Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

1 październik 2022

Nagroda czy lans?

Jak było (choć też nie zawsze)? Nagroda była podsumowaniem i „odpłatą”. Była także rekompensatą za poświęcenia czy straty w inny sposób nie gratyfikowane. A jej drugą, może ważniejszą funkcją było namaszczenie, prestiżowy awans, dopuszczenie do ekskluzywnego kręgu, zasilenie kapitału uznania (autorytetu, podziwu itp.) – pisze Mirosław Karwat.

Mirosław Karwat

A jak jest – dzisiaj? Nagroda jest dla osób lub instytucji nagradzanych celem samym w sobie. Nie tylko rodzajem trofeum czy cennym dodatkiem do kolekcji tytułów do chwały, ale i zasileniem konta przed zamierzoną inwestycją życiową. A dla nagradzających jest – wbrew pozorom – bardziej reprodukcją ich statusu, potwierdzeniem ich znaczenia i dominacji w pewnej sferze (literatury, sztuki, nauki, oświaty) niż użyczaniem komuś swego blasku, zresztą, też interesownym.

Nową jakość w warunkach postępującej formalizacji życia społecznego (której wyrazem jest potop atestów, certyfikatów, rang obowiązkowo i bezwyjątkowo przypisywanych wszystkiemu i każdemu) tworzy konieczność posiadania i nieustannego gromadzenia formalnych świadectw uznania.

Rutynowy życiorys kandydata do najzwyklejszej pracy, tym bardziej do stanowiska kierowniczego – składany w momencie starań o uzyskanie zatrudnienia czy powołania – tylko nadętym językiem biurokratyczno-marketingowej nowomowy różni się od słowotoku dziecinnego samochwały. Byłem tu, byłem tam, gdzież ja jeszcze nie byłem (występowałem, pracowałem). Zasiadam tu, zasiadam tam (w radzie programowej, w redakcji, w radzie nadzorczej, w komitecie organizacyjnym, w komitecie honorowym). Otrzymałem jedną nagrodę, drugą nagrodę, trzecią nagrodę, dyplom uznania. Doprawdy, jestem znakomitością!

Jeśli w zamierzchłych czasach nagroda była korzyścią raczej symboliczną (nawet w przypadku załącznika na koncie), to dziś ma być korzyścią raczej praktyczną. Dzisiejsza nagroda to zwykle tytuł do tego, aby ktoś uzyskał „fory” w konkurencji w danej dziedzinie, aby był uprzywilejowany w starcie do kolejnego rozdania dóbr przeznaczonych nie dla wszystkich.

Nagroda jest też dziś narzędziem polityki ekspansji i zawłaszczania. Niejedna nagroda oznacza dziś opanowywanie określonej przestrzeni, dziedziny; monopolizację nie tylko splendoru, ale w ogóle obecności, „liczenia się”. Nagrody – literackie, artystyczne, naukowe, nawet biznesowe – zaprzężono już dawno do gry znaczonymi kartami, prowadzonej przez ośrodki władzy, lobbies, koterie o ogólnokrajowym zasięgu, jak i lokalne kliki, sitwy.

To zawłaszczanie danej sfery przesłaniane jest – dla naiwnych, a w każdym razie niezbyt dociekliwych – procedurami konkursów, do których każdy może przystąpić, plebiscytami publiczności, czytelników. Zgłosić się może (lub być zgłoszonym) każdy, kto spełnia ogłoszone kryteria i warunki. Tyle tylko, że wygra na pewno nie ktoś dowolny, zwycięzca w punktacji czy w burzliwych obradach jury, kapituły, ale ten, kto spełnia jeszcze inne, niedopowiedziane warunki.

W każdym razie jednak rezultatem tego wszechogarniającego przymusu wykazywania się tytułami do chwały lub dowodami uznania nawet za nie wiadomo co dokładnie jest postępująca inflacja nagród. Stymulowana jest zarówno imperatywem korzystnego i lepszego niż u innych wizerunku, jak i powstałym tłokiem, wymagającym usilnych prób przebicia się.

