Established 1999

CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

2 maj 2022

Wykwity biurokratycznych nowotworów

Wszyscy znamy powiedzenie „naiwnych nie sieją; sami się rodzą”. Można by dodać: i sami z siebie rosną. Sugestywne, lecz błędne jako uogólnienie – pisze prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat.

Prof. zw. dr hab. Mirosław Karwat

Owszem, nie brakuje ludzi z predyspozycjami do naiwności wbrew własnej wiedzy, rozumowi, nawet mimo życiowego doświadczenia. Także – naiwnych jakby na przekór przekazywanym im przestrogom, ostrzeżeniom, radom, informacjom ostrzegawczym. Lecz nowoczesna, już bardzo długa, tradycja indoktrynacji, jak i reklamy, marketingu, promocji wykazuje, że większość naiwniaków to „produkty” ogłupiającego oddziaływania, które ma omamić, znęcić, skusić, a zarazem wyłączyć myślenie, wyobraźnię, przewidywanie tego, co zdarzyć się może i skutków własnych decyzji.

Przez analogię przymierzmy te kategorie – siania, sadzenia oraz samorództwa – do kwestii, skąd biorą się miernoty, kreatury i dlaczego tak łatwo się mnożą, kiedy ich przybywa. Nie skuśmy się przy tym na prostackie rozumowania w stylu, że idiota płodzi idiotę, kretyn kretyna, a cwaniak cwaniaka.

Reprodukcja – i to rozszerzona – mierności nie wynika z „prokreacji”, lecz jest rezultatem strukturalnych wynaturzeń w ludzkich wspólnotach. Te zaś są splotem tendencji żywiołowych, przez nikogo nie zamierzonych i nie kontrolowanych oraz radosnej twórczości rozmaitych Budowniczych Nowego Porządku, Reformatorów i Politycznych Inżynierów – Eksperymentatorów. To ich dziełem są w szczególności kolejne etapy „przewracania stolika”, wywracania wszystkiego do góry nogami, a pod hasłem innowacji, postępu drobiazgowe regulacje wszystkiego, co tylko można „uregulować” (przepisami, nakazami, zakazami, obowiązującymi wzorcami). Wszystko chcą mieć pod kontrolą, a przynajmniej wszystko rozpocząć od zera – w tak osobliwy sposób, że im dokładniej regulują, tym szerzej i głębiej rozregulowują; im bardziej porządkują, tym większy tworzą bałagan, chaos i systemowy paraliż przypominający równoczesność biegunki i zaparcia. To projektanci, budowniczowie, a potem menadżerowie PĄCZKUJĄCYCH BIUROKRATYCZNYCH NOWOTWORÓW.

Ich dewiza jest zaprzeczeniem maksymy znanej skądinąd, mianowicie: NIE NALEŻY MNOŻYĆ BYTÓW PONAD KONIECZNOŚĆ.

Ta dyrektywa pochodzi z filozoficznej doktryny Ockhama, odmiany nominalizmu, a więc stanowiska, że tylko nazwy konkretnych przedmiotów (ewentualnie – konkretnych zdarzeń, czynności) powinny być traktowane jako określenia zjawisk rzeczywistych, natomiast nazwy abstrakcyjne (określenia właściwości lub stosunków nie przypisane konkretnym ludziom) to jedynie „fikcje pojęciowe”. W tym filozoficznym kontekście (w teorii poznania i logice) to zalecenie odnosiło się więc do zdystansowania od abstrakcji – i stąd wzięła się metafora „brzytwa Ockhama”.

Ale to sformułowanie ma też inny, praktyczny sens – związany ze sferą zarządzania państwem, gospodarką, z kwestią koncentracji lub dekoncentracji w podziale pracy, w zakresie uprawnień i odpowiedzialności. Sens związany z proporcją między czynnościami bezpośrednio produktywnymi a kierowniczymi, między pracą w danej dziedzinie a biurokracją. Zakłada się wtedy, że struktury organizacyjne powinny sprzyjać uproszczeniu działania, a nie jego komplikowaniu przez mnożenie ogniw pośrednich, a zarazem rozczłonkowanie elementów składowych. Powinny zwiększać efektywność wysiłków przez całościowość tego, czym kierujemy, zarządzamy, przez efekt synergii, nie zaś zwiększać koszty realizowania zadań lub paraliżować funkcjonowanie przez tworzenie stanu rzeczy, w którym wszystko jest osobne i oddzielne, a nikt tego nie koordynuje lub usiłuje skoordynować przez dodatkowe sztuczne regulacje.

