Established 1999

I CO TERAZ?

4 listopad 2013

Aż do zdarcia płyty... - 21.11

Z tą Tuskową rekonstrukcją to zupełnie, jak ze świętami w piosence na płycie (tzw. longpleju) Skaldów: „święta, święta i już po”, czyli „rekonstrukcja, rekonstrukcja i już po” – pisze Marek J. Zalewski.


Trudno mi było rozstać się z ministrami, którzy opuszczą rząd”. Tak mówił Donald Tusk, informując o rekonstrukcji rządu. Dodał, że będzie miał o ich pracy „jak najlepsze wspomnienie”. Jednocześnie zapewnił o swoim przekonaniu, że „ich następcy będą równie dobrzy…”. Te słowa Donalda Tuska mocno mnie zadziwiły…


Skoro jest tak, że było premierowi „trudno”, to po co zrobił to, co zrobił?


Skoro będzie miał „jak najlepsze wspomnienia”, to po co zrobił to, co zrobił? Bo przecież, aby rzewnie nie wspominać przeszłości wystarczyło pozostać przy status quo, czyli z tymi samymi osobami w składzie rządu?


Skoro premier Tusk uważa, że „następcy” będą zaledwie „równie dobrzy”, to po co zrobił to, co zrobił, ryzykując odesłanie „dobrych” na zieloną trawkę, zastępując ich takimi, co do których nie ma pewności, że będą lepsi?


Niech odpowiedzi na te pytania pozostaną słodką tajemnicą premiera Tuska. Teraz spójrzmy na kilkoro spośród tych, którzy w wyniku „rekonstrukcji” zasiądą w ministerialnych fotelach…


Największe zaskoczenie, to oczywiście Mateusz Szczurek jako nowy szef resortu finansów. Według mnie, dotychczasowy główny ekonomista banku ING widocznie najwolniej z ciżby potencjalnych kandydatów uciekał przed Donaldem Tuskiem, polującym na następcę „geniusza ze Świętokrzyskiej”, czyli Jana Vincenta Rostowskiego. Nowy minister jest najmłodszym w gronie wszystkich polskich ministrów finansów i w przeciwieństwie do swojego poprzednika bez wicepremierowskiego dodatku, ale nie w tym rzecz i nie to mnie dziwi.


Dziwi mnie to, że zgodził się na objęcie tego stanowiska. Czym skusił go premier lub co mu obiecał, a może jakim sposobem go zmusił do tego? Bo co zadecydowało o tym, że 38-letni zdolny, dobrze wykształcony i ciągle obiecujący doktor nauk ekonomicznych, ojciec pięciorga dzieci, odchodzi nagle z bardzo wysokiego stanowiska w jednym z większych banków w Europie, na którym to stanowisku miał niezwykle szerokie pole do działania i obejmuje stanowisko – jak myślę – blisko dziesięciokrotnie gorzej opłacane, na którym – a stawiam worek dolarów w złocie przeciwko jednemu orzechowi laskowemu – nie będzie mógł zrealizować choćby jednego całkowicie swojego pomysłu i na którym będzie zbierał już za chwilę cięgi zewsząd?


A nade wszystko bardzo ciekawi mnie to, jak to się stało, że na muszce premiera Tuska znalazł się główny ekonomista banku, który jest właścicielem największego ze wszystkich OFE?


Mateusz Szczurek wielokrotnie wypowiadał się przeciwko zaplanowanej przez ministra Rostowskiego reformie funduszy emerytalnej. Czy to znaczy, że on zmieni zdanie, czy też może znaczy to, że wspomniana reforma umrze przed narodzinami? W każdym razie CIEKAWE…


Zastanawia mnie również to, czym kierowali się ci spośród nowych ministrów (Lena Kolarska-Bobińska zastąpiła Barbarę Kudrycką, która dla objęcia teki ministra szkolnictwa wyższego zrezygnowała – podobnie jak jej następczyni – z mandatu europosła i Rafał Trzaskowski, który będzie „cyfryzował administracyjnie” zamiast Michała Boniego, który wybiera się do Europarlamentu, ale musi wygrać przyszłoroczne do niego wybory), którzy swoją wartościową dla Polski obecność w Parlamencie Europejskim zamienili na posady ministerialne, na których o jakikolwiek sukces będzie niezwykle TRUDNO. Pominę już utratę immunitetu i co najmniej trzykrotnie większych apanaży. Czy wystarczy to wytłumaczyć tylko kultowym „premierowi się nie odmawia”? Mnie to nie wystarcza…


