Established 1999

I CO TERAZ?

3 maj 2012

Blamaż w Białym Domu - 30.05

Oto opis kompromitacji, której byliśmy biernymi świadkami, oniemiałymi w zderzeniu z ignorancją, głupotą, nieuctwem, prowokacją, albo ze wszystkim tym pospołu… – pisze Marek J. Zalewski.




Sala Kolumnowa Pałacu Prezydenckiego w Warszawie. Były prezydent USA, Barack Obama otrzymuje Order Orła Białego Rzeczpospolitej w uznaniu zasług w budowie przyjaźni amerykańsko-polskiej. Przemawia prezydent Polski, Bronisław Komorowski, który właśnie kończy swoją drugą kadencję… „Szanowny Panie Prezydencie, nasz wielki przyjacielu, Murzynku Bambo, który wydymałeś swą czarną buzię…”


Zdumienie, niesmak, oburzenie maluje się na twarzach wszystkich Amerykanów, gdy dociera do nich tłumaczenie. Sekretarz byłego prezydenta Obamy – mocno poruszony – szepcze mu coś do ucha. Barack Obama wstaje wzburzony i bez słowa, ani jakiegokolwiek gestu opuszcza Salę Kolumnową Pałacu Prezydenckiego. Pozostali na sali urzędnicy Kancelarii Prezydenta, minister spraw zagranicznych Polski i inni przedstawiciele polskiego MSZ są poruszeni i zaskoczeni gwałtownością zachowania delegacji amerykańskiej. Przez salę idzie szept pytań co się stało? Czyżby Obama nagle musiał wyjść do toalety? Zrobiło mu się słabo? Zgoda. Ale co z resztą Amerykanów? Co im się stało?


Do zaskoczonego prezydenta Komorowskiego podchodzi natychmiast ktoś z jego współpracowników. Coś mówi mu na ucho… Prezydent jest wyraźnie skonfundowany. Pocierając czoło opuszcza salę, a za nim członkowie jego ekipy. Wśród gości i dziennikarzy już wszyscy wiedzą, co się stało i o co chodzi… Dlaczego były prezydent Stanów Zjednoczonych tak gwałtownie zareagował? Wszyscy nerwowo się rozglądają i rzucają się do okien, wychodzących na dziedziniec, z którego właśnie wyjeżdża kolumna samochodów z amerykańskimi gośćmi. Dokąd jadą? Do ambasady USA, do rezydencji na czas pobytu w Polsce? A może tylko na spacer po Warszawie, aby ochłonąć i dać szansę stronie polskiej na wyjaśnienie tej skandalicznej – dla Szanownego Gościa – sytuacji? Sprawa wyjaśnia się w moment… Kolumna skierowała się na lotnisko, na którym czeka samolot specjalny udostępniony Obamie przez obecnego prezydenta Stanów. W ciągu nieco ponad godziny od tej kompromitującej wypowiedzi polskiego prezydenta były prezydent USA i gość Rzeczpospolitej wyrusza z Okęcia do Waszyngtonu.


Światowe media szaleją. Wiadomość z Warszawy jest na czołówkach wszystkich serwisów. Świat obiega sensacyjna wiadomość o gafie polskiego prezydenta i natychmiastowej reakcji zaproszonego gościa oraz całej delegacji amerykańskiej. Ambasador USA także opuszcza Warszawę. Stosunki polsko-amerykańskie w jednej chwili stają się niezwykle napięte.


Rzecznicy Kancelarii Prezydenta i MSZ wygłaszają oświadczenia i ślą je do mediów. Że za to niefortunne stwierdzenie odpowiada prezydencki sekretariat i autorzy przemówień polskiego prezydenta. Że przecież nikt tak nie myśli w Polsce, a już z pewnością nie prezydent RP, który znany jest ze swej wyjątkowo pojednawczej i pełnej zrozumienia dla praw człowieka postawy. Że to było bardzo niefortunne, a może i obraźliwe, ale jednak tylko przejęzyczenie. Że prezydent po prostu „źle się wyraził”, że odczytał napisany dla niego tekst bezrefleksyjnie, bo jego uwagę odwrócili fotoreporterzy i upadający właśnie jeden ze statywów oświetlenia. Że…


Nikt tego nie chciał – póki co – słuchać… We wszystkich językach świata powtarzana była sensacyjna wiadomość z Warszawy. We wszystkich językach też tłumaczono kontekst prezydenckiego „przejęzyczenia”… Murzynek Bambo wydął buzię w Warszawie! Polski prezydent dał wyraz temu, jaki jest nad Wisłą stosunek do poprawności politycznej! Skandal! W Waszyngtonie co poniektórzy z ukontentowania klepali się po udach. Oficjalnie Biały Dom, Departament Stanu, Kongres i Senat USA oraz wiele organizacji pozarządowych publikuje oświadczenia nie pozostawiające najmniejszych wątpliwości. Wynika z nich jednoznacznie, że Polska przestaje być przyjacielem, z którym stosunki muszą zostać przewartościowane pod kątem tego, co wydarzyło się w Warszawie! Tymczasem nad Wisłą zapadła noc. Dzięki niej nie widać czarnej rozpaczy, w którą wpadły polskie czynniki oficjalne…


Właśnie tak: WSTAĆ I WYJŚĆ BEZ SŁOWA, powinna zachować się polska delegacja, która gościła w Białym Domu i została bezprzykładnie obrażona przez prezydenta Stanów Zjednoczonych, Baracka Obamę podczas uroczystości zorganizowanej celem wręczenia pośmiertnego wyróżnienia Jana Karskiego. Prezydent Obama, absolwent najlepszej amerykańskiej uczelni Uniwersytetu Harvarda, zblamował się do cna. To nie była gafa! Prezydent palnął o „polskich obozach zagłady” tak, jakby nie rozumiał, co mówi, a raczej czyta! Polska delegacja powinna demonstracyjnie opuścić nie tylko salę, na której odbywała się ta uroczystość, ale Biały Dom, Waszyngton i Stany Zjednoczone. I to niezwłocznie po tym, jak tylko padły te gorzkie i krzywdzące każdego Polaka słowa! Nawet nie musiała czekać na tłumaczenie. Wszak każdy z delegacji zna angielski na tyle, aby natychmiast dotarło do niego to, co Obama powiedział!