Wydawałoby się, że to abecadło wiedzy o zarządzaniu (zarządzaniu czymkolwiek), a przy tym jakaś oczywistość w próbie zastąpienia „socjalistycznego biurokratyzmu” przez kapitalistyczną efektywność. Tymczasem co widzimy już na własnym podwórku, w polskiej triumfalnej transformacji? Widzimy tu stan rzeczy i postępującą tendencję, którą w „zbereźnym” żarciku sprzed lat określano dosadnie jako „rozbijanie jądra na atomy”.

Dotyczy to przede wszystkim sektora publicznego, podporządkowanego woli politycznej i samoobsługowej wygodzie rządzących, choć pozornie zmuszanego do dotrzymania kroku prywatnej przedsiębiorczości.

Więc jeśli „ulepszyć” kolejnictwo w Polsce, to przez rozbicie PKP na kawałki (zresztą, nadal zarządzane biurokratycznie, a nie w stylu biznesowym, funkcjonujące z osobna „do wewnątrz”, a nieefektywne we wspólnym zadaniu). Jeśli „unowocześnić” i „wznieść na światowy poziom” lotnictwo cywilne, to przez rozdzielenie zarządzania „flotą” i zarządzania portami lotniczymi. Jeśli „usprawnić” handel i usługi, to w ten osobliwy sposób, że między sprzedażą sprzętów a serwisem istnieje taki związek jak między dwiema brzegami przepaści. Komunikacja w wielkim mieście to wprawdzie całość, ale właśnie dlatego wymaga podobno, aby osobno zarządzać tramwajami i autobusami.

Czy w rezultacie rozczłonkowania PKP rozwinęła się sieć połączeń, polepszył się dostęp obywateli z małych miejscowości odległych od metropolii do komunikacji publicznej? Może lepiej są skoordynowane połączenia, dojazdy lokalne z magistralami? Może uzyskano w ten sposób więcej środków na konserwacje i rozbudowę infrastruktury (taboru, trakcji elektrycznej, torowisk, dworców)? A może łatwiej jest ustalić sobie i zamówić dojazdy z przesiadką? Czy może bilety dla pasażerów staniały – w rezultacie konkurencji? Przecież nie ma konkurencji, podzielono tylko faktyczny monopol na połączenia centralne, regionalne i lokalne.

Z kolei „podliczmy” efekty Wiekopomnej Deformy Uniwersytetu autorstwa ministra Gowina. W funkcjonowaniu uczelni nie wystarczy już jedna Rada (Senat na poziomie uczelni, odpowiednio – Rada Wydziału). Teraz mamy i Radę Wydziału – sprowadzoną do funkcji dekoracyjnych, uroczystych i do przyklepywania wniosków kadrowych poniekąd już przesądzonych gdzie indziej), i Radę Dyscypliny Naukowej, i Radę Dydaktyczną, i jeszcze doradczą radę interesariuszy z zewnątrz. Studia doktoranckie oderwano od wydziałów, kierunków nauczania tworząc z nich kolejny „sektor” sam w sobie. Jedność badania i dydaktyki, a ponadto autonomię uczelni właśnie w ten sposób przekreślono. Za to przybyło struktur (działów, komisji), etatów administracyjnych, pieczątek, stanowisk pełnomocników do spraw oddzielnych, a wąskich, rodzajów sprawozdań lub meldunków wymaganych od nauczycieli akademickich. Życie akademickie „zintensyfikowało się”(biurokratycznie). To znaczy: grafik zebrań i produkcji formularzy zagęścił się, wszyscy są zajęci do nieprzytomności, zdyszani i przerażeni w pogoni za terminami krótkimi jak w działaniach wojennych, nienadążaniem lub groźbą niesprostania progom ewaluacji, parametryzacji. Przestali się „nudzić” i „byczyć” – o co zawsze ich posądzali urzędnicy ministerialni czy nawet uczelniani zazdrośni o tych obiboków, którzy – zamiast pracować co dzień na miejscu od 8.00 do 16.00 i najlepiej podbijać kartę – poza wykładami, seminariami, konferencjami, dyżurami chcieli sobie funkcjonować jak literaci, artyści. Dość tego obijania się, do roboty – i to pod nadzorem!.

Filarem uniwersytetu nie jest dziś uczony, który owoce swej pracy przedstawia nieregularnie, ale Organizator, Zarządca, Egzekutor kilkunastu obowiązków naraz.

Czy dzięki temu jest teraz „więcej nauki w nauce”? Bynajmniej, wręcz przeciwnie. Czy może dzięki temu polskie uczelnie podfrunęły w rankingach, awansowały do wyższej setki? Nic z tych rzeczy. A może dzięki drobiazgowym regulacjom zwalczono plagiaty, wyeliminowano banalną „produkcję” niby-naukową? Może lepiej chronione są prawa autorskie uczonych? Wręcz przeciwnie, z tych praw w powstałym systemie obrotu publikacjami naukowymi autorów wywłaszczono. Może więc przynajmniej ziściło się życzenie sterników polityki naukowej, aby zamiast przyczynków, wąskospecjalistycznych ciekawostek powstawało więcej syntez, przekraczających ciasne granice formalnych dyscyplin naukowych? Owszem, przybyło dobrze widzianych, preferowanych „interdyscyplinarnych” projektów, wniosków grantowych, lecz poza tym „każdy sobie rzepkę skrobie”, każdy „ratuje się jak może”.