Z kolei odwołanie Marcina Korolca jest trochę czynieniem tego, przed czym przestrzega stare i znane przysłowie (a są one – przysłowia – mądrością narodów), mówiące o tym, że „nie zmienia się koni pośrodku brodu”. A czymże jest zmiana na stanowisku ministra środowiska w sytuacji, gdy trwa w Polsce – jak głosił sam premier – niezwykle ważny szczyt klimatyczny, którego gospodarzem był minister Korolec? Od początku tej kadencji było wiadomo, że jest on jednym z tych ministrów, którzy – mimo swych kompetencji – nie nadają się na powierzone im stanowisko. I Donald Tusk musiał o tym wiedzieć. Zadziwia też osoba następcy, czyli Maciej Grabowski, którego premier wyrwał zza biurka wiceministra w Ministerstwie Finansów, gdzie odpowiadał za… podatki. Czy ma to oznaczać, że ze wszystkim, co wiąże się ze środowiskiem, teoretycznie od dzisiaj, a praktycznie od przyszłej środy (zaprzysiężenie nowych ministrów) kojarzyć się będzie rosnący fiskalizm państwa? Oby nie, ale pewności, że chodzi tylko o sprawniejsze działanie w sferze, która ma objąć nowa ustawa o opłatach od kopalin ze szczególnym uwzględnieniem tzw. gazu łupkowego NIE MA. Niestety…


Podobnie, jak Korolec nie nadawał się na szefa powierzonego sobie resortu, tak samo na kierowanie Ministerstwem Sportu nie nadawała się Joanna Mucha. W przeciwieństwie jednak do byłego już praktycznie ministra Korolca, któremu jednak fachowości i kompetencji w materii ochrony środowiska odmówić nie można, to minister Joanna kompletnie nie miała ani wiedzy, ani kompetencji do szefowania sportem i turystyką. Co prawda jej członkostwo w rządzie znacznie podniosło walory estetyczne tegoż rządu, ale to jednak za mało, choć trzeba przyznać, że pani minister pracowicie uczyła się postępowania z materią, której belami została zarzucona na starcie…


Andrzejowi Biernatowi życzę jak najlepiej, a wydaje się, że jakie takie pojęcie o zarządzaniu sportem ma, ale zamiast zmieniać panią minister na pana ministra należało raczej w ogóle ZLIKWIDOWAĆ to ministerstwo!!!


Zamiast resortu sportu i turystyki premier Tusk postanowił zlikwidować dotychczasowy folwark byłego już (NA SZCZĘŚCIE!!!) ministra Sławomira Nowaka, łącząc te włości z Ministerstwem Rozwoju Regionalnego i powierzając wszystko to pani Elżbiecie Bieńkowskiej, która rozwojem regionów kierowała niezwykle efektywnie od 2007 roku. Do tej pory pozostawała nieco w cieniu, choć to jej resort odpowiadał w większości za umiejętne wydawanie unijnych euro. Od dzisiaj stoi w świetle reflektorów, dodatkowo wzmocniona teką wicepremiera, a w jej dyspozycji znajdzie się lwia część unijnych dotacji z właśnie zatwierdzonego w Brukseli budżetu UE, począwszy od 2014 roku.


Jestem jakoś dziwnie spokojny, że pani minister sobie poradzi, bo – jak sama powiedziała – 35 lat już dość dawno skończyła, a ja wiem, że nie ma żony, która by chciała kupić jej zegarek na urodziny…


Co te zmiany oznaczają politycznie? NIC. Co znaczą dla gospodarki? NIEWIELE, choć chciałoby się, żeby znaczyły dużo, dużo dobrego… Co oznaczają społecznie? Też raczej NIEWIELE, bo odejście minister Krystyny Szumilas (Krysi, którą „wszyscy lubili”) z Ministerstwa Edukacji i zastąpienie jej przez Joannę Kluzik-Rostkowską daje tylko nieco więcej pewności, że w tym resorcie będzie trochę więcej zdecydowania i porządku.


A przecież oczekiwano ewakuacji ministra Arłukowicza, który – choć lekarz z wykształcenia – nie uleczył chronicznie chorej służby zdrowia.


Ostał się też na swym stanowisku „pan na Szucha”, czyli minister Radek Sikorski, realizujący od 2007 roku coś, czego nie ma, a co w innych państwach nazywa się polityką zagraniczną. Mamy bowiem, co prawda Ministerstwo Spraw Zagranicznych i jego ministra, tylko, że nie mamy żadnych… spraw zagranicznych. W każdym razie MSZ pod wodzą absolwenta Oxfordu przypomina kominek w domu mego przyjaciela, który działa, ale nie funkcjonuje, bo – jak powiedział wezwany fachowiec – „ciepło w komin uchodzi, a dym na izbę leci”.


