąsko, stereotypowo, jak gdyby jego znaczenie było tożsame z jakąś mechanistyczną czy skrajnie „fizjologiczną” wersją tego poglądu. Jak gdyby nie istniał inny materializm, zakładający niejednorodność form istnienia i funkcjonowania rozmaitych układów przyrodniczych lub społecznych. Jak gdyby energia, ruch i informacja nie były… atrybutem materii, tyle, że rozumianej trochę subtelniej niż zasoby białka, 5 kg wołowiny, 2 litry krwi. Spróbujmy sobie wyobrazić genetykę „niematerialistyczną”.
A na marginesie zauważmy: warto się spierać o schematy determinacji zjawisk złożonych o rozległym zasięgu, co najdobitniej potwierdzają mielizny dzisiejszych dyskusji w sprawie uwarunkowań i prognoz rozwoju pandemii, warunków koniecznych lub wystarczających do zbiorowej odporności, przesłanek i kryteriów trafności decyzji regulujących walkę z pandemią. W tej partyturze wyraźnie widać, jak bardzo różni się holistyczne właśnie myślenie ekspertów w zakresie wirusologii, epidemiologii i zarządzania służbą zdrowia od wyrywkowego i jednowymiarowego, liniowego, bezalternatywnego myślenia polityków, urzędników, dziennikarzy.
MIROSŁAW KARWAT
DECYDENT POLIGLOTA
Bardzo pomocne ćwiczenia
Jest to książka skoordynowana z podręcznikiem „Angielski dla leniwych” (Archiwum Decydenta, grudzień 2019). więcej...