Gdyby tak zachowała się polska delegacja, to dzisiaj my rozdawalibyśmy dyplomatyczne karty. My bylibyśmy górą. To Biały Dom słałby po jutę na włosienicę i strugał drewniany mieczyk. Bo to nie była gafa! To był błąd polityczny o gigantycznym dla kształtowania dyplomacji w stosunkach polsko-amerykańskich znaczeniu. Błąd, którego nie wykorzystamy, jak zwykle, zresztą! Zadowolimy się jakimś liścikiem ze słowami ubolewania i faksimile Baracka Obamy. Biały Dom i Departament Stanu przekaże nam drogą dyplomatyczną oświadczenia „pełne” wyrazów skruchy i prośbą o zrozumienie. A my wspaniałomyślnie wybaczymy. I znowu, za jakiś czas będziemy protestować przeciwko „polskim obozom śmierci”…


A dzięki Obamowemu blamażowi mogliśmy sprawę „polskich obozów śmierci” załatwić raz i na zawsze! Proszę sobie wyobrazić reakcję światowych mediów na nagłe i natychmiastowe opuszczenie waszyngtońskiej uroczystości przez polską delegację. Cały świat obiegłaby o tym natychmiast wiadomość. Ale nie to by było istotne. Najważniejsze by było to, że cały świat dowiedziałby się DLACZEGO polska delegacja wprawiła w konfuzję Biały Dom. Ponieważ wiem, jak funkcjonują media na świecie, to jestem przekonany, że dokładnie zostałaby wyjaśniona sprawa owego DLACZEGO? Uważam, że dzięki ewidentnej KOMPROMITACJI amerykańskiego prezydenta świat sam sobie by wyjaśnił, że NIE BYŁO „polskich obozów śmierci”! Że BYŁY niemieckie obozy śmierci. Nawet nie nazistowskie, ani nie hitlerowskie. Były NIEMIECKIE OBOZY ŚMIERCI, choć na okupowanych ziemiach polskich.


I CO TERAZ? Będziemy czekać na amerykańskie bąknięcie: „przepraszamy”. A także na kolejne „przejęzyczenia” to tu, to znowu tam o „polskich obozach śmierci/koncentracyjnych”. I dalej będziemy się tłumaczyć z win niepopełnionych, a jeżeli nawet popełnionych, to w wymiarze wcale nie większym niż uczyniły to inne nacje na tym świecie. Trudno wywalczyć sobie sprawiedliwą ocenę swego postepowania, gdy u innych nie ma woli poznania tegoż postepowania kontekstu. A my z tym właśnie mamy największe problemy. Przy okazji waszyngtońskiej wpadki prezydenta Obamy straciliśmy nadarzającą się wymarzoną okazję do precyzyjnego wskazania i wykazania tego, co nas dotkliwie uwiera…



Musimy przeczekać – 30.05


Drużyna naszego premiera dołożyła drużynie złożonej – podobno – z włoskich polityków w towarzyskim meczu 7 do 2 i to na wyjeździe! Zagadka dla Czytelników: w jakiej dyscyplinie rozgrywano to spotkanie? Że łatwa ta zagadka? Nie mam zamiaru zadawać trudnych, tak, jak premier, nasz premier, nie ma zamiaru – jak to swego czasu powiedział – podejmować się rozwiązywania trudnych problemów za nas. To znaczy, my je mamy sami rozwiązywać, a on nie chce nam w tym przeszkadzać, uznając, że jego decyzje mogą tylko pogorszyć naszą, czyli obywateli Bolandy, i tak trudną sytuację…


Mało tego, że drużyna naszego premiera dołożyła Włochom, to uczyniła to na wyjeździe. A czy we włoskiej drużynie grał ich premier Mario  Monti, albo jakiś inny przedstawiciel ich rządu lub władz parlamentu? Nie! Dlaczego? Bo oni mają po prostu znacznie ważniejsze sprawy na głowie, niż uganianie się w krótkich majtkach po boisku za jakąś tam piłką. Tymczasem Donald Tusk, zachowuje się, jak rysunkowy bohater o tym samym imieniu, złości się, gniewa, indyczy i robi wszystko, aby nic nie robić… Choć może to i dobrze. Może zdał sobie sprawę ze swojej totalnej niekompetencji i, zorientowawszy się, że Polska to nie nawet najwyższy komin do pomalowania, ani najgrubszy album ze zdjęciami o Gdańsku do ułożenia, tylko niezwykle skomplikowany organizm, który może lepiej lub gorzej funkcjonować, woli niczego nie dotykać, aby czegoś nie popsuć. Ach, żeby tak właśnie było… Ale, niestety! Premier i jego ministrowie siedzą i kombinują, co by tu jeszcze zrobić, żeby utrudnić, żeby uniemożliwić, żeby docisnąć, żeby uprzykrzyć życie… Jeżeli  w jakiś niezrozumiały dla nich samych sposób uda im się zaproponować coś rozsądnego i życie ułatwiającego, to zaraz z przerażeniem w oczach i w tempie niespotykanym robią wszystko, aby to unieważnić, albo co najmniej ograniczyć „zgubne” skutki tego czegoś nowego.


A może ja się po prostu czepiam? A może – jak to normalny Polak – tylko narzekam? Może i tak. Ale czy może mi się nie podobać to, w jaki sposób platformiana ekipa, a raczej – zbieranina,  usiłuje administrować Bolandą? Może? Może. Więc mi się nie podoba! Bo nie podoba mi się trwanie przy tak opresyjnym kształcie naszego państwa. Nie podoba mi się to, że premier Donald Tusk lata za piłką lub pręży się przed kamerą w z włoska skrojonym garniturze (to akurat mnie cieszy, że premier polskiego rządu jest dobrze ubrany) i, poprawiając mankiety koszuli ze spinkami (to też mi się podoba), strofuje wszystkich dookoła. Nie podoba mi też to, że premier polskiego rządu hołubi ciągle przy sobie  – i to jako rzecznika – człowieka, który w normalnym kraju za kłamstwa, które wypowiedział nie jako rzecznik, ale jako obywatel, bo o swoich ewidentnie pogmatwanych i dlatego podejrzanych związkach z niemiecką firmą, nie został wyrzucony na zbity łeb i to z hukiem! Nie podoba mi się też to, że w ekspresowym tempie uchwala się ustawę o wydłużeniu czasu pracy do 67 roku życia (skądinąd absolutnie konieczną!), ale nie robi się NIC, aby rozruszać rynek pracy! Mało tego, rząd z pełną obojętnością, żeby nie powiedzieć arogancją, przygląda się gospodarce i stara się zrobić wszystko tylko pod kątem wyssania z niej każdego możliwego grosika. Przygląda się rosnącym cenom i zaciera ręce, bo VAT będzie płacony od wyższych kwot! Poseł i wiceminister Adam Szejnfeld zapowiada ustawę, która ma przeciwdziałać problemom, wynikającym z zatorów płatniczych, czyli tego, że firmy nie regulują należności między sobą. A mnie się nie podoba, że rząd do tej pory udawał ślepca jeżeli o to chodzi! A dlaczego? A dlatego, że panu premierowi i jego – pożal się Boże – ministrowi finansów było to doskonale obojętne, bo od wystawionej faktury każda firma musi odprowadzić należne podatki bez względu na to, czy należność z faktury wynikająca została przez kontrahenta uregulowana, czy nie!


