Established 1999

I CO TERAZ?

2 grudzień 2014

Byle przeczekać - 16.12

Do wyborów jeszcze jakieś pół roku. Święci się raczej plebiscyt, a nie wybory – pisze Marek J. Zalewski.


Swego czasu, a było to wiele, wiele lat temu, usłyszałem taką oto anegdotę: w okopach przy gwiździe kul szeregowy pyta sierżanta jak to się stało, że sierżantem został. Normalnie, sierżant rozkazał mi: Wyjrzyj, zobacz skąd strzelają. I co? Dopytywał szeregowy. A nic; powiedziałem tylko: A sam se wyjrzyj i tak zostałem sierżantem…


Oczywiście, nie brak w okopach i takich, którzy sami wyjrzą z nadzieją na docenienie ich odwagi i nagrody za subordynację w postaci awansu na sierżanta. Nie brak też ochotników, stających się ochotnikami przez wyznaczenie im tej roli. Coś mi się wydaje, że z każdą z tych sytuacji zaczynamy mieć do czynienia w związku z przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Bo tak po prawdzie tylko ten kandydat i ta kandydatka jakiegokolwiek komitetu wyborczego może chcieć zostać tym anegdotycznym sierżantem, który/a nie zdaje sobie sprawy z tego, co się święci. A święci się raczej plebiscyt, a nie wybory. Bo Bronisław Komorowski dzisiaj, u kresu kadencji jest w takiej oto sytuacji, że nawet gdyby nie zgłosił przez zapomnienie albo z wrodzonej skromności i nieśmiałości swej kandydatury, to naród w maju lub czerwcu przyszłego roku i tak go wybierze. Tak by się stało, gdyby taka możliwość była zapisana w ordynacji wyborczej. Niestety, nie jest. A zatem będziemy niestety musieli jako wyborcy przeżyć cały spektakl związany na początek z wyłanianiem kandydatów, czyli polowaniem na sierżantów…


Sądzę, że trzech już mamy. Pierwszym, tym „ochotnikiem” na skutek wyznaczenia, jest bez wątpienia Andrzej Duda, który będzie miał honor polec w boju o Belweder pod sztandarem Prawa i Sprawiedliwości. On widocznie nie znał anegdoty, którą przytoczyłem na początku. Gdyby znał, to mógłby prezesowi K. odpowiedzieć na polecenie „wyjrzenia” z okopu: a wyjrzyj sobie sam i… I gdzieś w połowie przyszłego roku zająć jego miejsce na PiSowskim tronie. Skoro nie znał, to zbiera się do „wyjrzenia” znad okopu, który w jego przypadku wydawał się być dość daleko od centrum, bo w europarlamencie i jako taki wiele obiecywał. A i europoseł Duda, doktor prawa obiecywał sobie też niemało, bo Europarlament nawet nie obiecuje, ale wszak daje wiele…


Drugim jest kolega Andrzeja Dudy z europoarlamentarnej ławy, który choć słowa jeszcze nie powiedział, że chce zostać sierżantem-ochotnikiem i to ochotnikiem prawdziwym w przeciwieństwie do AD. To oczywiście Janusz Korwin-Mikke bez którego kandydowania wszelkie wybory w Polsce mogły by być uznane za nieważne. A zatem JKM kandydatem w wyborach prezydenckich z pewnością będzie. Będzie sierżantem-ochotnikiem i to bez czyjegokolwiek rozkazu. To ochotnik, co się zowie!


Takim samym chce być Janusz Palikot, który już jakiś czas temu zapowiedział, że zapowie swój zamiar kandydowania w przyszłorocznych wyborach. Zapowiedział też, że zapowie to w rocznicę zamachu na pierwszego prezydenta odrodzonej RP, Gabriela Narutowicza i uczyni to na schodach gmachu Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych „Zachęta”, gdzie do owego zamachu doszło. Dalibóg nie umiem znaleźć racjonalnego wyjaśnienia, po co to Januszowi Palikotowi? Przecież, aby ustrzelić takiego sierżanta in spe, który ochoczo rwie się nie tylko do ostrożnego wychylenia się z okopów, ale żwawego wyskoczenia zeń, nie trzeba żadnego snajpera. Janusz Palikot myśli zapewne, że jego popularność wśród potencjalnych wyborców jest znacznie większa od popularności topniejącego w oczach Twojego Ruchu i łudzi się, że jego kandydowanie będzie ożywczym tchnieniem dla całej partii. Nie sądzę, a nawet jestem przekonany, że swojej partii nie pomoże, a siebie wystawi na oczywistą i to – śmiem twierdzić – druzgocącą porażkę.


