KOREA PÓŁNOCNA
Na chwałę
Łuk triumfalny w Pjongjangu to największa tego typu budowla na świecie. więcej...
Wpadła w moje ręce znakomita książka z 1949 roku, na którą od dawna polowałem i to na dodatek w nad wyraz przystępnej cenie. Więc ma radość jest podwójna. A może nawet potrójna, bo mój ulubiony Antykwariat wycenił ją na 6 zł – pisze Alojzy Topol.
Treść też mnie nie zawiodła, ale na tym nie skończyły się przyjemności związane z zakupem. Zafrapował mnie bowiem pewien skrót na okładce, który nigdzie nie znajdował rozwinięcia – cóż, książka bez skrzydełek, brak słowa wstępnego, papier satynowy klasy V – widać jeszcze powojenną zgrzebność.
Pozostawałem zatem w niewiedzy, lecz coraz bardziej zaintrygowany. Skrót musiał mieć niebagatelne znaczenie, został bowiem wkomponowany w okładkę, a konkretnie w prostokątną ramkę okalającą nazwisko autora, tytuł, logo i nazwę wydawnictwa. Wewnątrz tej sinej obwódki, przez całą jej długość i szerokość, biegły tajemnicze litery: „TBO”.
Zacząłem dochodzenie. Znalazłem w Internecie oferty sprzedaży książek, mające w opisie ten skrót, znalazłem zdjęcia okładek podobnych do mojej, byłem zatem na dobrym tropie – mogłem zmodyfikować słowa-klucze i iść dalej.
W niektórych ofertach sprzedający wzmiankowali skrót TBO, nie odnosząc się do niego, w innych pisali o „serii TBO”, ktoś nawet szczerze napisał – „TBO, ale nie wiem, co to znaczy”. Mój apetyt na rozgryzienie tej zagadki rósł, a jako że słowa nie dawały odpowiedzi, przyjrzałem się zdjęciom okładek. „Wielki spisek przeciwko ZSRR”, hmm. „Anna Proletariuszka” – zaczynałem brnąć w niebezpieczne rewiry. Następna: „Dżengis – Chan” – co u licha, robiła moja książka, klasyka literatury rosyjskiej, w tak barbarzyńskim towarzystwie?
Zaciekawiony nie na żarty, sięgnąłem po domowej roboty nalewkę, z nadzieją – spełnioną, jak się później okazało – uskrzydlenia mych wysiłków. I tak po serii nieudanych kliknięć, po wdrapaniu się na wyższy poziom wyszukiwań, znalazłem. W „Głosie Wielkopolskim” z 8 maja 1949 (aha: ten sam rok, co rok wydania mojej książki).
Nie od razu dane mi było dotrzeć do celu, bo gdy spojrzałem na tytuły artykułów tego niedzielnego wydania, nie mogłem sobie odmówić zawieszenia oka na dłużej: „Porozumienie w sprawie Berlina to nowy sukces sił pokoju zmierzających do neutralizacji Niemiec” – zabrzmiało i znajomo, i aktualnie. „Znaczenie prasy gospodarczej” – również. I dopiero na piątej stronie – trafienie: artykuł „Książka zdobywa nowych czytelników”, a w nim: „Utworzona w zeszłym roku przy Spółdzielni Wydawniczej „Czytelnik” Tygodniowa Biblioteka Obiegowa (TBO)…”
Gratulując archiwistom, a może już i sztucznej inteligencji, tak doskonałej indeksacji gazety sprzed lat ponad siedemdziesięciu, zadumałem się nad zawartością artykułu. Wydawnictwo „Czytelnik”, a zatem w 1948 r. jeszcze Borejsza: wysoce partyjny, świetny organizator, w wydawaniu książek i – jak widać – docieraniu do czytelnika, wyjątkowo skuteczny. Raczej więc pomysłodawca, a nie tylko posłuszny realizator tej inicjatywy, do której wkrótce – zapewne chcąc nie chcąc – dołączyła „Książka i Wiedza”.
Jak działała „TBO? Otóż było to coś w rodzaju książkowej „diety pudełkowej”. Pomysł dziś wydaje się oklepany, ale trzeba było na to wpaść 75 lat temu. Cytując Głos Wielkopolski: „Za drobną opłatą tygodniową pracownicy TBO dostarczają książek do mieszkań lub miejsc pracy członków biblioteki”. I – jak wynika z artykułu – zabierają te przeczytane (to istotna różnica względem diety pudełkowej). A po przeczytaniu 26 książek z TBO dwie można było dostać na własność!
Aż kusi zatem, by potrząsając siwą głową, z łezką w oku skonkludować, że były w dziejach naszej państwowości, i to już po Lelewelu, takie czasy, w których promocja czytelnictwa stała się faktem, miast pozostawać pustosłowiem. Kusi też, by korzystając z okazji, dodać szczyptę narzekań na dzisiejszą nieczytającą młodzież. Oprzyjmy się jednak tym pokusom, a w zamian ponarzekajmy na co innego: na dobór tytułów do TBO. Widać po nich wszakże, że wcale nie o walkę z analfabetyzmem tu chodziło, lecz o agresywną indoktrynację powojennych, niewyrobionych jeszcze czytelników.
Sam pomysł na dotarcie do ludzi z książką – jak na owe czasy – trafiony, ale jakież dwa tytuły chciałbym zachować w domowej bibliotece po przeczytaniu owych 26 pozycji wciśniętych mi przez TBO? Przecież nie „Annę Proletariuszkę”!
Być może wybrałbym, z czystej ciekawości, „Wróciłem z USA” Ilii Erenburga, no i tę kupioną za 6 zł, która stała się przyczynkiem moich poszukiwań. Pozostałe 24 książki w międzyczasie zaorałby mi mózg, tak jak traktory orały wówczas wiosnę.
Z irytacją odsunąłem nalewkę, zapaliłem, patrząc na odległy horyzont. Borejszowie naszych czasów już pracują, pracują i trują.
ALOJZY TOPOL
LEKTURY DECYDENTA
Niemcy - Niemcom
Mało jest książek tak przedstawiających wojnę. Jedynym bohaterem tej opowieści są żołnierze niemieccy i ich oprawcy – też niemieccy. więcej...