Nie podoba mi się, że „Dziennik Ustaw” puchnie w roku na rok, a rząd premiera Tuska nadal nie robi nic, aby położyć kres tej ustawodawczej biegunce! Wręcz przeciwnie, stając przed kamerami przedstawiciele rządzących z dumą przechwalają się ile to nowych ustaw uchwalili. Od dawna jestem zdania, że ta kilkuset osobowa grupa wymyśla coraz to nowe projekty ustaw, a potem je uchwala w głębokim przekonaniu, że to, co w owych biegunkowych ustawach zawarte ich nie będzie dotyczyło. Dopiero gdy po kolejnych wyborach lądują poza zasięgiem poselskich diet doznają olśnienia, że byli współautorami kolejnego kretynizmu.


Czy Donald Tusk nie zdaje sobie z tego sprawy? Ależ, zdaje sobie i to doskonale. Jest zbyt inteligentnym człowiekiem, aby sobie z tego sprawy nie zdawać. A dlaczego temu nie przeciwdziała? Bo w ciągu 20. lat przebywania w świecie polityki, systematycznie zrywał wszelkie więzy łączące go ze światem realnym. Donald Tusk funkcjonuje dziś w innym  wymiarze, jak i jego akolici.  Na dodatek, po pięciu latach premierowania widać wyraźnie, jak dalece urzekł go świat wielkiej polityki.  Świat, w którym jego aktorom wydaje się, że decydują o Świecie. Niektórzy z nich faktycznie decydują. Donald Tusk uważa, że już jest jednym z nich. Czyż premier Tusk nie widzi się już na czele którejś z wielkich międzynarodowych organizacji? A jakże, wszak czyż nie przebąkuje się już coraz głośniej o tym, choć póki co tylko wśród jego „dworzan”? O kimś takim Franz Fiszer mawiał, że „nie idzie, lecz kroczy i nie siada, ale zasiada”. Stanisław Lem zaś uważał, że najboleśniej skutki upadku odczuwają ci, którzy zapominają o sile ciążenia. Rosnąca pycha Donalda Tuska od jakiegoś czasu sprawia, że ulatuje coraz częściej i coraz wyżej. Dwie bramki strzelone Włochom na wyjeździe zapewne uznał także za znak potwierdzenia swego… przeznaczenia.


I CO TERAZ? Musimy to przeczekać. Za partii nieboszczki mawiano, że „przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i radziecki”. Przeżyliśmy. Teraz musimy przeżyć – nie, to zbyt dramatyczne – musimy przeczekać „potop” narastającej fali Tuskowego przekonania, że „państwo to ja”…


Czucie pieniądza – 21.05


 


W roku 2011 nasz PKB wzrósł o 4,4% w stosunku do roku 2010 i przekroczył 1 523 000 000 000 zł (słownie, bo zera mogą się poplątać: 1,5 biliona złotych). To dokładnie tyle, ile wyniósł PKB całej Afryki w roku 2008, tyle że liczony w dolarach. Czyli cała Afryka trzy lata temu wypracowała PKB (przyjmując zaokrąglony kurs złotego do dolara, jak 3 do 1) trzykrotnie większy od tego, który nam udało się osiągnąć w ciągu całego ubiegłego roku… I jaki stąd wniosek? Nie mam zamiaru wyciągać żadnego wniosku z tego zestawienia, ale mi się ono podoba…


W Chicago trwa szczyt NATO. Zjechało tam po kilka tęgich głów z każdego kraju członkowskiego. Zjechali żeby przejrzeć, czy zawleczki światowego bezpieczeństwa tkwią na swoim miejscu i co ewentualnie począć, gdy okaże się, że tu i tam są trochę przerdzewiałe lub obluzowane. Temu ma służyć zaduma nad przyszłością Paktu, dla którego niektórzy członkowie starają się określić nową tożsamość, bo uważają, że USA jakby się trochę ostatnio odwróciły od Europy, a oni (szczególnie niektórzy przywódcy państw członkowskich) w związku z tym poczuli się, jak dziecko, które w ciemnym zaułku mamusia nagle przestała prowadzić za rączkę.


Temu też ma służyć dyskusja nad kształtem dalszej „opieki” nad Afganistanem. Amerykanie oświadczyli tuż przed szczytem, że po wycofaniu wojsk wszyscy muszą partycypować w zrzutce na utrzymanie tam obecnego status quo. Obliczyli też, że ma to kosztować okrągły 1 000 000 000 (miliard) dolarów rocznie. Minister Sikorski szybko włączył w swym blackburry funkcję kalkulatora i wyszło mu, że nas będzie to kosztować „symboliczne” 20 000 000 (milionów) dolarów, czyli – przy obecnym kursie – blisko 70 000 000 (milionów) złotych. Aleksander Kwaśniewski indagowany w sprawie szczytu NATO, stwierdził, że „dla kraju o bilionowym PKB, kwota 20 mln dolarów, to żaden wydatek”… Dlatego właśnie zacząłem ten tekst od wielkości naszego PKB… I CO TEWRAZ?


Dwie sprawy. Pierwsza, to ta, że na interesach z Amerykanami wychodzimy, jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Co zyskaliśmy wdając się w awanturę afgańską poza gwałtownie przerwanym życiem kilkudziesięciu naszych żołnierzy i wydaniem w sposób kompletnie bezsensowny kilkudziesięciu miliardów złotych? Podobnie, choć jeszcze bardziej bez sensu dla naszych interesów, zachowali się nasi rządzący w sprawie Iraku. Stamtąd też przyjechało tylko kilkadziesiąt trumien i nieco pustynnego piasku w bagażach tych, którym udało się wrócić bez szwanku. Tylko proszę mi nie opowiadać dyrdymałów w rodzaju tych, że „Polska sprawdziła się jako sojusznik” itp. bredni… W każdym razie obie te „inwestycje” były pod względem politycznym, militarnym, propagandowym, a nade wszystko ekonomicznym katastrofalnie nieudane!