I to by było na tyle.


I CO TERAZ?


Z tą Tuskową rekonstrukcją to zupełnie, jak ze świętami w piosence na płycie (tzw. longpleju) Skaldów: „święta, święta i już po”, czyli „rekonstrukcja, rekonstrukcja i już po”. Ale tamta piosenka znacznie bardziej wpadała w ucho. Na szczęście tak, jak tamtą piosenkę, tak i rekonstrukcję można powtarzać, odtwarzać do woli, aż do zdarcia płyty…


MAREK J. ZALEWSKI





*****************


W dzień po… – 12.11


No i znowu, jak co roku, zresztą, daliśmy dowód, że nie radzimy sobie sami ze sobą. To, że jesteśmy cudakami w skali światowej udowadnialiśmy wielokrotnie i w tym bardziej, i w tym mniej pozytywnym znaczeniu tego słowa.


 Ale przede wszystkim z uporem maniaka udowadniamy, że cudakami jesteśmy w tym, że błąkający się między nami NOTORYCZNI IDIOCI, a wśród nich najzwyklejsi BANDYCI, mają wciąż tak wielkie pole do popisu i tak chętnie dopuszczani są do głosu na tak licznych forach… Ci, którzy dają im możliwość manifestowania swej postawy i głoszenia swych poglądów powiadają, że robią to w imię demokracji. Oj, coś mi się widzi, że niewiele o niej wiedzą.


Ciągle nie potrafimy wychynąć na powierzchnię spod zwału trupów, których strażnikami jest krzykliwa garstka TYCH, którzy nawet nie bardzo wiedzą dlaczego i po co robią to, co robią. Ciągle pozwalamy sobie na tkwienie w atmosferze zaduchu pojęć, którymi szermują CI, którzy nie mają zielonego pojęcia o ich prawdziwym znaczeniu. Ciągle pozwalamy tej garstce wodzić resztę nas za nos i pląsać w takt ICH muzyki… Czy to się kiedyś zmieni?


Tysiąc lat z niewielkim okładem naszej historii mówi mi, że nie bardzo można na to liczyć. Wszak owe tysiąclecie dowodzi, że jesteśmy znacznie skuteczniejszymi destruktorami, aniżeli budowniczymi. Potrafimy – co prawda – odradzać się, niczym Feniks z popiołów, ale czy nauczymy się wreszcie raz i na zawsze tak naprawdę, a nie tylko na pokaz i to w dodatku werbalnie, ŻYĆ dla swego kraju, a nie ginąć dla niego, co potrafimy chyba najlepiej spośród wszystkich nacji na świecie?


Wszyscy się chyba zgodzimy, że przeżywamy dzisiaj najlepszy okres w dotychczasowej naszej historii. Ale czy potrafiliśmy do tej pory wykorzystać to, co rozwój wydarzeń nam przyniósł? W jakiejś mierze z pewnością, ale przecież mogliśmy lepiej, gdybyśmy tylko nie tracili sił na kompletnie jałowe i uwsteczniające działania i swary. A czy będziemy umieli wykorzystać to, co „tu i teraz”, aby zbudować przyszłość naszym następcom? I znowu wypada odpowiedzieć, że w jakiejś mierze zapewne tak, ale…


Właśnie, ALE, które – niczym „prawie” w jednej z reklam – robi wielką różnicę. To ALE tkwi w nas samych. Nie jest zależne od tego, co na zewnątrz. Z tym ALE musimy sami się uporać, a przynajmniej starać się o to. Palenie samochodów, łamanie drzew, wyrywanie płyt chodnikowych, bandyckie i kompletnie niezrozumiałe atakowanie ambasady innego państwa oraz niszczenie wszystkiego, co wokół podczas „patriotycznych” manifestacji w Dniu Niepodległości oto, czym dla mnie jest między innymi owo ALE.


Bo nie może być tak, że w dzień takiego święta upływa w strachu jednych przed irracjonalną nienawiścią innych i to w dodatku, gdy owych „innych” jest tak naprawdę garstka! Bo nie może być tak, żeby zwycięstwo (czytaj: BURDA) tej garstki NOTORYCZNYCH IDIOTÓW i pospolitych BANDYTÓW w jednej osobie, było porażką dla całej reszty Polaków!


