WALKA BOGÓW
Hadad albo Ba'al
Był istotą dobrą i przyjazną człowiekowi. Bóg nieba, deszczu i burzy, płodności i urodzaju. więcej...
Kto nie ma nagród, wyróżnień, tytułów honorowych, prestiżowych koneksji (kiedy splendor znajomych, kumpli lub protektorów użycza i przydaje mu blasku, a samo bywanie w znakomitym towarzystwie i w miejscach zaszczytnych nobilituje), ten się nie liczy w obiegu, na scenie publicznej – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.
Kto sam nie błyszczy albo nie jest podświetlany, ten wegetuje w cieniu. Niech sobie będzie pracowitym i sumiennym przeciętniakiem, niezawodnym, produktywnym i wzorowo sprawnym w roli robotnika, zabawiacza publiczności, urzędnika, nauczyciela, naukowca. Niech się cieszy, że coś umie, w czymś jest pożyteczny i ma z czego żyć. Ale przy tym niech mu wystarczy własna satysfakcja i to, że nikt nie ma do niego pretensji, a niech go nie martwi myśl, że o ile czegoś nie spartaczy lub nie dowie się, że już jest zbędny w swojej roli, pracy, to nikogo poza jego mikroświatkiem nie obchodzą jego ambicje, wysiłki, drobne satysfakcje.
W „społeczeństwie spektaklu”, za sprawą telewizji i Internetu zaszła istotna zmiana cywilizacyjna i mentalna.
Kurczy się zbiór ludzi zadowolonych z funkcjonowania tylko w sferze kameralnej, prywatnej i intymnej, cieszących się stabilnym życiem osobistym, rodzinnym i pracą bez rozgłosu. Ludzi nie odczuwających ujmy z powodu swojej zwyczajności, powszedniości swojej egzystencji, a jeśli oczekujących sukcesu i ożywczej innowacji, to w kolejnych etapach ustalonej drogi. Osoby takie nie przeżywają męki czy upokorzenia z powodu swojej anonimowości. Nie uwłacza im świadomość, że są znani i potrzebni tylko najbliższym, przyjaciołom, pracodawcy, klientom.
Pęcznieje natomiast krąg ludzi spragnionych uwagi szerszego otoczenia, nieomal krzyczących desperacko „zauważcie mnie!”. Ludzi wystawiających „na sprzedaż” swoje życie realne, jak i to wyreżyserowane na pokaz. Tę narcystyczno-ekshibicjonistyczną obsesję świetnie wyraża licytacja w FB liczbą znajomych i znajomych moich znajomych, „obserwatorów”, polubień, galerie selfies – i temu podobne wskaźniki złudzenia, że jeśli się pokażę, wystawię na widok publiczny, to właśnie z tego powodu wydam się innym ludziom kimś ciekawym, ba, oryginalnym, niezwykłym. Nieważne, że zaprzecza temu banalność i monotonna typowość tych autoekspozycji, rozpaczliwe naśladownictwo tego, co już dawno było, i to wielokrotnie, w rozmaitych wyczynach i pozach.
To uspołecznienie targowiska próżności – niegdyś zastrzeżonego dla dworów monarszych, mikroświatka arystokracji, potem nawet dla „spospolitowanego” kręgu gwiazdorów popkultury i celebrytów (teraz niemal każdy chciałby być celebrytą albo „influencerem”) – to ewidentna (ale w skali masowej) kompensacja niedowartościowania, niespełnienia. Im bardziej brakuje ci zwykłego szczęścia w życiu osobistym, osiągnięć w pracy zawodowej poświadczających twoją wartość, talenty, im mniej znaczyła twoja opinia i wola w środowisku rodzinnym, sąsiedzkim, pracowniczym – tym bardziej łakniesz upublicznienia swojej osoby, zaznaczenia swojej obecności.
Jest to więc – na zasadzie inflacyjnej zgoła – kompensowanie deficytu w mechanizmie nagród i wyróżnień. Ten mechanizm dotychczas z założenia zakładał, że stara się wielu, wielu nawet ma osiągnięcia i zasługi, ale tylko nielicznym spośród nich przysługuje szczególne zainteresowanie społeczne i uznanie – a więc szacunek, podziw, zazdrość (choćby ta konstruktywna, jako chęć naśladownictwa, w odróżnieniu od wątrobiarskiej zawiści).