A sprawa druga to stosunek naszych polityków (i dziennikarzy też) do publicznych pieniędzy… O wspomnianych 20 mln $ wszyscy oni powiadają tonem lekceważenia: a cóż to za kwota? Gdy mowa o wsparciu europejskiego funduszu pomocy Grecji (8 000 000 000 euro), nasi mówią: ależ bardzo proszę, a obywatelom, że cóż to za kwota? Gdy mowa o tym, że można zaoszczędzić a to 3 mln zł, to znów gdzie indziej 900 tys. zł, a tu znowu ok. 130 mln zł, no i tam jakieś 14 mln zł, to ZAWSZE słyszymy, że „w skali budżetu są to środki BEZ ZNACZENIA”, że „budżet tego NIE ODCZUJE”… Do stu fur beczek! Co to ma znaczyć, że „BEZ znaczenia”, że „NIE odczuje”? Do kroćset! Jak to „nie odczuje”!? Jak to „bez znaczenia”!? A może ci, którzy wygadują i wypisują takie opinie wzięliby liczydła, siedli w kącie i dodali do siebie te wszystkie wielkości! Te „bez znaczenia” i te, co to ich się „nie odczuje”! Wystarczy wykonać najprostsze z matematycznych działań: DODAWANIE, aby się przekonać, że jego wynikiem będzie suma pieniędzy, która BĘDZIE miała znaczenie i którą budżet ODCZUJE!


I CO TERAZ? Liczydła w dłoń i dodawać, Panie i Panowie radni, posłowie, ministrowie i reszta politycznej sotni oraz ci wszyscy, którzy zapomnieli, że na wielkie kwoty składają się kwoty małe, a nawet te określane mianem groszowych… I tak, groszowe (według was) oszczędności okażą się sumami znaczącymi dla budżetu i takimi, które ów budżet odczuje. A gdy on odczuje, odczujemy to wszyscy. I przestać wreszcie lekceważąco mówić o najmniejszej nawet kwocie, którą można zaoszczędzić, a która pochodzi z publicznych pieniędzy. Do każdej kwoty z TYCH pieniędzy ci, którzy nimi dysponują winni podchodzić z szacunkiem! Z szacunkiem! Do jasnej cholery!


 


NATO w Chicago – 19.05


 


W Chicago rozpoczyna się szczyt NATO. Ciekawe, czy będzie stamtąd płynął lament co poniektórych członków Paktu wywołany tym, że USA jakoby porzucają Europę? Czy rzeczywiście? Czy warto tracić czas, aby dyskutować o czymś, co mimo wszystko, po prostu się nie dzieje? Istotnie, zmniejsza się liczba amerykańskich żołnierzy w europejskich bazach. Ale czy to ma dowodzić tego, że USA zerwą z Europą i pozostawią ją samej sobie? Już takie postawienie sprawy uważam za całkowicie błędne.



Pamiętajmy bowiem, dlaczego i w jakich okolicznościach US Army znalazła się w Europie i w niej na długie lata pozostała. Po pierwsze mieli chronić urzędników federalnych, którzy przeczesywali Niemcy w poszukiwaniu tych, którzy mogli przydać się amerykańskim interesom. Po drugie mieli mieć baczenie na Niemcy i Niemców, aby rewanżyzm za szybko nie przyszedł im do głowy. I po trzecie, aby dać do zrozumienia Moskwie, że chęć „wykąpania się w Atlantyku” nie ma szans realizacji.


 


O tego czasu minęły dziesiątki lat, przeminęło kilka pokoleń polityków, radykalnie zmienił się świat. Zmienili się i Amerykanie, i Europejczycy. Zmienili się też – choć może mniej dostrzegalnie – Rosjanie. Jednocześnie, w tym zmienionym i ciągle zmieniającym się świecie pojawiły się inne miejsca, regiony, państwa, które tak Amerykanów, jak i Europejczyków zaczęły coraz bardziej zajmować. Interesy się rozproszyły. A przecież jeszcze nie tak dawno Europa była zajęta sobą. USA także. Zmienił to wiek XX. Dzisiaj USA i Europa doskonale się znają. Wiedzą na co i w jakich okolicznościach mogą wzajemnie liczyć. Zostało to przetestowane i w czasie wojen, i w czasie pokoju. Dzisiaj Europa i USA to stare, dobre małżeństwo, w którym na co dzień nie zapewniamy się o wzajemnym wielkim uczuciu, ale w którym się rozumiemy i wiemy, że możemy na sobie polegać.


 


Amerykanie zmniejszają stopniowo swą militarną obecność w Europie. To fakt. Ale czy jest to dla nas zaskoczeniem? Dla zachodniej Europy nie jest to zaskoczeniem. Dzieje się tak zgodnie z przyjętym już dawno temu planem. Wydaje się, że tylko my w Polsce rozdzieramy szaty nad „deamerykanizacją” Europy. Ostatnia wypowiedź czeskiego ministra obrony, o tym, że teraz Europa powinna poszukać własnej drogi budowania obrony, jest utrzymana mimo wszystko w nieco innym tonie, niż głosy padające nad Wisłą. Wszak Francja mówiąc „nie” NATO w latach 60. mówiła „nie” przede wszystkim Amerykanom. Brytyjczycy i Włosi wielokrotnie manifestowali swą nieprzychylność, żeby nie powiedzieć wrogość, wobec tych, których my ciągle mamy za „mężów opatrznościowych”.


 


W dyskusji o amerykańskiej obecności w Europie w jej wymiarze militarnym warto również pamiętać i o tym, że po II wojnie światowej, gdy z uwagi na „zimną wojnę”, która mogła się przerodzić w wojnę otwartą, armie poszczególnych państw liczyły setki tysięcy, a nawet miliony żołnierzy. USA „pozostawiły” ich na terenie Niemiec w liczbie ok. 700 tys. I nie tylko dlatego, że tego wymagała sytuacja polityczna. Jednym z powodów był problem natury wewnętrznej samych Stanów – co począć z tymi setkami tysięcy młodych ludzi, którzy przez kilka lat przelewali krew w wojnie światowej na wielu frontach, którzy zostali wyrwani z codzienności (najczęściej monotonnej) i nagle mają wracać do kraju, który w tym samy czasie przeszedł wielką przemianę wewnętrzną. W tej sytuacji powojenne napięcie w Europie (podobnie było też w Azji, po wojnie z Japonią) rozwiązywało wiele problemów amerykańskiej administracji.