W ten sposób mamy trzech kontrkandydatów Bronisława Komorowskiego. Wiadomo jednak, że czwartym będzie ktoś z lewicy. Można było sadzić, że w jakimś sensie jej reprezentantem może być wspomniany już Janusz Palikot, ale on sam stwierdził niedawno, że on „lewicą nie jest”… Hmm… Skoro tak, to niechaj i tak będzie. Zresztą, Leszek Miller i tak nigdy by nie uznał Janusza Palikota za kogoś, kogo SLD uznałby za swego kandydata. Ale sam postanowił zachować się całkowicie odmiennie od tego sierżanta z anegdoty, który w sposób gwałtownie przestał być sierżantem, bo „sam se wyjrzał”. Upatrzył, sobie kandydata. Miał nim być Ryszard Kalisz, ale… Ale okazało się, że w okopach SLD wyznaczony na ochotnika RK został zadeptany przez tych, którzy może nie tyle sami rwali się do „wyjrzenia znad okopu”, co osoba wyznaczonego ochotnika im nie pasowała. Ponadto okazało się też, że i samych ochotników i ochotniczek jest cały zastęp i nie ma co tak się śpieszyć z tym Kaliszem.


Zresztą pomysł Leszka Millera jest co najmniej dwuznaczny. Z jednej strony sam go przecież z SLD jakiś czas temu usuwał i wyglądało na to, że drzwi za nim zatrzasnął na dobre i mosty wszystkie spalił. Z drugiej jednak, zdaje sobie doskonale sprawę, że Ryszard Kalisz jest jednym z bardziej popularnych polskich polityków o niezwykłej wprost zdolności jednania sobie sympatyków w różnych środowiskach. Czy zatem Leszek Miller proponując Kalisza myślał o tym, że lewica pod sztandarem SLD może uzyskać znaczący wynik i tym samym rozpalić nowe nadzieje przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi? A może chodziło o to, aby wystawiając Kalisza, który nie miałby przecież żadnych szans na prezydencki fotel, w ten sposób chciał go ostatecznie „spalić” i pozbyć się na dobre potencjalnego konkurenta do przejęcia przywództwa lewicy, które to przywództwo Leszek Miller sobie przypisuje? Myślę, że sięgnięcie po Ryszarda Kalisza było jednak swoistym chwytem za brzytwę czyli gestem rozpaczy. Bo w SLD i wśród jego akolitów nie ma tak wyrazistego polityka, który mógłby sięgnąć po więcej niż ledwo kilka procent głosów, a sam Leszek Miller nie myśli o tym, aby przestać być sierżantem z anegdoty i samemu wystawić się na pewny odstrzał.


Inne pytanie, które mi się nasuwa dotyczy samego Ryszarda Kalisza. Po co mu to? Po co mu oczywista przegrana? Czy tylko po to, aby wykazać, że potrafi zjednoczyć wokół siebie siły polskiej lewicy i uzyskać rezultat lepszy od tych, które ostatnio były udziałem SLD? Ale, właśnie, czy Ryszard Kalisz byłby w stanie za te pół roku „zrobić” lepszy wynik od Napieralskiego w 2010 roku, gdy okazał się on prekursorem „ruchu jabłkowego”?


Swego kandydata nie wystawi PSL, które moim zdaniem opowie się za reelekcją Bronisława Komorowskiego. Janusz Piechociński nie będzie chciał rozwiać aury dość przypadkowego sukcesu odniesionego w wyborach samorządowych, bo wie, że w wyborach prezydenckich nie ma w jego szeregach osoby z potencjałem, który dawałby widoki na wynik mogący uchodzić za porównywalny.


I CO TEARZ? Cóż? Byle przeczekać… Do wyborów jeszcze jakieś pół roku. Przez te kilka miesięcy pojawi się jeszcze co najmniej kilka innych kandydatur. Będą wśród nich i te poważne i te absolutnie od czapy (jak np. producent wkładek ortopedycznych). Ale taki to już urok demokracji…


MAREK J. ZALEWSKI


Komentarze: decydent@decydent.pl


***********


Partiom powiedzmy: Nie! – 2.12


Za partii nieboszczki mawiało się po wyborach, że „głosowali jak chcieli, a wybrano kogo trzeba”. No, oczywiście powszechne było też przekonanie, że wybory były „farsą”, wyniki „drukowano” i że w ogóle było to „jedno wielkie oszustwo”…


Od tamtych czasów minęło całkiem sporo lat, a… A wydaje się jakby nic się nie zmieniło w tych ocenach. No, może to, że o tym wszystkim, co wyżej w cudzysłowie, mawiano przed laty tylko przy okazji prywatnej wymiany zdań, to obecnie takie opinie płyną bez skrępowania z ust polityków, którzy grają w mediach nie zawsze role wypełniaczy. A, i jeszcze same media, które z perwersyjną lubością i kretyńskim samozadowoleniem te wszystkie brednie powtarzają do znudzenia.