Co więcej, mechanizm nagród i wyróżnień w punkcie wyjścia opierał się – jeszcze do niedawna – na niewypowiedzianym, ale oczywistym założeniu, że aby aspirować do nagrody (lub jej ekwiwalentu w postaci nieformalnego uznania, znaczenia, autorytetu, popularności), trzeba przede wszystkim coś umieć, coś robić i coś stworzyć (stworzyć – nie powtórzyć, skopiować, przerobić, zrobić coś tak jak zwykle).
Dzisiejsza kultura „publicity” przekreśliła ten fundament. Dziś do Panteonu może aspirować i przepychać się każdy, a tytułem do zainteresowania i bycia kimś znanym jest nie dzieło i nie indywidualność (jako niepowtarzalność, oryginalność osobowości), ale „lans” i sprawność w kreowaniu i sprzedawaniu wizerunku.
W ten oto sposób dokonała się osobliwa „demokratyzacja” znaczenia. Jej znakiem firmowym są dwie zasady.
Nowa zasada pierwsza: Każdy ma prawo do nagrody!
Nie musi to być nagroda lub wyróżnienie w sensie formalnym – jak nagroda literacka, naukowa, tytuł najlepszej książki historycznej w mijającym roku, pracownika miesiąca, przeboju wszech czasów. Swoistą nagrodą jest regularność występu w telewizji, w portalu internetowym, ba, prowadzenie blogu, vlogu, zdobycie renomy i marki w charakterze „coacha” od sałatek, wypieków, wróżbiarstwa z kart, kolportera plotek, ploteczek, doniesień z dziurki od klucza i spekulacji na temat cudzych romansów, rozstań, rozwodów, pikantnie zaciekawiających chorób.
W środowisku pracowników nauki – zwłaszcza w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych – taką kompensacją poczucia beznadziejnej niszowości lub anonimowości w tłoku, gdy doktorów i profesorów są setki i tysiące, w większości jednakowo skazanych na „niewidzialność” – stają się dziś występy w roli komentatorów i ekspertów w mediach. Wtedy czują, że „mają nazwisko”, że się „wyindywidualizowali z tłumu”. Niektórzy wreszcie czują się naprawdę błyskotliwsi od kolegów niewystępujących przed szkiełkiem (czego nie mogą dowieść wykładami, jakie odbywają się przecież osobno i dla wąskiego kręgu słuchaczy ani książkami też przeznaczonymi tylko dla specjalistów i zainteresowanych). Stali bywalcy programów medialnych, o których złośliwi powiadają, że oni „nie wychodzą z telewizora”, zaczynają nawet czuć się wręcz niezastąpieni. A tego jako żywo nie odczuwają w roli wyrobników nauki zmuszanych do kolejnych awansów, którymi nie zaimponują kolegom osiągającym do samo (doktorat, habilitacja, profesura), zmuszanych do publikacji i raportów z badań, których… nikt nie czyta.
Nowa zasada druga: Nagradzamy nie za wartość dzieła i nawet nie za „całokształt” w imponującym bilansie czyjejś działalności, lecz za umiejętność wpasowania się wniosku o nagrodę w ogłoszone kryteria (jak w konkursie na zatrudnienie, w przetargu na inwestycję), w aktualny trend, za asertywność w autopromocji, autoreklamie i uzyskanej protekcji, rekomendacji.
W zreformowanej (Gowinem i poprzednikami) nauce przyznanie grantu jest swoistą nagrodą. Ale czy za jakieś odkrycie? Nie, projekt badawczy to zapowiedź, nie sprawozdanie z wyniku. Za otwarcie nowych horyzontów postawionym pytaniem, ryzykiem eksperymentu? Nie, za wzorcową poprawność „aplikacji”. Sławetna „doskonałość naukowa” (pretensjonalny wykwit biurokratycznej nowomowy w polityce naukowej) w praktyce oznacza dziś perfekcję w formalnej oprawie wniosków – w zestawieniu opisu zgodnego z szablonem, poświadczeń, zaświadczeń, kalkulacji itd.