 


Wiadomo było już wówczas, że to się zmieni, że „nowe” roczniki żołnierzy amerykańskich wcale automatycznie nie będą zmieniać roczników „starych”. Z biegiem lat armie państw stopniowo zmniejszały swą liczebność. Z jednej strony było to konsekwencją malejącej groźby światowego konfliktu, z drugiej zaś rozwojem techniki i technologii. Dlatego też to, że dzisiaj w amerykańskich bazach w Europie stacjonuje nieco ponad 70 tys. żołnierzy nie oznacza, że zainteresowanie USA naszym kontynentem jest 10. krotnie mniejsze (co sugerował swego czasu były wiceminister Waszczykowski), bowiem zdolność bojowa dzisiejszych oddziałów jest wielokrotnie większa od tych sprzed lat. Warto mieć to na uwadze w omawianej materii, w której stosunek Polski i nas samych do USA jest tematem – jakby to powiedział Rudyard Kipling – na całkiem inną opowieść.


 


Nasz stosunek do USA jest bowiem dla świata i samych Amerykanów zagadką większą niż domniemane UFO z Roswell. Gdy obserwuję nasze lansady wobec Waszyngtonu i mizdrzenie się przed Amerykanami zastanawiam się kiedy wreszcie zadamy kłam temu, że „Polak i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Nieskrywana rozpacz i załamywanie rąk nad brakiem tzw. tarczy antyrakietowej, którą nam obiecali (hlip, hlip…) i nie dali (hlip, hlip…)… Lament nad rakietami „Patriot”, bo to wydmuszki… A przecież my tak im (Amerykanom) idziemy na rękę. Reagujemy natychmiast, gdy tylko nam się wyda, że czegoś od nas by sobie mogli życzyć. A to Irak… A to przyjęliśmy dwie kupy złomu w postaci kompletnie zużytych okrętów, korwet, mianowanych „chlubą naszej Marynarki Wojennej” (sic!)… To znów wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi kupiliśmy amerykańskie przecież myśliwce F-16, których produkcja już wówczas była w zasadzie zamknięta. A towarzyszący tej transakcji tzw. offset, w ramach którego zezwoliliśmy Amerykanom zaliczyć np. nakłady, które amerykańska firma poniosła kilkanaście lat wcześniej, kupując i modernizując papiernię w Świeciu…Cudactwem dyplomatycznym było też jednostronne zniesienie obowiązku wizowego dla Amerykanów, na co ci zareagowali podniesieniem opłat za „procedurę wizową” i wprowadzeniem kuriozalnego i niezwykle drogiego sposobu telefonicznego umawiania się na przesłuchania przez amerykańskiego „konsula”, którym najczęściej jest ponura osoba o całkowicie bezmyślnym obliczu…


 


Czy Amerykanie porzucają Europę? Nie. Jeżeli chcemy taki właśnie wniosek wyciągnąć tylko z faktu, że zmniejszają liczebność swych jednostek, to wynika to tylko i wyłącznie z realizacji doktryny obowiązującej w polityce zagranicznej USA. Byłby to wniosek w jakimś stopniu uprawniony, gdyby wycofane z Europy jednostki przenoszono w inne rejony świata, gdzie byłyby wiwatami i łzami radości witane. Nic takiego się nie dzieje. Związki USA z Europą są trwałe i stabilne. Sytuacja w Europie – jak określił ją prof. Szlajfer – to „ocean spokoju”. Po upadku ZSRR i z uwagi na sytuację ekonomiczną Rosji sytuacja w Europie nie wymaga dodatkowego żandarma, który będzie chronił jednych przed drugimi. Te czasy minęły. Dzisiaj obecność US Army w Europie niepotrzebna jest tak naprawdę nikomu.


 


I CO TERAZ? Pamiętajmy o tym, co ponad 100 lat temu napisał Roman Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka”, a co kilkakrotnie powtarzał kilkadziesiąt lat później Winston Churchill… Obaj wypowiedzieli coś w rodzaju memento o tym, że państwa nie mają przyjaciół, a interesy. Niestety, to memento dla wielu naszych decydentów i dziennikarzy pozostaje nieznane, lub oni udają, że nie zdają sobie sprawy z zawartej w nim jakże prawdziwej refleksji.


 


Grecka budka – 18.05


 


W poprzednim felietonie pisałem o tym, że od co najmniej kilku miesięcy media starają się nam wmówić, że Grecja to gospodarcze mocarstwo. I to nie światowe, ale wszechświatowe. Istne imperium, niczym to z „Gwiezdnych wojen” rządzone przez lorda Vadera. Dzisiaj to powtarzam. Powtarzam, bo wszelkiej maści spekulanci starają się nam to wmówić, bzdurząc bez chwili wytchnienia, że od bankructwa Grecji wywróci się wszystko do góry nogami.


 


Czy Grecja naprawdę jest aż takim gigantem światowej gospodarki? Toż to jakaś żałosna bzdura! Wszak Grecja w UE, to jak budka z warzywami przy hali Makro. Czy bankructwo takiej budki może zagrozić hali Makro? Mało możliwe, żeby nie powiedzieć, że wręcz śmieszne. Przecież gdyby jakiś tzw. poważny ekonomista starał się udowodnić taką tezę, to wszyscy uznali by, że wyszedł z domu rozum zamykając w zamrażalniku lodówki. Nawet w sytuacji gdy ową budkę kredytował ten sam bank, co i halę Makro, i teraz ta budka nie jest w stanie obsługiwać swego zadłużenia, to co? Kompletnie nic! Ale idźmy dalej… Oto, okazuje się, że ta budka brała towar z kilku hal Makro i za ten towar nie płaciła (to jest akurat niemożliwe w Makro, ale nie chodzi o te firmę, ale o efekt skali), zadłużając się dodatkowo… Co wtedy? Nic! Kompletnie nic!  Tzn. nic wobec Makro, ale budka zniknęłaby z rynku, czego pewnie nawet nie zauważyłby klient hal Makro.


 


Tymczasem, gdy chodzi o Grecję, a więc ową budkę warzywną z powyższego przykładu, wmawia nam się, że Unia Europejska, czyli hala Makro zawali się… Że naciągane porównanie? A czym jest uleganie światowym krętaczom, operującym różnymi wynalazkami zwanymi instrumentami finansowymi i ogłupionym przez nich politykom oraz jeszcze bardziej skretyniałych dziennikarzy?