Nie ulega wątpliwości, że w ten sposób nie tworzy się atmosfery sprzyjającej frekwencji, która w każdych wyborach w Polsce jest żenująco niska. A przecież, wydawałoby się, że wybory samorządowe, dotyczące spraw najbliższego otoczenia każdego wyborcy powinny go interesować… Niestety, od lat przy urnach stawia się mniej niż 2/5 uprawnionych do głosowania, czyli dwóch/dwoje wyborców na każdych pięciu/pięcioro! O czym to świadczy? Czy o tym, że reszty to nie interesuje i jest im doskonale obojętne, kto wójtuje, sołtysuje, burmistrzuje, prezydentuje, marszałkuje i kto tym ludziom w radach radzi, pobierając niekiedy sute diety? A może o tym, że ci, którzy nie głosują, bo uważają, że wśród kandydatów nie ma nikogo, kogo chcieliby poprzeć? A może dlatego, że choć bardzo by chcieli za kimś się opowiedzieć, to uważają, że to próżny trud, bo i tak wygrają ci „co… wiadomo”, a iść po to, aby oddać głos nieważny, to przecież „próżny trud”? A może dlatego, że „niech będzie, co być ma”, bo jakie znaczenie ma „mój głos”, co on zmieni? A może jest to wyraz desinteressement w ogóle do idei samorządu? A może…


Dajmy spokój tej wyliczance, bo bez względu na to, co jest przyczyną wstrętu Polaków do wyborów (w tym wypadku) samorządowych, to jednak coś jest „na rzeczy”. Tak sobie myślę, że ciągle en masse nie wiemy czym jest samorząd, że ma on realny wpływ na jakość naszego życia, że władze samorządowe każdego szczebla en bloc niewiele robią, aby to zmienić. A nie robią, bo tak jest im wygodnie. Bo po co jakiś Zalewski, Kowalski czy Nowak ma wiedzieć cokolwiek więcej ponad to, co przez przypadek do niego dotrze? Bo po co mają oni patrzeć im na ręce i to bez przerwy? No, po co?


A i pewnie! Po co? Kto z grona wyborców wie, co należy do kompetencji danego szczebla samorządu? Myślę też, że nieliczni mają świadomość, że wiele spraw np. w urzędach dzielnicowych miast należy do tzw. zadań zleconych i to nie tylko przez wyższe instancje samorządu (np. władze miasta), ale całkowicie inne organa, nie mające nic wspólnego z samorządem, np. przez wojewodę, który jest reprezentantem administracji państwowej?


Może to również wynikać z chęci wyrażenia… niechęci do konstrukcji samorządu. Po co aż tyle jego szczebli? Po co np. jakieś sejmiki wojewódzkie? Po co aż tylu radnych w tych wszystkich samorządowych (z nazwy) władzach? No, na te pytania to akurat odpowiedź jest prosta! To przede wszystkim synekury dla reprezentantów partii politycznych. Zresztą już samo określenie „samorząd” budzi uśmiech politowania na twarzach wielu wyborców. Nie jest bowiem dla nich żadną tajemnicą, że władze samorządowe to w zasadzie przedłużenie partyjnego ramienia tej partii, której reprezentanci mają w nich przewagę.


Dlatego też, gdy obserwowałem przebieg kampanii wyborczej, same wybory i ich wyniki, doszedłem do wniosku, że wystarczy bardzo mało, aby zdecydowanie zwiększyć frekwencję. Po pierwsze – należy czym prędzej zlikwidować sejmiki wojewódzkie (podobnie, jak z organów administracji państwowej należy usunąć powiaty). Po drugie – należy zdecydowanie, nawet o połowę, zmniejszyć liczebność wszelkich rad samorządowych. Po trzecie – jednoznacznie zakazać startu w wyborach samorządowych pod partyjnymi sztandarami. Po czwarte – zwiększyć zakres samorządzenia, żeby nie kojarzyło się ono tylko z zagospodarowaniem jakiegoś mizernego skwerku i wypełnianiem rubryk w ramach wspomnianych wyżej tzw. zadań zleconych.