MAREK J. ZALEWSKI


***************


Już po, czyli epitafium – 4.11


Wszystkich Świętych… Tadeusz Mazowiecki… Dzień Zaduszny… Grzegorz Schetyna… Tak mi się to kojarzy. Tadeusz Mazowiecki może nie jako święty w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, ale jako polityk o mądrości, delikatności, wyrozumiałości i cierpliwości z owej mądrości wynikających, które to cechy jego osobowości ze świętością mi się kojarzą. A Grzegorz Schetyna jako ewidentnie zaduszony w za dusznym dla niego – jak się okazało – lokalu hotelu w Karpaczu, w którym odbywał się konwentykiel dolnośląskiej PO.


O Tadeuszu Mazowieckim napiszę jeszcze tylko to, że będzie brakowało jego pełnego refleksji , pozbawionego jątrzenia, wypowiadanych spokojnym tonem, żeby nie powiedzieć monotonnie – komentarzy. Nie zawsze się z nimi zgadzałem, ale zawsze z uwagą ich słuchałem lub je czytałem. Na przyszłość pozostanie tylko powracanie do nich lub chwilowe zatrzymanie się, aby pomyśleć, co o tym wszystkim powiedziałby pierwszy premier III RP, ale przede wszystkim wieloletni redaktor i publicysta, którego Polska interesowała ZAWSZE.


A Grzegorz Schetyna? Od karpaczowskiego konwentyklu już nie jest tym samym, nieco nonszalancko pewnym siebie Grzegorzem Schetyną. Wydaje się wystraszony i z tego strachu jakby ciągle lekko spocony, a jego nowy uśmiech przestał być szelmowsko tajemniczy… Cóż, po wygonieniu z matecznika, w którym czuł się pewnie, niczym pan wszechrzeczy, pozbawiony naturalnego schronienia jakby opuściło go to, co stanowiło o jego pozycji w Platformie.


Ale dlaczego przegrał? Wszak Wrocław i Dolny Śląsk to był jego „dom”, jego „ziemia”. To tu zdobył to, co zawiodło go na miejsce u boku, co uczyniło zeń najbliższego współpracownika, wręcz powiernika Donalda Tuska, co z kolei dało przez długi czas pozycję niekwestionowanego wicelidera partii. Przez długi czas… Właśnie, „przez długi czas”…, „niekwestionowanego”… Może za długi był to czas? A może pozycja „niekwestionowanego” coraz bardziej uwierała innych?


W każdym razie ostrzeżenie przyszło niespodziewanie. Tak zwana afera hazardowa mocno nadwerężyła pozycję Grzegorza Schetyny. Utrata stanowiska wicepremiera i jednoczesnego ministra spraw wewnętrznych musiała dać mu do myślenia. Jeżeli tak, to nie dał po sobie tego poznać. Nie wiem, czy starał się okopywać na nowej pozycji – marszałka Sejmu. Jeżeli tak, to czynił to tak samo nieefektywnie, jak i nieefektownie. Skutek? Utrata i tej pozycji. Jego „spółdzielnia” w Platformie musiała na to patrzeć z rosnącym zdziwieniem i takim że zaskoczeniem. Od swego lidera oczekiwała zapewne czegoś więcej, aniżeli bezwolnego przyglądania się temu, co robi duży lider. Nie tylko oni liczyli na to, że dość brutalnie sponiewierany przez Donalda Tuska Grzegorz Schetyna tylko się przyczaił, oczekując dogodnej chwili do nowego otwarcia.


Miały nim być wybory partyjnego przywódcy. Publiczność po prostu „wiedziała”, że w szranki musi wstąpić Grzegorz Schetyna. Wiadomo było, że na polu stanie Jarosław Gowin, ale jemu przydzielono rolę „pożytecznego idioty”. Jego akolici mieli oddać swe głosy w drugiej turze wyborów właśnie Schetynie, a wtedy los Tuska jako byłego już szefa PO miał być przesądzony. Ale Grzegorz Schetyna zdumiał jednych, rozczarował drugich, a jeszcze innych po prostu rozśmieszył. Ale wszystkich bez wyjątku zaskoczył. Postanowił bowiem nie wystąpić przeciwko Donaldowi Tuskowi!


Na co liczył? Może na to, że w wyborach na szefa regionu dostanie jego poparcie? A może tylko na to, że jeżeli schowa się w wyborach na szefa całej partii, to zdoła zmylić przeciwnika? A może liczył na to, że w ogóle nie będzie miał w swym regionie kontrkandydata? Faktem jest, że na cokolwiek liczył, to się przeliczył! I to bardzo boleśnie! Przegrał bowiem niespodziewanie z Jackiem Protasiewiczem, europosłem w drugiej i – zgodnie z zapowiedziami kierownictwa PO – ostatniej swej kadencji, który chciał mieć miejsce dla siebie po powrocie z Brukseli/Strasburga.