 


Wszyscy ci eksperci od siedmiu boleści ględzą a to o bankructwie Grecji, a to znowu o powrocie do drachmy, malując w czarnych barwach  skutki tego dla Unii, a w konsekwencji dla świata, a kto wie, czy nie Kosmosu. Zwróćmy przy tym uwagę, że jedynym wyjaśnieniem dlaczego gospodarki krajów członkowskich Unii mają pogrążyć się w kryzysie z tego powodu, że Grecja ledwie zipie jest tylko i wyłącznie to, że „Grecja ledwie zipie”… Przecież to tak, jakby tłumaczyć, że „bezrobocie jest dlatego, bo jest… bezrobocie”! Nigdzie jak dotąd nie znalazłem choćby cienia racjonalnego wyjaśnienia mechanizmu, który ma sprawić, że bankrutująca Grecja ma aż takim piętnem odcisnąć się na gospodarce całej Unii. Opowiada się jedynie do znudzenia, że jeżeli Grecja zbankrutuje/opuści strefę euro (niepotrzebne skreślić, choć to bez znaczenia), to będzie dramat, bo banki, bo kursy, bo bezrobocie, bo spadek, bo… etc. Ale ja się pytam – DLACZEGO? Dlaczego akurat bankrutująca budka warzywna musi być zagrożeniem dla hali Makro? Proszę, aby przestano grać ze mną w durnia, a zaproponowano grę w inteligencję! Chociaż może raczej w kartofla. Proszę wziąć kartkę papieru i pokazać publice punkt po punkcie DLACZEGO? Nie CO? Ale DLACZEGO to COŚ ma się wydarzyć!  


 


Bo póki co, to wszystko wskazuje na to, że ulegamy histerii wywołanej przez przepowiednię, która ma się sprawdzić pod wpływem częstotliwości jej powtarzania. A ta histeria jest rezultatem słowotoku rozmaitych „autorytetów” i „ekspertów”, rozlewającego się z intensywnością i siłą tsunami. Jest to tsunami informacyjne, a raczej dezinformacyjne! Jego siłą napędową jest współczesna technologia, a dzięki niej szybkość i łatwość przekazu. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że człowiek wynalazł coś, czego wszystkich skutków działania nie przewidział i nad czym przestał panować. Tym czymś jest internet i telefonia komórkowa. To dzięki tym wynalazkom spekulanci zawładnęli światem finansów, a hochsztaplerzy nastrojami. Czy nie pora wreszcie wyciągnąć wtyczkę z kontaktu i przestać ulegać globalnej histerii napędzanej przez tę hochsztaplersko-spekulancką gromadę? Jak długo jeszcze ogłupiali dziennikarze będą tłukli wierszówkę bzdurząc o wibrowanym powietrzu?


 


Niech się zdecydują. Grecja gospodarczą potęgą, czy raczej budką warzywną? W obu wypadkach groźba jej bankructwa nic nie znaczy. Jeżeli mocarstwem, to sobie poradzi. A jeżeli budką warzywną, to świat sobie poradzi… Dość bredzenia! Dość jazgotu wszelkiej maści analityków, którzy – że zacytuję siebie z poprzedniego felietonu – przewidzieć potrafią tylko PRZESZŁOŚĆ! Więcej opamiętania!


Hebel w dół! – 16.05



Hebel, czyli bardziej po polsku – strug. Dość proste narzędzie do obróbki drewna. Ale nie o ten hebel mi chodzi. Dziś mam na myśli urządzenie, które bliższe jest elektrykom niż stolarzom. Chodzi mi po prostu o rodzaj dźwigni umieszczonej zwykle w zamkniętej skrzynko-szafce z okienkiem i najczęściej czerwoną rączką, a wszystko opatrzone informacją, że to „główny wyłącznik prądu”…


Od jakiegoś czasu marzy mi się taki właśnie „główny wyłącznik”. Co chciałbym nim wyłączyć? Najkrócej mówiąc wszystko, co ma związek z tzw. rynkiem kapitałowym. Trudno powiedzieć od czego bym zaczął, bo przecież skoro to jest „główny wyłącznik”, to gdy hebel idzie w dół wyłącza w tym samym czasie wszystko, co na linii… Marzyłoby mi się, aby właśnie na owej linii znalazły się wszystkie giełdy świata z ich akcjami, obligacjami, terminowymi kontraktami, forexami, derywatami i wszelkimi innymi tzw. instrumentami finansowymi, na których spekulacyjna gra od kilku lat wydaje się grą tylko według podrzucanych zewsząd podrabianych partytur, bo dyrygent już dawno siedzi w ciemnicy, a i wszyscy członkowie orkiestry zachowują się jakby siedzieli na krześle elektrycznym.


Wyłączyłbym też wszelkie instytucje zwane ratingowymi. Ostatnio jedna z takich instytucji, które na co dzień bawią się wyciąganiem królików z kapelusza, albo – jak kto woli – wróżeniem z fusów, wykombinowała, że obniży ten tak zwany rang 28 włoskim bankom. To tak jak certyfikat/atest dla psa policyjnego. Pies bez tegoż świstka węchu nie ma. Ma węch tylko z tym świstkiem. I te ratingi to właśnie coś tak samo durnego.


Światowa gospodarka dziś to albo dom wariatów, albo cyrk, w którym podczas przedstawienia co numer to klapa. Gdzie byli ci wszyscy przemądrzali analitycy, gdy gospodarka światowa szalała? Co „mówiły” ich ratingi? Gdyby w 2007/2008 roku ktoś w tej szulerskiej partyjce durnia nie powiedział „sprawdzam”, to do dzisiaj ratingi by hulały w oparach absurdu. Gdyby np. takie ratingi obowiązywały w świecie owadów, to żuk gnojowy dostałby palpitacji i w życiu nie dźwignąłby ciężaru nie tylko, że 800 razy większego od tego ile sam waży, ale ległby na kanapie i czekał na kolejne etapy ewolucji, a taki np. chrabąszcz, który zdaniem innej agencji ratingowej nie powinien latać, bo za ciężki i ma za słabe skrzydła, lata sobie w najlepsze, bo nie wie o tym, że jego latanie jest wbrew jakiemuś raitingowi…


Świat oszalał, a raczej dorośli – wydawałoby się – ludzie kompletnie zbzikowali. Bo oto od kilku ładnych miesięcy garstka ekonomicznych ekstremistów wmawia światu, że Grecja to gospodarcze imperium. Mocarstwo kosmiczne, niczym Imperium Zła z „Gwiezdnych wojen” pod rządami lorda Vadera. Że to, co dzieje się pod Olimpem decyduje niemal o losach wszechświata. Oczywiście gdy postawimy jakąś tezę, ot, choćby tę o motylu i jego machnięciu skrzydłami w ogrodzie zoologicznym w Singapurze i trzęsieniu ziemi w Meksyku, które to motyle machnięcie wywołało, to – stosując się do metody ad hoc – taką tezę udowodnimy, bo skoro A poprzedziło B, to (jasne jest, że) A spowodowało B. I tak właśnie banda analityków, którzy nie potrafią przewidzieć tego, w jakim kierunku potoczy się światowa gospodarka, wszystko zwala na tego biednego motyla…