Pierwotny – dziś już tylko pozornie oczywisty – sens nagród i wyróżnień – był taki, że miało to być wyeksponowanie (jako przykładu, wzoru do naśladowania) czegoś, co jest więcej niż poprawne, dobre, co jest lepsze niż to, co zwyczajne, typowe. I taki, że to akt szczególnie rozumianej sprawiedliwości (każdemu to, na co zasłużył; nie – każdemu, czego zapragnie, a umie się o to postarać, nie – każdemu się należy). Rangę pewnych dokonań, osiągnięć, zasług (i odpowiednio: formalną lub symboliczną hierarchię danego środowiska zawodowego) określa się tu współmiernie do ich znaczenia społecznego (gospodarczego, artystycznego, naukowego). Określa się w ten sposób, że premiowany jest związek dzieła z kwalifikacjami, uzdolnieniami twórcy.
Nagrodę przyznajemy więc nie za to, że jesteś i nie za to, że się starasz, tym bardziej nie za to, że się o nią dopraszasz (np. regularnie startując w konkursie dorocznym finalizowanym nagrodą, regularnie zgłaszając swój film do Oskara). Co prawda, niektóre nagrody przyznawane regularnie – w rozmaitych cyklicznych konkursach, festiwalach – uwikłane są w tę pułapkę, że nagroda przyznana być musi (z rzadka rezygnuje się z przyznania nagrody głównej czy pierwszego stopnia) i wybiera się nie to, co niezwykłe i najlepsze w ogóle w tej dziedzinie, ale z tego, co stało zgłoszone i zaprezentowane. A skutkiem tego jest porównywalność wartości (symbolicznej, moralnej) tych nagród do wahania kursów walut i akcji na giełdzie. Bywa to nawet – nagradzanie „najlepszego z tego badziewia”.
W pierwotnym, idealnym wzorcu nagrodę przyznajemy za to, czym nas zaskoczyłeś, w czym przeskoczyłeś samego siebie, nie mówiąc o innych. Za to, co – jak sądzimy w danej chwili – zachowa wartość w przyszłości, czemu trudno będzie dorównać następcom i konkurentom.
Otóż to znów jest dziś nieaktualne. Dziś ważne jest to, co się dobrze sprzeda, a sprawcą „eventu” wywołującego wrażenie i windującego czyjeś osobiste znaczenie może być dowolny osobnik – także dyletant, ignorant, sprytny skandalista.
Nie znaczy to jednak, że nagrody i wyróżnienia zupełnie zniknęły, rozpłynęły się w tym oceanie natrętnego lansu, autopromocji, sezonowej mody na pewne nazwiska osoby, o których jest „głośno”. Bynajmniej.
Inflacja waluty nazywanej uznaniem społecznym spowodowała tylko, że w pewnych dziedzinach i środowiskach nagród, „nominacji”, tytułów honorowych, splendorów przyznawanych plebiscytarnie (np. głosami publiczności, czytelników) jest tyle, że nieomal dla wszystkich uczestników-pretendentów wystarczy. Otrzymasz nagrodę jeśli nie tu, to gdzie indziej. Dostaniesz tę nagrodę na pewno – jeśli nie dziś, nie za rok, to za pięć lat doczekasz, wyżebrzesz, załatwisz sobie, nawet sam sobie ufundujesz i przyznasz przez podstawione jury na twoim utrzymaniu (jak to bywa w środowisku biznesu lub na styku biznesu i komercyjnej kultury).
Przede wszystkim jednak: nagrody coraz częściej przestają być wypłatą (jak premia za coś, co mogło być „niczego sobie” lub zgodne z wymaganiami, lecz okazało się ponadstandardowe, nadzwyczajne), a zaczynają być… zaliczką, przedpłatą, inwestycją. W takim przypadku to nie „koniec (i nagroda) wieńczy dzieło”, lecz nagroda staje się kapitałem użytym na kredyt do tego, co dopiero ma powstać i może okazać się równie dobrze sukcesem jak obciachem.
Ale o tym za miesiąc.
PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski
SENTYMENTY
Pusty uśmiech kelnera
Z jakiego powodu wraca się do książek niegdyś przeczytanych? Niepamięć treści, pamięć stylu, nazwisko autora, nowe wydanie, klasyka gatunku? Każdy czytacz ma swój powód. więcej...