Najważniejsze jest – wg mnie – pozbawienie partii politycznych możliwości firmowania kandydatów i list wyborczych do samorządów. Bo w dotychczasowy zapis ordynacji jest to niczym innym, jak petryfikowaniem tego układu, który panuje na Wiejskiej w Warszawie. Wybory były samorządowe i jako takie miały wyłonić władze lokalne, a kogo słyszeliśmy i oglądaliśmy od świtu do nocy w radiu i telewizji, kto się wypowiadał w prasie i o kim w tam pisano? Byli to tylko tzw. partyjni liderzy! A czy ktokolwiek z nich (poza Hanną Gronkiewicz-Waltz) startował w listopadowych wyborach? Nikt! A kto komentował, kto się wyzłośliwiał, kto ganił, kto wyrażał zadowolenie lub pomstował? Oni!


I CO TERAZ? Proszę sobie przypomnieć wieczór wyborczy… Mowa była tylko o partiach politycznych odmienianych przez komentatorów przez wszystkie przypadki i tylko w kontekście, która ile procent głosów zdobyła! Czy to jest samorządność? Czy na tym to ma polegać? Nie chodzi mi o to, aby pozbawiać samorządowców i kandydatów możliwości bycia członkiem partii politycznej. Absolutnie NIE! Chodzi jedynie o to, aby samorząd przestał być tak bezpośrednio nie tylko kojarzony, ale wręcz związany z upartyjnioną rzeczywistością. Życie partyjne w Polsce niesamowicie sczezło i jako takie ma przemożny wpływ na to, w jaki sposób potencjalni wyborcy reagują na ideę samorządności i lokalne władze.


Od czegoś trzeba zacząć… Może warto właśnie od tego, aby partie polityczne zdecydowanie pozbawić w strojenia się w samorządowe piórka! Upartyjnienie samorządów nie aktywizuje a zniechęca. Dajmy szansę temu, co rośnie za oknem, albo raczej temu, co za nim może wyrosnąć! Uważam, że warto…


Na koniec jeszcze dwie sprawy… Pierwsza, to zwycięstwo Roberta Biedronia w Słupsku. Czy to świadczy o zmianie, która zaszła w postrzeganiu osób o innych niż tradycyjne cechach? Uważam, że mimo wszystko nie. To świadczy o tym, co tak naprawdę przekonuje wyborców do kandydata/ki. Robert Biedroń prowadził otwartą kampanię. Otwartą, bo nie chował się za plakatami i bilbordami, bo wszedł między ludzi i pokazał im się jako sympatyczny, pogodny, inteligentny i kulturalny człowiek, który nade wszystko miał słupczanom COŚ do powiedzenia i do zaproponowania.


I sprawa druga… PKW, system informatyczny i „tanie państwo”… Wpadka PKW nie jest rezultatem obowiązywania doktryny „tanie państwo”, które np. red. red. Lis i Żakowski zamieniają z widocznym upodobaniem do wydawania pieniędzy bez opamiętania w doktrynę państwa „dziadowskiego”. Pisałem to już w poprzednim felietonie i powtórzę raz jeszcze: ten system, system do liczenia, a raczej zliczania oddanych głosów nie jest niczym nadzwyczajnym pod względem komplikacji, co potwierdzi każdy poważny informatyk. Problemem był czas i brak możliwości pełnego jego przetestowania. Bo pół miliona złotych to kwota „aż nadto”. I to by było na tyle…


MAREK J. ZALEWSKI


Komentarze: decydent@decydent.pl

W wydaniu nr 157, grudzień 2014, ISSN 2300-6692 również

  1. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Ikona - 22.12
  2. TP NR 51-52, PŁYTA DVD

    Ks. Boniecki komentuje Biblię - 18.12
  3. IMR ADVERTISING BY PR

    Gotowe na Sylwestra, edycja 5 - 17.12
  4. WIATR OD MORZA

    Życzenia dla Jarosława K. - 30.12
  5. KONIEC UNII EUROPEJSKIEJ?

    Obywatele głosu nie mają - 16.12
  6. DIAMENTY JEDNAK SĄ WIECZNE

    Nadchodzą jeszcze lepsze czasy - 12.12
  7. TP NR 51-52

    Trzy ucieczki Boga - 16.12
  8. SZTUKA KOMIKSÓW

    To był świetny rok - 8.12
  9. KRONIKA BYWALCA

    Kolędy u Anglików - 17.12
  10. ANGLIK IN POLAND

    Szlachetna grafomania - 3.12
  11. I CO TERAZ?

    Byle przeczekać - 16.12
  12. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Gruzja sama sobie poradzi - 8.12
  13. LEKTURY DECYDENTA

    Geniusz pamięci - 18.12
  14. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Środa, 31.12 – Od Annasza do Kajfasza
  15. W OPARACH WIZERUNKU

    Problemy samookreślenia - 1.12
  16. ARCHITEKT WSZECHŚWIATA

    W krzywym zwierciadle historii - 1.12