I CO TERAZ? Tylko użycie hebla może sprawić, że świat wróci do równowagi. Nie wydaje się bowiem możliwe, aby ludzkość przestała słuchać opętanych a to zniżkami, to znów wzrostami mądrali, odzianych w modne garnitury, z tubą żelu na głowie, okularach, które sprawiają, że widzą świat w krzywym zwierciadle, a na dokładkę wyglądają jakby byli podduszeni zaciśniętymi pod szyją pastelowymi krawatami zdobiącymi torsy w koszulach szytych na miarę… Jeżeli nie hebel, to choćby jakieś ekrany akustyczne, które sprawią, że uda się wyciszyć ten nieznośny globalny jazgot tej sfory analityków, którzy przewidzieć potrafią tylko przeszłość! Tylko…



Bojkot – 10.05


Skuteczność  Prezesa jest zadziwiająca. No bo proszę… Rzucił hasło bojkotu EURO 2012 na Ukrainie i co? I Europa pękła. Prezesa posłuchali wszyscy komisarze UE. Wśród nich nawet jeden z fundamentów ideologicznych Platformy Obywatelskiej i jeden z najważniejszych komisarzy, bo ten od pieniędzy, a raczej od finansów (bo to wcale nie to samo), czyli Janusz Lewandowski. Mało tego! Wezwania Prezesa posłuchał nawet sam prezydent Ukrainy, Janukowycz, który tak dalece się przejął, że zbojkotował przez siebie organizowany szczyt w Jałcie, odwołując go w momencie, gdy nasz prezydent właściwie był już na trapie prowadzącym do samolotu, aby do Jałty lecieć.


Bojkot organizowany przez polityków jest środkiem, który zastosowany, ma czemuś służyć. Gdy bojkot gumy do żucia organizują ci, którym nie odpowiada to, że jest ona ciągliwa, to jest sprawa tych, co żują i tych, co tę gumę produkują. Gdy bojkotujemy producenta szarego mydła, bo za mało szare ono jest, to jest to sprawa nasza i tego mydła producenta. Gdy jednak bojkot takiego mydła organizowałby np. koncern produkujący żarówki, to byłoby to albo jakimś żartem, albo prowokacją. Podobnie gdyby do bojkotu linii lotniczych wzywał producent młotów pneumatycznych z powodu latania na zbyt wysokim pułapie. Tymczasem Prezes wzywa do bojkotu grającej w piłkę nożną Ukrainy, choć sam – jak wszyscy wiedzą – w piłkę nie gra, ani. Wzywa do bojkotu imprezy, której Ukraina nie jest dysponentem, ani wyłącznym organizatorem. To przecież tak, jakby wzywać do bojkotu wesela organizowanego w wynajętej gospodzie przez bardzo dalekiego znajomka, na którym inny znajomek jest drużbą, a mnie się nie podoba, że właściciel gospody kury trzyma w zbyt ciemnym kurniku… Możemy bojkotować, ale jaki ma to związek z głównymi bohaterami tegoż wesela? Co oni zawinili?


Co zawinili Prezesowi piłkarze, ich kibice, rzesza tych, którzy nie dosypiali, aby dopiąć na ostatni guzik wszystkie sprawy organizacyjne? Prezesowi to obojętne. Obojętne to jest też tym wszystkim, którzy myślą podobnie, jak Prezes. Bojkot jest instrumentem, który gwarantuje zaistnienie medialne. Pretekstem jest Julia Tymoszenko, która została skazana na 7 lat więzienia za to, co zrobiła gdy sprawowała funkcję premiera, a co uznano za przestępstwo. A co to ma wspólnego z grą w piłkę nożną? Czyżby Prezesowi nie spodobał się „hymn” na EURO „Koko Euro Spoko”? Czy Prezes naprawdę uważa, że groźba bojkotu zmieni los Julii Tymoszenko?


A czy bojkot Olimpiady w Moskwie wpłynął na losy wojny w Afganistanie?  A czy bojkot Igrzysk w Los Angeles zmienił coś w wymiarze pozasportowym? Ucierpieli tylko sportowcy, których wieloletnie przygotowania podporządkowane najważniejszej w życiu każdego sportowca imprezie zostały zniweczone przez politycznych ambicjonerów.


Prezes mógł wpaść na pomysł, na który wpadł. Zadziwia stanowisko tych, którzy sportowe święto, a takim są Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej (której osobiście bym zakazał bezwarunkowo!) starają się „ubrać” w treści, które na ten czas powinni głęboko zakopać.


I CO TERAZ? Coś mi mówi, że na finałowym meczu w Kijowie zasiądą obok  siebie prezydent Janukowycz, kaclerz Merkel/prezydent Gauck i premier rządu hiszpańskiego oraz wysłannik domu panującego. Bo finał będzie właśnie taki: Hiszpania – Niemcy. Hiszpanie wygrają 2:1.


Francois Hollande prezydentem Francji – 7.05


Francois Hollande nowym prezydentem Francji… Pamiętam doskonale Paryż sprzed 31 lat i rozentuzjazmowany tłum paryżan ciągnących ulicami stolicy w kierunku Placu Bastylii, aby tam cieszyć się ze zwycięstwa imiennika obecnego zwycięzcy, Francois Mitterranda. Byłem wtedy z Paryżu skąd pisałem o przebiegu ostatnich dni kampanii wyborczej oraz pierwszej i drugiej tury wyborów. Ówczesny entuzjazm był niezwykły i niezwykle radosny. Był też młodzieńczy. Mitterrand wygrał bowiem właśnie głosami młodych wyborców, dla których ubiegający się o reelekcję Valery Giscard d’Estaing był zbyt kostyczny i z którymi nie potrafił nawiązać kontaktu.