Czym w takim razie wytłumaczyć ten zapał „reformatorów” w dziele rozdzielania, grodzenia?

Jest ku temu całkiem inny powód niż faktyczna intencja (i odpowiadający temu pomysł merytoryczny), aby pozbyć się balastu struktur nieefektywnych, bezproduktywnych, kosztów zbędnych, wykwitów pseudonauki lub balastu nieróbstwa niektórych pracowników uczelni. Aby takich strat, marnotrawstwa środków było mniej, tworzy się… więcej i coraz więcej instytucji, instancji, organów samowystarczalnych i samożywnych. Te zaś nie przyczyniają się do rozwiązania zadań, do czego jakoby zostały powołane, ale skutecznie – jak wampiry – wysysają energię i zasoby ze swojego środowiska, aby tylko potwierdzić lub wręcz sztucznie stworzyć dla siebie rację bytu, konieczność istnienia.

Taki powód – uwikłany w proces degeneracji polityki jako przetargu na najlepszy sposób urządzenia siebie i „swoich” – to potrzeba obsadzenia (przechwycenia) dotychczasowych, ale i powołania do życia dalszych, nowych stanowisk, jako tytułów do splendoru (dumnie brzmiące nazwy stanowiska, rekwizyty władzy w postaci gabinetów, samochodów, dworu upozorowanego na zaplecze administracyjne), do wysokich uposażeń, dodatkowych premii regularnych za samo zajmowanie stanowiska, nagród specjalnych, ale z góry zagwarantowanych, wysokich odpraw po krótkiej przygodzie, wyższych emerytur w przyszłości.

Rakotwórcze procesy komplikowania struktur, skutkujące pandemią pracy pozornej, jałowego celebrowania, marnotrawstwem energii ludzkiej i zasobów to raj dla ludzi wprawdzie miernych w dziedzinie, jaką mają zarządzać, ale zapobiegliwych i cwanych w „zrywaniu fruktów”. W dalszych skutkach – gdy twardzi i srodzy zarządcy rozkładu potrzebują obsługi, ale związanej z nimi personalnym stosunkiem łaski, protekcji, wdzięczności, a nie wymogami funkcjonalności społecznej w wykonywanych obowiązkach – jest to wylęgarnia kreatur. Ludzi z kompleksami leczonymi wygórowaną ambicją i agresją wobec lepszych od siebie, dyspozycyjnych, ludzi będących idealnym materiałem na profil potakiewicza, lizusa, donosiciela, intryganta. „Przodownikiem pracy” zdaje się dziś pozorant pozujący na tytana pracy, a tak naprawdę zajęty wyłącznie tym, aby dmuchać w swój kołowrotek, aby ten – gdy kręci się tak szybko jak wiatraczek na wietrze – wydawał się rekordzistą wydajności, ba, sprawcą ruchu.

PROF. ZW. DR HAB. MIROSŁAW KARWAT
Uniwersytet Warszawski

 

W wydaniu nr 246, maj 2022, ISSN 2300-6692 również

  1. LEKTURY DECYDENTA

    Śmierć też jest ważna
  2. DECYDENT SNOBUJĄCY

    Kupa a sprawa polska
  3. RELIGIA DECYDENTA

    Czas na wiarę
  4. MAREK GOLISZEWSKI (1952-2022)

    Konsekwentny wizjoner
  5. HISTORIA DECYDENTA

    Walka o przetrwanie
  6. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Trudne charaktery
  7. FILOZOFIA I DYPLOMACJA

    Chiny pokazały prawdziwe oblicze
  8. HORYZONTY DECYDENTA

    Japońska kultura
  9. LEKTURY DECYDENTA

    Animatorzy kultury
  10. WIATR OD MORZA

    Spiekulanty
  11. KOBIETY DECYDENTA

    Ona i on
  12. LEKTURY DECYDENTA

    Rodzinna komuna
  13. ZROZUMIEĆ DALEKI WSCHÓD

    Czy Chiny były mocarstwem imperialistycznym?
  14. WIATR OD MORZA

    Czy leci z nami pilot?
  15. BIBLIOTEKA DECYDENTA

    Konfiguracje małżeńskie i towarzyskie
  16. CO SIĘ W GŁOWIE MIEŚCI

    Wykwity biurokratycznych nowotworów