Dlaczego przegrał? Uważam, że przegrał przede wszystkim dlatego, że bez walki wycofał się z rywalizacji o partyjne przewodnictwo. Jego partyjnych zwolenników, którzy z całą pewnością czuli się trochę poobijani rykoszetami afery hazardowej i którzy zapewne starali się dostrzegać w poczynaniach swego przywódcy dążenie do odzyskania nadszarpniętej pozycji, musiało ogarnąć oczywiste zwątpienie. Uważam, że Grzegorz Schetyna przegrał, bo jego partyjni stronnicy zrozumieli, że pozycja ich lidera nie tylko się nie wzmocniła, ale słabnie. A co komu w polityce z sojuszu z przegrywającym? Nic. Może być tylko źródłem kłopotów na przyszłość. A przecież to szef regionu będzie miał decydujący wpływ np. na to, kto trafi na listy wyborcze, czy to samorządowe (tu będzie praktycznie jedynowładcą), czy te do Sejmu. Tu głos ostateczny będzie, co prawda, należał do szefa partii, ale inaczej podchodzi się do nich, gdy wychodzą spod ręki zaufanego szefa regionu, a inaczej, gdy je podpisuje ktoś, kto pozostaje w niełasce.


Widzę więc nadchodzący koniec kariery Grzegorza Schetyny w Platformie Obywatelskiej. Nie postawiłbym nawet orzecha przeciw workowi dolarów w złocie, że Grzegorz Schetyna znajdzie się na liście kandydatów w najbliższych wyborach do Sejmu. Dzisiaj widzę go leżącego na arenie po przegranym pojedynku platformianych gladiatorów. Donald Tusk siedzi na tronie w swej loży i… Jedyny ratunek dla Grzegorza Schetyny, to możliwość kandydowania do Europarlamentu lub Senatu RP. Ale Donald Tusk ma w sobie coś z Kaliguli (nawet jest podobny do Malcolma McDowella, brytyjskiego aktora, który grał tę rolę w filmie „Kaligula” z roku 1980) i dlatego rękę z wyprostowanym kciukiem widzę w geście, którego wielu widzów oczekuje, a pozbawiającym Grzegorza Schetynę wszelkich wątpliwości…


MAREK J. ZALEWSKI


P.S. O tzw. aferze nagraniowej, która wyniknęła przy okazji konwentyklu w Karpaczu nie będę wspominał. Po PIERWSZE dlatego, że wpisuje się ona w pragmatykę działania PO. Po DRUGIE dlatego, że obraża inteligencję wszystkich moich czytelników, z uwagi na infantylną głupotę WSZYSTKICH jej uczestników. I po TRZECIE dlatego, że choćbym pomstował wniebogłosy, to platformiane aparatczyki nic sobie z tego i tak nie będą robili, a wprost przeciwnie – będą nadal robili swoje i po swojemu… Niestety. Ale… DO CZASU! Ale DO CZASU!!!
MJZ

W wydaniu nr 144, listopad 2013, ISSN 2300-6692 również

  1. MADE IN - GDZIE?

    Przedsiębiorcy sceptyczni - 27.11
  2. OSŁABIANIE POLSKI

    Emigracja rozdaje prezenty - 27.11
  3. KRONIKA BYWALCA

    Iran chroni środowisko - 22.11
  4. KOSMICZNY BIZNES

    Nieziemskie pamiątki - 19.11
  5. TEORIA INWESTOWANIA

    Akcje tylko z dywidendą? - 13.11
  6. XXII MLEKO EXPO

    Bieluch też tam był - 12.11
  7. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Kobieta z żelaza - 25.11
  8. POLSKI NOWY ZŁOTY WIEK

    Tak, ale nie popadajmy w samozachwyt - 5.11
  9. KOONS, HIRST, BASQUIAT

    Dobry rok dla sztuki współczesnej - 4.11
  10. I CO TERAZ?

    Aż do zdarcia płyty... - 21.11
  11. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Kwadratura trójkąta - 25.11
  12. LEKTURY DECYDENTA

    Neurotyczny Mrożek - 20.11
  13. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Piątek, 29.11 – Nic to
  14. SZTUKA MANIPULACJI

    (Wy)krętacze - 4.11
  15. OXFORD - AKADEMIA LIDERÓW

    Gdzie są Polacy? - 4.11
  16. PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ KOBIET

    Sukces w biznesie pisany szminką - 4.11