Nie wiem, czy podobny entuzjazm panował na ulicach Tulle, którego Hollande był merem przez 7 lat i innych miast departamentu Correze, w którego radzie zasiadał do wyborczej niedzieli. Z migawek telewizyjnych ten niegdysiejszy entuzjazm raczej nie bił. Pewnie, że zwolennicy Hollande’a wiwatowali, ale czy te wiwaty były wyrazem tej radosnej nadziei na zmianę sprzed 30 lat? Myślę, że nie. Że tym razem były wyrazem zadowolenia z pożegnania Nicolasa Sarkozy’ego, który w ciągu swej kadencji popełnił masę błędów godzących w jedno z fundamentalnych pojęć Republiki – egalitaryzm. Jak się okazało większość Francuzów uznała, że zachłysnął się on wręcz celebryckim blichtrem finansowej i części arystokratycznej bohemy. Hollande nie ma charyzmy, nie jest też wybitnym mówcą. Ale może uchodzić za kogoś z sąsiedztwa. A właśnie na takiego kogoś wskazywały wyniki sondaży i to od dłuższego czasu. Akolici Sarkozy’ego zwracali na nie uwagę, ale jakby się nimi specjalnie nie przejmowali. Nie chcieli uwierzyć, że w sytuacji, gdy dochodzi do politycznego i gospodarczego przesilenia w Europie (bo świat francuskich wyborców nigdy nie interesował) większość wyborców postawi na kogoś, kogo niegdyś uznano by we Francji za „monsieur Personne” (pana Nikt). To zresztą kolejny dowód na osobowościowy kryzys w światowej polityce. Mężowie stanu zniknęli. Hollande także nim nie jest. A czy zostanie? Mało prawdopodobne.


Co nowy prezydent ma do zaoferowania swym wyborcom? We Francji chce budować – a jakże – „nowa Francję”!. W Europie – a jakże – „nową Europę”! A globalnie? A jakże – odbudowanie pozycji Francji! Mało? Nie. Tylko bardzo lapidarnie powiedziane. Blisko 52. procentom francuskich wyborców to wystarczyło, ale to wcale nie znaczy, że im się taki i ten program spodobał. Bardziej chodziło o nakaz eksmisji z Pałacu Elizejskiego dla Nicolasa Sarkozy. Bo najpierw trzeba zapytać, czy Francois Hollande ma szanse na realizację swego programu? Złośliwi twierdzą, że ogromną, bo nie ma programu. A w takim razie wszystko, co zdziała, może uznać właśnie za jego realizację…


Nowego prezydenta czeka niezwykle trudne zadanie. Wybory wykazały, że we Francji utrwaliła się polaryzacja wyborców. Mimo pojednawczych akcentów o tym, że „będę prezydentem wszystkich Francuzów” (z naciskiem na WSZYSTKICH), że „będziemy budowali nową, wspólną, naszą Francję”, że… Mimo tych akcentów jest mało prawdopodobne, aby Francuzi się zjednoczyli w duchu tych zapowiedzi. Różnice są bowiem kolosalne. Powrót do egalitaryzmu w takim rozumieniu, w jakim chcą go widzieć dzisiejsi wyborcy socjalisty Hollande’a gwarantuje konflikt z prawicą. Łagodzenie socjalistycznej wizji natychmiast przełoży się na nastroje tych, którzy postawili na Hollande’a. A to raczej pewne, bo na realizacje wyborczego programu potrzeba pieniędzy, których nie bardzo wiadomo skąd wziąć, bo nie wystarczy na to przecież podniesienie podatku dla najbogatszych do poziomu 75%, ani – tym bardziej – okrajanie programów socjalnych, czy przesuwanie środków miedzy nimi. Dzisiejsi zwolennicy nowego prezydenta zorientują się w takich zabiegach od razu.


Europa z kolei z rosnącym niepokojem obserwowała to, co dzieje się we Francji. Sarkozy był nieprzewidywalny, ale już znany. W Brukseli „pracowano” nad nim i w zasadzie coraz wyraźniej było widać, że jakąś metodę wypracowano. Tymczasem od 6 maja partnerem ma być człowiek, który –  doskonale znając mechanizmy działania Unii – może z racji dość niejasnego, mimo wszystko, stosunku do UE – działać oportunistycznie. A Unia potrzebuje przecież wypracowania pragmatycznego programu, który wzmocni jej nadwątlone globalnym kryzysem gospodarczym i słabością wielu członków siły. Taki program może powstać tylko we współpracy głównych sił Unii, czyli Niemiec i Francji, właśnie, przy łaskawej obojętności Brytyjczyków. A w tej materii nic nie jest pewne.


I CO TERAZ? Warto śledzić to, co będzie się działo we Francji. Hollande wstąpił w nurty bardzo wartko płynącej rzeki. Czy zdoła w nim ustać? Myślę, że ma szanse. Paradoksalnie może mu się to udać, gdy okaże się na tyle sprytnym politykiem, na ile dzisiaj jeszcze na takiego nie wygląda…


Wszystkie teksty: Marek J. Zalewski

W wydaniu nr 126, maj 2012 również

  1. GRECKI SZANTAŻ

    Kto zyska na tańszej ropie?
  2. POLSKA Z INDONEZJĄ

    Guru z Archipelagu - 24.05
  3. GIEŁDA PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH

    400. debiut na NewConnect - 23.05
  4. PUBLIC RELATIONS

    IX PR Forum w Wiśle
  5. SOPOT 26-28.09.2012

    Europejskie Forum Nowych Idei
  6. KONFERENCJA W WARSZAWIE

    Rosja w dziurze - 21.05
  7. ZDROWIE DECYDENTA

    Zmagania z ośnieżonym kołnierzem - 21.05
  8. ŚNIADANIE W IMR

    Dwie twarze kobiecości
  9. INWESTOWANIE W KRYZYSIE

    Co mówi ulica? - 17.05
  10. IMR ADVERTISING BY PR

    Nowe nutrikosmetyki Colfarmu
  11. LEKTURY DECYDENTA

    Spóźnione "Millennium" - 13.05
  12. HISTORIA POLSKIEGO LOBBINGU W UE

    Batalia truskawkowa- 12.05
  13. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Lobbing w UE - 12.05
  14. FACEBOOK NA GIEŁDZIE

    Skąd taka olbrzymia wartość? - 9.05
  15. SENAT RP ZABIJA PRASĘ

    Czy jesteśmy czwartą władzą? - 8.05
  16. FRANCUZI WYBIERALI PREZYDENTA

    Komu zaszkodzi zwycięstwo Hollande`a? - 6.05
  17. ŻEGNAJ SZKOŁO!

    Kaganiec oświaty
  18. SIŁA POLITYKI

    Jak Chruszczow - 31.05
  19. I CO TERAZ?

    Blamaż w Białym Domu - 30.05
  20. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Czwartek, 31.05 – Co ty wiesz o...?
  21. POLAK SIĘ LENI

    Fakty i mity - 2.05
  22. SZTUKA MANIPULACJI

    Katalog naciągaczy - 2.05