Nagrody spowszedniały, stając się niemal zaprzeczeniem samych siebie. Jest ich tyle – porównywalnych, jak i nieporównywalnych – że nastąpił zanik poczucia wyjątkowości. Zamiast tego uosabiają, przeciwnie, regularność, cykliczność (w rytmie regularnego powtarzania, jak pory roku) i wręcz   planowość. Absolutnym ewenementem staje się dziś nagroda będąca niespodzianką, w odpowiedzi na coś, co nas zaskoczyło. A nie jest tym samym, co niespodzianka-objawienie powtarzana co rok lub dwa zagadka, przypominająca zakłady w zawodach, kto tym razem – spośród z góry znanych pretendentów czy kandydatów – dostanie jako jedyny tę nagrodę albo otrzyma tę najważniejszą, nie – poślednią.

Inflacja nagród przejawia się też w wielorakim mechanizmie rozwodnienia. Nagrody, wiadomo za co, dopełniane są nagrodami „za całokształt” (co przypomina odszkodowanie dla twórców wcześniej niesłusznie niedocenionych), nagrodami pocieszenia (nienazwanymi tak, ale właśnie tak postrzeganymi), wyróżnieniami pobocznymi, wreszcie – „nominacjami”. Właśnie tak radzą sobie z problemem np. festiwale filmowe, tłumacząc to złożonością materii artystycznej i udając, że nie chodzi w tym również o względy handlowe (promocja, dystrybucja, refundacja).

A te nominacje to intrygujący fenomen, taka woda z ogniem. Z jednej strony, mają podkreślić, jak bogaty jest wybór, jak ostra konkurencja i jak trudna decyzja przesądzająca o nagrodzie tylko dla jednego spośród kilku. Co prawda, to obosieczne, skoro tym samym powstaje silne wrażenie problematyczności, kontrowersyjności werdyktu. Z drugiej strony, przegranym mają oszczędzić uczuć zawodu i upokorzenia, skoro „nominowany” to właściwie też nagrodzony, choć nie całkiem.

Ciekawe, że biegacz lub uczestnik innego wyścigu, któremu zabrakło sekundy, by znaleźć się na podium, ani nie jest traktowany jak „nominowany do zwycięstwa”, ani sam tak się nie czuje. Student lub kandydat do pracy zakwalifikowany do drugiej czy trzeciej tury w konkursie na stanowisko, lub stypendium też nie jest „nominowany”, on po prostu odpadł i sam tak to odbiera.

Kariera „nominacji” w spektaklach popkultury czy nawet w ocenach poważnych form i sfer twórczości wyraziście ukazuje, jak sugestywnie można odwracać sens słów, które mają wymowę miłą lub nieprzyjemną w zależności od tego, czy cieszę się sukcesem, czy też obejdę się smakiem.

W dzisiejszym świecie nagrody (i wyróżnienia czy inne splendory) coraz rzadziej są formą i narzędziem wynagradzania, zwłaszcza za coś naprawdę szczególnego, natomiast coraz częściej formą i narzędziem nachalnej promocji protegowanych osób lub instytucji albo i autopromocji, czyli samoobsługowego „lansu”. Służą awansowaniu protegowanych lub samego siebie w takiej czy innej hierarchii formalnej, lub nieformalnej, lecz praktycznie znaczącej. Wszystko to jednak wciąż pozostaje osłonięte złudzeniami naiwnych odbiorców i grą pozorów ze strony nagradzających.

W kulturze marketingu i promocji, jaka zdominowała dziś życie publiczne, włącznie ze sferą wartości i profitów symbolicznych (jak się okazuje, teraz już wymiernych, przeliczalnych na źródła zasilania, dochody) została odwrócona także pierwotna, na pozór tak oczywista relacja między zaszczycającym a zaszczycanym. Czytając czy słuchając wiadomości o przyznaniu komuś jakiegoś nobilitującego tytułu, wyróżnienia skutkującego „marką”, renomą, nagrody przenoszącej go na poziom Parnasu i Olimpu, co przytomniejszy odbiorca takiej wiadomości zadaje sobie przekorne pytanie, kto tu komu naprawdę czyni zaszczyt.

Wspólnym mianownikiem dla takich odwróconych związków jest autokoronacja. Kiedy ogłaszam, że nagradzam, przez to wskakuję do kategorii rozdawców splendoru. Samego siebie awansuję – skutecznie. A wyśmiewano się kiedyś z opowieści barona Münchhausena, że sam siebie wraz z koniem wyciągnął z bagna za własne włosy.

Jako przykład potraktujmy tu niektóre doktoraty honoris causa.

Pośledni ośrodek naukowy, który formalnie zaszczyca tym tytularnym uhonorowaniem Jana Pawła II, Lecha Wałęsę czy nawet muzyka-gwiazdora w rzeczywistości pasożytuje na splendorze osobistości, która i bez tego jest znana, uznana, otoczona respektem, a choćby i przesadnym mitem wizerunkowym. Taki „dawca chwały” zyskuje w ten sposób to, że przypisuje sobie – sugestywnie – status podmiotu prestiżodajnego, a więc jakoby z natury swej nobliwego. W rzeczywistości rzecz ma się odwrotnie: to sprytny zabieg o to, aby splendor człowieka „zaszczycanego”, uhonorowanego  spłynął na ten ośrodeczek. Może on teraz chwalić się – i licytować w rozmaitych rankingach – tym, kogo włączył do swojej kolekcji. W jakiejś mierze przypomina to licytację dawnych klasztorów czy kościołów, w którym w ogóle spoczywają jakieś relikwie albo czyje kości czy zęby są bardziej święte, znaczące i godne zazdrości.

W dzisiejszych strategiach marketingowo-promocyjnych możliwy jest nawet taki fenomen: Oto powstał (wczoraj, przedwczoraj – więc na razie bardziej na papierze, w sensie formalnego powołania do życia ustawą czy rozporządzeniem) Instytut czy Fundacja. Jeszcze nic nie zrobiła, nie zdziałała, może nawet nie zdążyła jeszcze niczego zacząć. I oczywiście – w tej sytuacji – jeszcze nikt o niej nie usłyszał. I może nie usłyszałby nigdy, gdyby nie sprytny pomysł. Oto na swoją  inaugurację ta instytucja świeżutka, jeszcze pozbawiona patyny, ogłasza ustanowienie nagrody – za osiągnięcia naukowe, kulturalne, artystyczne czy społecznikowskie. I w ten prosty sposób podnosi swoją rangę do rzędu tych instytucji, które już obrosły mchem, których nazwa jako taka sama w sobie jest „kapitałem”.

Nagroda powinna więc smakować, pieścić zmysły – ale bywa, że spożywamy ją z niesmakiem.

PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

W wydaniu nr 251, październik 2022, ISSN 2300-6692 również

  1. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Opowieść o życiu
  2. ANGELA LANSBURY

    Aktorka nietuzinkowa
  3. WYJŚCIE Z ZAŚCIANKA

    Adam Maurizio
  4. DNI PAMIĘCI

    Urban tu był
  5. RELIGIE AZJI

    Zrozumieć i zaakceptować
  6. DRZWI

    Obrońcy przed duchami
  7. ŚWIAT W RUCHU

    Podróż do Pekinu
  8. MARZENIE ZIEMIANINA

    Wiatr księżyca
  9. HISTORIA DECYDENTA

    Krym - marzenie o powrocie do Jałty
  10. BLISKI WSCHÓD

    Gdzie się podziali dawni bogowie?
  11. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Nagroda czy lans?
  12. RELIGIE AZJI

    Torii - brama do miejsc świętych